Dzień szósty 23.01.2009 r.
Dzień ten nasza Kadra nazwała „X-TREME DAY” pozostawiając dla siebie przedrostek wspomnianej nazwy (ciekawe, pełna nazwa to obietnica czy ostrzeżenie?). Dla całej wspólnoty zimowiskowej piątek stał się okazją przeżycia spotkania III stopnia z… rzeczywistością Dzikiego Zachodu. Ale nie uprzedzajmy kolejności wydarzeń…
Dla nas ten dzień był już czasem „zmęczenia materiału”. Pobudka (mimo ostrzegawczych błysków flesza ks. Janusza) stała się dla nas niemiłą niespodzianką. Jeszcze chwilka!!!… Ja nie chcęęęę!!!… Kadra była jednak nieubłagana. „Życie jest jednak okrutne”.
Dzisiejszą gimnastykę poranną prowadzili oczywiście… zimowiskowi nowożeńcy. „Upilnowani” przez Kadrę prezentowali kondycję na bardzo wysokim poziomie. Niektórzy z nas zastanawiali się nawet, czy nie warto się było zakochać – jeśli miłość dodaje aż takich skrzydeł, to…
Po poprzednich Mszach św. dzisiejsza stała się okazją do wspomnienia i podziękowania naszej Kadrze (za nasze Panie bowiem została odprawiona dzisiejsza Eucharystia). Podczas kazania rozmawialiśmy o znaczeniu komunii św. – „Bożego antybiotyku zwalczającego każdą chorobę duszy”. Nie będzie przesadą uwaga, że kazania coraz bardziej nas wciągają; mówimy podczas nich coraz więcej.
Po pysznym (choć bezmięsnym) śniadanku postanowiliśmy skorzystać z ostatniej być może okazji do wykorzystania „płozowego narzędzia beznapędowego” – naszych sanek. Przy okazji wzięliśmy udział w konkursie „Najdłuższy ślizg po stoku”. Nie da się ukryć, że producenci „dwupłozówek” byliby w szoku widząc, jak pojemnymi mogą być zwykłe sanki. Single i tandemy bowiem były podczas zjazdów zwykłą sprawą – anomalią natomiast stał się „saneczkowy tercet”, który zasłużył na honorowe miejsce za… oryginalność: składu i zjazdu. Konkursowi temu można także nadać podtytuł „Najbardziej ekstremalny zjazd” – tak bowiem podczas samego zjazdu, jak i na trasie powrotnej towarzyszył nam bardzo silny, porosty wiatr. Używając opisu Pani Małgosi „kilka małolatów przykleiło się do płotów i ciężko je było odkleić”, że o pogoni za „jabłuszkami” nie wspomnę. Będąc w szkole miałem okazję podziwiać niejako z boku zmagania z żywiołem – gdyby nie obawa, że zbiorę od Kadry i uczestników, napisałbym, że było to zabawne.
Kiedy już ochłonęliśmy po sportowych zmaganiach, przyszedł czas na bardzo życiową konkurencję. Wszyscy dzisiaj walczą o stołki – postanowiliśmy więc powalczyć i my. Konkurs „Mój ci on jest” przebiegł sprawnie i „bezkrwawo” – krwawiły tylko serca osób „wysadzonych ze stołka”. Ale tak to jest z „życiowymi kolcami”.
„Gwoździem” programu dzisiejszego dnia stał się jednak pobyt w Western City – miejscu, które przenosi nas w klimaty Dzikiego Zachodu. Ciężkim doświadczeniem było już samo dojście do Miasteczka – prowadzeni „ślimaczym tempem” przez naszego „szeryfa”, zmagając się z wiejącym nadal porywistym wiatrem, musieliśmy znosić takie okropieństwa jak: strome podejście pod oblodzoną górkę i towarzyszące w końcówce drogi wspaniałe wiejskie zapachy. „Wąchajcie, wąchajcie – w mieście tego nie macie” – usłyszeliśmy odpowiedź „szeryfa” na nasze zażalenia. Dobre w tym wszystkim było jedno – już kilka minut później znaleźliśmy się u celu.
Nie zdążyliśmy wprawdzie na widowisko napadu na bank, ale poużywaliśmy sobie na innych atrakcjach. Kilka „amazonek” starało się zajechać miejscowe szkapy; osoby o bogatej wyobraźni celowały z noża, łuku czy dzidy (być może widząc zamiast tarczy kogoś/coś innego). No, a centrum uwagi stał się oczywiście Saloon, gdzie nie wiało i można było skosztować „zakazanych” za zimowisku smakołyków. Pychota…
Trochę szkoda, że tym razem nie dało się ujeżdżać byka, ale… dla miastowych krowa i byk to „wsio rawno” (liczą się rogi) – tak więc dla zmyłki zrobiliśmy sobie parę fotek z… krową. Kadra natomiast pozostała w „poważniejszych klimatach” – robiąc sobie pamiątkową fotkę z wodzem czerwonoskórych i jego przyboczną „rurą”… Skoro o zwierzakach mowa, to wypada wspomnieć, że bohaterem dzisiejszego popołudnia został nie byk, a… baran. Pilnującemu stada nie spodobały się „zaloty do owieczek” w wykonaniu naszych panienek i w pewnym momencie postanowił wziąć sprawy w swoje ręce (o sorka… w swoje rogi…). Najboleśniej odczuła to Angelika, przeżywając tak zwany „barani klaps”. Było trochę płaczu, ale cóż… my faceci pilnujemy tego, co nasze…
Powrót do szkoły przebiegł bezproblemowo (nawet wiatr ucichł) – totalny luzik zakłócał jedynie niepokój, co też zastaniemy w naszej bazie; przed wyjściem bowiem w całych Ściegnach wygasło światło. A my nie mamy świeczek… Obawy okazały się jednak płonne – już z daleka dostrzegliśmy naszą szkołę w pełnej krasie.
Jako, że jutro „Dzień Sponsora”, nasz „szef” postanowił trochę nas „przeczołgać” w śpiewie – nie będziemy ukrywać, że proponowany repertuar był fajny, ale kiedy usłyszeliśmy, że w śpiewach jest przewidziane „Wołanie w ciszy”… to trochę zwątpiliśmy. Było to widać i … słychać – doszliśmy więc do consensusu: my nie będziemy fałszować, a ksiądz… skreśli ten tytuł z repertuaru. „Wilk syty i owca cała”.
Po wysiłku fizycznym (nasze gardłaaa!!!) przyszedł także czas na obciążenie naszych umysłów (kto to widział o tej porze!!!) – zimowiskowa wersja KALAMBURÓW stała się swoistym sprawdzianem naszej bystrości, potwierdzającym prawdę, że „małe jest… mądre”. Ktoś musiał wygrać, ale wszyscy szokowaliśmy Kadrę szybkością kojarzenia.
Wspomniane wyżej Kalambury stanowiły zwieńczenie dzisiejszego dnia – przyjęliśmy to ze zrozumieniem: raz, że czuliśmy już zmęczenie; dwa – że jutro czas „pełnej gali”. Lepiej więc odpocząć. Ten rozsądek zszokował nieufną Kadrę, która wietrzyła w takim podejściu jakiś podstęp – a my, takie niewinne „raczki nieboraczki”…
sobota 16. maja 2009 o 11:00
Prosze księdza!
Mam małe pytanko? KIEDY BĘDĄ TE ZDJĘCIA?!
Nieukrywam że bardzo chcem zobaczyć moje okropne zdjęcia i gosi która się zchowała!
Oczywiście chcem troszke powspominać!