Blog J.B.

Archiwum dla wrzesień, 2013

Grunt trafić na pogodę…

Autor: admin o 16. września 2013

Poranek „taki sobie”, pochmurno, choć po 8-ej zaczęło się przejaśniać. Wychodząc na mszę przed 10-tą grzało jesienne słoneczko i…mogło tak zostać. Niestety, pogoda psuła się z każdą godziną. Do tego przeziębienie Nadii postawiło wszystko pod znakiem zapytania…

Ale udało się wszystko „ogarnąć i ok.13-stej, kiedy tym razem to naszym autkiem ruszyliśmy pod plebanię…zaczęło padać. Ale nie mieliśmy ochoty rezygnować z „wycieczki”. Czekając na Szeryfa mieliśmy podjąć decyzję – Perła Zachodu lub „spacerowa” trasa w Karpaczu. Wybraliśmy to drugie…i mimo mocnego deszczu ruszyliśmy w kierunku Jeleniej.

W okolicach Olszyny, Szeryf wykonał telefon i uzyskał kilka cennych informacji- m.in. że w okolicach Jeleniej i Karpacza – także pada 🙁 Hmmm…i co teraz? Niezawodne pomysły Szeryfa i tym razem były jak „manna z nieba” 😉

Wybraliśmy się do Czech. Hejnice i Sanktuarium NMP. W drodze ciągle pracowały wycieraczki. Ale po wejściu do Sanktuarium pogoda była nam obojętna. Wnętrze okazało się pięknym dziełem sztuki. Byliśmy tam po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni 🙂

A po wyjściu znów pytanie – i co dalej? Kolejna propozycja Szeryfa – wjazd na Smêdawę i „zobaczymy”…

Tak też zrobiliśmy. Piękny podjazd pod górę, masa pięknych zakrętów, postój przy górskim potoku i dojechaliśmy do Smêdavy. Tam właściwie nie padało…ale było bardzo pochmurno. Postanowiliśmy więc nie oddalać się za bardzo od auta. Zerknęliśmy na mapkę…i Szeryf poczuł, że jednak nie jest na „zupełnie nie znanym sobie terenie” – „Jedziemy dalej,tam powinno być fajne jeziorko.”

Droga prowadziła przez moment lekko w górę a później w dół. Jezioro było – wielkości niemalże Bałtyku 😉 Niestety nie można było zatrzymać się w okolicy i pospacerować – <Nieupoważnionym wstęp wzbroniony> Szkoda…

Oczywiście Szeryf prowadził nas dalej…zaczęły pojawiać się tabliczki -> Harrachov, aż tu nagle -> Szczecin 🙂 Eee, gdzie my jesteśmy? 😉

Wyjechaliśmy w Jakuszycach. Nadia zmęczona ciągłą jazdą zasnęła…Deszcz jakby się uspokajał.

A może jakaś Szeryfowa atrakcja? No pewnie 🙂

Na trasie w kierunku Jeleniej Góry – na parkingu, zostawiliśmy auto i ruszyliśmy na Wodospad Kamieńczyk. Na początku „luzik” prosta piaszczysta droga, ale potem …kamienista droga pod górę < kąt 90 stopni > 😉 No cóż trzeba było iść. Żeby zrobić zdjęcie naszemu Szeryfowi musiałam Go wyprzedzić – a to nie należy do łatwych czynności. Ale udało się – zadyszka była, ale było warto – zdjęcie jest 🙂

Kiedy dotarliśmy do Kamieńczyka nadszedł czas na sesje foto 🙂 a potem ciężkie zejście.

Kiedy ruszyliśmy ponownie w drogę, cel był jeden – Pizza Hut 🙂 Co niektórym zostały wyliczone zjedzone kawałki pizzy , ale co tam 🙂

Posileni, ruszyliśmy do domu – znowu w deszczu. Powrót ok. Szkoda, że nie mogliśmy posłuchać Mocnych w Duchu, no ale było radio , więc coś tam „pomruczałam” 😉

Do domu dotarliśmy ok.19:30, Szeryf trafił cały i zdrowy na Plebanię a my do sąsiedniego domu:-)

Podsumowując : Wycieczka bardziej „objazdowa” ale liczy się mile spędzony czas, dobre towarzystwo i to, że nawet ulewa niczego nie popsuła…tylko więcej ziewania było 😉

Bardzo Dziękujemy za ten wspólny czas i mamy nadzieję, że przed nami jeszcze wiele „ciekawych” wypadów 😀

Napisany w wycieczki | Brak komentarzy »

TERMINATOR XXL

Autor: admin o 9. września 2013

Karpacz 08.09.2013 r.

Jest poniedziałkowa 6:00 rano i właśnie słyszę słowa pogodynki: „Chyba możemy się pożegnać z upałami”. Wystarczy spojrzeć za okno, aby przekonać się, że tym razem trafiła ona w „dziesiątkę”. Ale wczoraj za to było… ZAJEFAJNIE!!!

Nie wiem, który odcinek „Terminatora” nakręcono ostatnio, więc niech zostanie „XXL” – a tytuł ten zdobył wczorajszy „tytan karpackich tras”, niezwyciężony tandem: Grzegorz i… GRAWITACJA. Tak tak, ta dwójka doprowadziła nas nieomal do stanu wylewowego [i tu pytanie: czy Panowie podpisali umowę z NFZ?]. Ale trzymajmy się chronologii…

Wzorem minionej niedzieli postanowiliśmy i tym razem spędzić niedzielne popołudnie na czynne REKREACJI (to podkreślenie na szczególne życzenie Dominiki). Początkowo zaplanowaliśmy dwie trasy do zaliczenia: rowerową szlakiem Wilczego Potoku i do Perły Zachodu. Jednak piękna pogoda skłoniła nas [czyli nas dwóch…] do zmiany planów – nasz „relaksacyjny spacer” miał się odbyć w Karpaczu, zaś jego autorem został oczywiście… „szeryf” (bardzo tajemniczy, bo nie ujawnił szczegółów trasy nawet Nadii).

Trasa jak trasa – spokojna (tu ukłon w stronę uwielbiającej jazdę z szeryfem pani Beaty) i przemyślana [choć zaczęliśmy ją od… powrotu na plebanię – skleroza to straszna choroba]. Nie wpadliśmy w objęcia „Misiaków”, a przy fotoradarach prędkościomierz nie miał prawa drgnąć ponad 50-tkę [co dziwiło, bo dzisiaj „Czesiu” był bezrobotny]. Za to tempo na trasie sięgało prędkościom z „Gwiezdnych Wojen”. Tak więc o 14:20 podjechaliśmy do zapory na Łomniczce i tam zaparkowaliśmy.

Zagadkowa mina „szeryfa” wróżyła niespodzianki, ale przecież pojęcie „relaks” (w ustach Dominiki brzmiące „rilaks”) jest przecież jednoznaczne, nie? – więc bez większych obaw ruszyliśmy na tamę. Widoczki piękne (z pogodą włącznie – 26 stopni), ludzi sporo – idziemy dalej. Niestety wraz z zejściem z murów tamy zaczęły się niespodzianki. Najpierw zeszliśmy ze szlaku, aby podążyć za naszym przewodnikiem leśno-górską ścieżką „gdzieś tam w cywilizacyjny niebyt” – nie powiemy, że było źle: ścieżka „wypoziomowana”, okolica fajna, powietrzem można się było zachłystywać (jak w przypadku Grzegorza). Jednak mimo wszystko to była trasa wybrana przez szeryfa – musiało być „interesująco”… wkrótce pojawiły się skalne przejścia, przy których nie tylko przewodnik trochę stękał z wysiłku [dodam, Nadia poradziła sobie wystrzałowo].

Dalszy ciąg leśnego traktu nabrał charakteru wnoszącego – nie było to dla nas jednak zaskoczeniem: primo – to jednak górki; secundo – kto jest autorem trasy? (no przecież nie „nizinny szeryf”). Było to jednak do wytrzymania – po pysznym obiadku (niektórzy) mieliśmy pełen zapas energii. Tak więc i tempo i kondycja była na poziomie „olimpijskim”. „Łatwa część” skończyła się, kiedy drogę zaczęły nam zagradzać „leśne szkółki”, przez które szeryf ciągnął nas po leśnych ostępach. W pewnym momencie powstała nawet obawa, że może… zabłądziliśmy, ale okazała się ona płonna – trafiliśmy idealnie na „ścieżkę przetrwania”, która zaoferowała nam pod dostatkiem „bólu, potu” i wytężonej pracy płuc (to w cudzysłowie jest cytatem z Churchilla – zabrakło tylko krwi). Wysiłek nie był jednak tak całkiem bezinteresowny – prowadząca nas Nadia pamiętała o zapowiedzi, że na końcu tej ścieżki czekać będzie „mega plac zabaw”, więc cóż – jako, że nadzieja umiera ostatnia, musieliśmy („dogorywając”) dostosować się do jej tempa.

Atmosfera polepszyła się na szczycie, kiedy dalszy ciąg szlaku zaczął prowadzić „w poziomie”: fajna leśna ścieżka, super powietrze, może trochę za dużo wiatru (ale co tam – jesteśmy ubezpieczeni) i przewodnik, który (na przekór naszym niepokojom) zapewniał: „Wiem, gdzie jesteśmy” – wiara to potężna sprawa, ale… Tym razem jednak nie było „bujania” – po 10 minutowym leśnym marszu faktycznie doszliśmy do karpackiego Centrum Medycznego, gdzie na Nadię (i nie tylko) czekał obiecany plac zabaw i… pierwsze kanapki.

Pewnie spędzilibyśmy tutaj sporo czasu, gdyby nie deprymująca wiadomość od szeryfa: „To dopiero ¼ szlaku”. Z jednej strony fajnie, bo nie przyjechaliśmy tu tylko na godzinkę, ale z drugiej… jakie będą te ¾? Schrupaliśmy więc szybko przygotowane specjały i… idziemy dalej!!!

Trochę zaskoczyło nas, że dalszy ciąg trasy biegł asfaltem i kostką (oj, taka by się przydała przy naszym kościele); za to w ogólne nie byliśmy zdziwieni, że trasa szła pod górę. W stosunkowo niezłym tempie po 15 minutach doszliśmy do „Gołębiewskiego” i tu pojawił się dylemat. Nasz przewodnik postawił przed nami alternatywę: trasa ekstremalna albo nieco luźniejsza. Nie do końca wiedząc, czym się one różnią, wybraliśmy kierunek w prawo (czyli trasę ekstremalną) – przy czym dodamy, że o wyborze tym zadecydowała Nadia, której głos przeważył „remis głosowania”.

W tym właśnie momencie zaczęliśmy dostrzegać, że tym razem „w kość” da nam Grzegorz, który (robiąc nadal za górskie TAXI) nadał w podejściu za „Gołębiewskim” tempo rodem z zawodów w sprincie. Sypnął nam trochę po oczach (i okularach) żwirem i zerwanym asfaltem… i tyle go widzieliśmy. Było to o tyle „bezduszne”, że nie spowolniły go wołanie o pomoc, komórkowe SOS czy zniknięcie pozostałej dwójki za horyzontem (no, ale tytani tak mają).

Naszych liderów dogoniliśmy dopiero niedaleko podejścia do świątyni Wang, a tam Powera dostał… szeryf. Wyrywając na „biegu górskim” jako pierwszy dotarł do Wangu, gdzie oczekiwał na nas – oczywiście z przygotowanym aparatem. Nasz spacer do świątyni miał oczywiście konkretny cel – „czarodziejska sadzawka” i wypowiedziane w myśli plany i pragnienia (szczególnie te małżeńskie i rodzinne). Kiedy rytuałowi stało się zadość, nieco odpoczęliśmy i uzupełniliśmy kaloryczny bilans naszych organizmów (i ten ciągły niepokój, wywołany słowami: „Wiecie, mam pomysł…”).

Obiecując nam „niespodziankę” szeryf poprowadził nas w dół, co nie mogło się równać z Drogą Bronka Czecha, ale było i tak dosyć morderczym testem „naszego resorowania”. Tempo było niesamowite – w pewnym momencie naszych liderów: Grzegorza i Nadię zaczęły gonić teksty: „A mogłem kupić łańcuchy” lub „Proszę Państwa! Proszę ich nie przepuszczać”. Nic to jednak nie dało – z grawitacją nikt jeszcze nie wygrał i dopiero na rozwidleniu dróg „tandem prędkości dźwięku” wyhamował.

Niespodzianką okazało się dojście do miejsca, skąd tydzień temu rozpoczęliśmy nasze wędrowanie (a to skłoniło nas do pełnego obaw rozważania: „Czyżby powtórka zielonego szlaku?!?”). Zaliczyliśmy miejsce grawitacyjnej anomalii i przez chwilę „pobaraszkowaliśmy” przy wodospadzie (choć już nie wszyscy chcieli poskakać po skałkach) – należy dodać, że przewodnik był tak przekonujący, że w to, że dalej idziemy „pod górę szlakiem żółtym” uwierzyła nawet Dominika.

Nie poszliśmy szlakiem żółtym, ale niestety… po górę. Przeszliśmy całą trasę wzdłuż parkingu dochodząc do skoczni (gdzie mogliśmy poobserwować „orły” zjeżdżające w dół na linach – widok mrożący krew w żyłach), ale przed „spuszczeniem hamulców” powstrzymała nas zapowiedź szeryfa: „Za chwilę schodzimy z chodnika”. No, nie da się ukryć, że na widok dzikiego szlaku, na który zostaliśmy wprowadzeni powstała w nas myśl o buncie, ale… cieniasy to nie my i się nie damy!!! Po krótkim zejściu początkowym trasa zrobiła się nawet niczego sobie – typowa „spacerówka” (bez komentarzy proszę), która doprowadziła nas z powrotem do cywilizacji (vivat asfalt!!!). Miejsce, w którym wyszliśmy na cywilizowane trasy poznaliśmy tydzień temu – mieliśmy więc jako takie zorientowanie, gdzie jesteśmy.

Już wydawało się, że teraz to już „betka” – cały czas w dół. Niestety, ku „przerażeniu” niektórych usłyszeliśmy, że trzeba się będzie jeszcze trochę „powspinać”. No nieeeeeee!!!!!!!!!!!!! „Rilaks”!!!!!!!! W takim nastroju doszliśmy do „przejścia załamanych matek”, gdzie niektórzy nie chcieli już oglądać trasy, która nam pozostała. A ta, po krótkim podejściu, zaczęła nagle prowadzić w dół. Podejrzane… i słusznie, bo to była ostatnia niespodzianka dnia – zostaliśmy poprowadzeni do podnóża tamy, zamykając w ten sposób dosyć spore „wędrownicze kółko” dzisiejszego spaceru.

Podobnie jak tydzień temu „Srebrna Strzała” aż jęknęła, kiedy opadliśmy na siedzenia, ale cóż miała począć… „Podróżnych w dom przyjąć”, nie?

Tydzień temu stanęliśmy przez alternatywą: M’c Donald’s albo… M’c Donald’s. Tym razem udało nam się odwiedzić smażalnie „U Rybaka” (stały lokal ks.Janusza), gdzie uraczyliśmy się jak zwykle pyszną) rybką. I to właściwie był już koniec naszej wędrówki. Oczywiście, na trasie powrotnej „słuchaliśmy tekstów” muzyki (to z przodu), zaś z tyłu… ooops… zaczęły pojawiać się oznaki „górskiego przetlenienia” (o wyjaśnienie tego poproszę w komentarzu Dominikę i Nadię). Atmosfera zrobiła się tak luzacka, że po wjeździe do Lubania pojawiła się z tyłu propozycja: „A może pojedziemy przez Wrocław?” – reakcja była natychmiastowa: skręt w stronę Urzędu Miasta i pełne niedowierzania grzegorzowe: „Jesteś tego pewna?”. To była oczywiście zmyłka, bo zrobiliśmy mały łuk i wróciliśmy na ostatnią prostą, ale… wyraz niedowierzania i „przestrachu” warty był tych kilku ruchów kierownicą.

 

Czas na podsumowanie: Trasa zupełnie inna. Nieprzypadkowo słowa „rekreacyjny” używałem w cudzysłowie, bo szlak wymagał pewnego wysiłku, ale… dobre towarzystwo + świetna pogoda + niesamowity humor dają w efekcie PEŁNY SUKCES. Było super i za to wielkie dzięki Dominice, Grzegorzowi i Nadii. Niech żałują Ci, którzy zrezygnowali z zaproszenia na ten „górski spacer”.

Oczywiście czekam na relację „drugiej strony” – ciekawe, czego nie zauważyłem. Za tydzień – jeśli pogoda dopisze (bo w tej chwili za oknem wielka ulewa) – będzie wielki rewanż. Tym razem ja trafię na nieznany mi teren (w Czechach).

 

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

„Szły sobie kaczuchy trzy…”

Autor: admin o 3. września 2013

3 września 2013

1 września tradycyjnie kojarzy nam się z rocznicą wybuchu II wojny światowej oraz z momentem rozpoczęcia kolejnego roku szkolnego. W tym roku jednak data ta przypadła na niedzielę [już słyszę ten jęk zawodu oczekujących na pierwszy dzwonek dzieci i młodzieży :-)], więc postanowiłem wykorzystać to na „nietypową” inaugurację roku szkolnego 2013/2014 – nietypową, bo górską.

Po 2-dniowym „maratonie” z młodzieżą młodszą dzisiaj postanowiłem – wraz z młodzieżą starszą [czyli z „sąsiadami”: Dominiką, Grzesiem i Nadią (moją „przylepką”)] – popróbować swoich sił na większych wysokościach. Oczywiście na razie odpadało podchodzenie „z buta”, ale i zejście może stanowić nie lada wyzwanie. Trzeba tylko wybrać właściwą trasę.

Po zakończeniu sumy parafialnej ruszyliśmy więc do Karpacza, zlecając kierowanie nami „Czesiowi” [czyli dysponującemu tym głosem GPS-owi] – sprawował się nieźle, ale przy okazji okazał się „jurystą bez serca”… wystarczyło kilka kilometrów poza normę, a już pasażerów (bo przecież nie kierowcy) bawiło namolne: „Wolniej, wolniej!!!”. Ale jakoś pchaliśmy się do przodu – tym łatwiej, że kierowca skorzystał z dopingu (dwa hot-dogi). Tak dotarliśmy do Sosnówki, gdzie „Czesiu” skierował nas na wąską, ale urokliwą drogą do Karpacza Górnego (przez Borowice). Tu zostało jeszcze tylko znaleźć wypożyczalnię i bezpieczne locum dla „Srebrnej Strzały” i… JESTEŚMY GOTOWI!!!

Początek (do miejsca „anomalii grawitacyjnej”, gdzie samochody jeżdżą pod górę bez napędu) była jedna wielka „laba” – z górki, no i wypoczęci. Potem lekkie podejście i jesteśmy na stacji wyciągu. Szybka decyzja, kto wiezie naszą „perełkę” Nadię i… w ubezpieczonym szyku (my jako strażnicy – fajnie być Bodyguardem) zaczęliśmy 17-minutowy podjazd na górną stację wyciągu. Po drodze pojawiły się „lęki” o wytrzymałość liny i siłę naciągu, ale w sumie – przecież nie jechał nikt zbyt ciężki, nie?

Nie da się ukryć, że w Karpaczu pogoda była zdecydowanie bardziej zachęcająca niż tu, na górze. Cała Równia pod Śnieżką to było jedno wielkie „wygwizdowo” – pewnie dlatego „wyrwaliśmy górskim ekstra-tempem” (i tu spieszę sprostować: to nie ja narzuciłem to tempo – wyszło jakoś „samorzutnie”). Zanim jednak puściliśmy się na niebiesko-czerwony szlak, Nadia „zamówiła taryfę” (czyli Grzesia), którą miała dotrzeć do celu – było więc trochę zamieszania ze spasowaniem nosidła, ale po kilku minutach dwa „wielbłądy” i Dominika ruszyli przed siebie (pamiętając, że do ostatniego zjazdu zostało tylko 40 minut – ale przecież my nie będziemy zjeżdżali!!!).

Do wysokości Kotła Małego Stawu droga była raczej spokojna. Mnie zdziwiły trochę zmiany w przebiegu i jakości szlaku, ale poza tym cała reszta była „powrotem do przeszłości” (kiedy wjazd wyciągiem uważałem za duży dyshonor) [tu dodam osobistą refleksję: oczywiście szlak był super, ale trochę brakowało tej „dzikości” sprzed kilku lat]. Kiedy pojawiło się znowu słońce Nadia stwierdziła, że czas odciążyć trochę „taryfę” i postanowiła nam pokazać, że „dziecko potrafi”. Zaraz potem doszliśmy do rozwidlenia szlaku niebieskiego z drogą przyjaźni polsko-czeskiej (szlak czerwony) – UWAGA! JESTEŚMY W TYM MOMENCIE NA WYSOKOŚCI 1414 m.n.p.m.!!!

Tu zaczęły się piękne widoki i ciekawy szlak. Nadia sprawdzała każdy podkład (chociaż to nie tory), my zaś podziwialiśmy panoramę Małego i Wielkiego Stawu oraz (dziwnie mały z tej wysokości) zbiornik koło Podgórzyna. Nareszcie można było trochę „poskakać” po kamieniach (dobrze, że nie było ograniczeń „naprężenia” szlaku, bo wstrząsy były chyba odczuwalne na aparaturze w zamku Książ).

Z chwilą dojścia do szlaku zielonego zapowiadało się, że najcięższy odcinek dzisiejszego spaceru mamy za sobą – nic bardziej mylnego!!! Podejście nie było bajką, ale zejście… to naprawdę zaczęło być wyzwanie. Nadia znowu trafiła do „górskiego TAXI”, my zaś po krótkiej chwili zostaliśmy przez nią przechrzczeni na „górskie gąski” (to od tekstu, że idziemy „gęsiego”) – choć akurat my dwaj to bardziej „gąsiory” (no, ale nie będziemy się spierać z kobietą, nawet jeśli jeszcze maleńką).

Nie będę ukrywał, że spory dystans czasowy od zaliczenia tego szlaku (do tego było to w zimie) spowodował kilka „fałszywych alarmów”, że „to już Polana!”. Niestety, za każdym razem okazywało się, że to po prostu tylko leśna przecinka. Dopiero po ponad 30 minutach ujrzeliśmy znowu „cywilizację” – kilkunastu turystów i wyglądający dziwnie równinnie [po ekstremalnym zejściu szlakiem zielonym] szlak turystyczny i cudo „architektury biwakowej”… Polanę [!!!]. No, czas na małe „co-nieco”. Dominika wypowiedziała „Sezamie, otwórz się!” i na stół trafiły lubańskie specjały – wśród nich kanapki (które wywołały nieoczekiwane skutki – ale o tym za chwilę).

Ze zrozumiałych względów postój nie mógł być zbyt długi (no, chyba że zamówilibyśmy transport GOPR-u) – szybko więc uwinęliśmy się z prowiantem i ze „stęknięciem” ruszyliśmy w dół. Trwało to bardzo krótko, bo nasz przewodnik oczywiście znowu trochę zamieszał w planach proponując zaliczenie Drogi Bronka Czecha (a cóż to takiego???) – miało być ciekawie i trochę „na skróty”; okazało się… nieco inaczej. To, że zaliczyliśmy parę ładnych górokilometrów, to było do przewidzenia, ale nikt nie obiecywał nam… „górskich wyścigów”!!! Tak, tak… pod koniec trasy [kiedy my mieliśmy już pewne „regeneracyjne” problemy nasza Nadia dostała nagłego powera i jak Pershing  wyrwała, jakby była na Olimpiadzie. Bodyguard Grześ doznał przez to lekkiego uszkodzenia prawej ręki (naciągnięcie tak około 10 cm) , my zaś zaczęliśmy przeżywać „traumę porzuconych” [oj, Pani Beato! Gdyby Pani to widziała, nie byłoby tego zatroskanego pytania telefonicznego: „I jak tam się ma nasze biedactwo?” – te „biedactwa” to tak naprawdę my!!!]. Okazją do lekkiego oddechu stał się krótki postój przy Dolinie Pląsawy, ale dalszy ciąg trasy niestety przebiegł w podobnym rytmie [narzuconym przez „biedną i nieszczęśliwą” Nadię] – dodam, że tylko dwa razy udało mi się zbliżyć do naszej liderki na wyciągnięcie ręki, ale w odpowiedzi następowało za każdym razem gwałtowne przyspieszenie i „dostawałem po okularach kamykami z butów” (dobrze, że Nadia jest jeszcze mała, to i kamyki były proporcjonalnie niewielkie – ale co będzie, jak nam toto wyrośnie na „osiemnastkę”? – dostanę po oczach „tonowym kamulcem”?!?).

Nadia nie odpuściła do samego asfaltu, potem jakby nieco wytonowała, ale to podobno dlatego, że „już jej się nie chciało” [tu przyszły mi na myśl słowa piosenki: „Nie wierz nigdy kobiecie”] – w każdym razie do samochodu jako pierwszy doszły „gąsiory” (czyli my dwaj). Nasze „gąski” doczłapały po chwili.

Nie wiem, czy „Srebrna Strzała” wyczuła „fluidy konania” – w każdym razie aż ugięła się, kiedy padliśmy na jej wygodne siedzenia. „Teraz jeszcze tylko bezpiecznie dojechać do domu” powiedziałem i… jedziemy… ale nie do Lubania…

To była kolejna niespodzianka dzisiejszego wypadu. Już na szlaku ustaliłem, że wpadamy na kawusię i herbatkę do Roberta w Ściegnach. Wizyta dała okazję rozgrzania się, a dla Dominiki i Grzegorza – do zaplanowania samodzielnego wypadu górskiego z noclegiem. Nadia mogła podziwiać „mini-rekiny” czyli rzeczne pstrągi, których kilkanaście pływało i czekało na „coś dla brzusia”. Ale podziwianie podziwianiem, a tu już prawie 20:00 – a przed nami jeszcze jakieś „zdrowe jedzonko”. Początkowo była alternatywa: smażalnia albo M’c Donald’s, ale kiedy w Sosnówce „pocałowaliśmy furtkę” alternatywa zmieniła swą postać – (używając formuły Dominiki) trzeba było wybrać: M’c Donald’s albo M’c Donald’s. Nie zgadzam się jednak, że wybraliśmy to drugie. Będę się upierał – wybór padł na to pierwsze!!! Ale nieważne – grunt, że jedzonko było pyszne, choć kosztowne /?!!?!?!/… kosztowało sporo nerwów, bo obsługiwał nas gościu, przy którym leniwiec czy miś Koala to jedna wielka eksplozja mobilności i tempa życia. Za dowód niech posłuży fakt, że kiedy czekałem na realizację zamówienia cała pozostała trójka (oczywiście nie nabijając się ze mnie) zgadywała, czy już złożyłem zamówienie czy jeszcze nie [gratulacje dla sieci!!! Znaleźć takiego oryginała to MEGASUKCES!!!].

Trasa powrotna była już spokojna; momentami aż za bardzo – Grzegorz („przyklejony” do szyby „słuchał słów piosenek”; Nadia „szukała świateł reflektorów” a Dominika – mruczała razem z „Mocnymi w Duchu”). I byłoby super, gdyby nie to zaraźliwe… ZIEEEWAAAANIEEEEE!!!!

 

Dobrze!!! Tyle gwoli wypadu. Fajnie, że są jeszcze ludziska, dla których wałęsanie si po górkach jest przyjemnością. Nie będę ukrywał – kosztowną (bo coś jakby teraz „strzykało” w kościach), ale… dla tych widoczków i dobrego towarzystwa warto znieść nawet konsekwencje (i proszę nie naśladować mojego Taty, który przed każdym wyjściem w góry każe mi zerknąć na dowód osobisty [rubryka: data urodzenia] i wagę –oj tam, oj tam… takie szczególarstwo]. Dzięki za fajowy dzień i oczywiście… LICZĘ NA CIĄG DALSZY!!!

 

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

Górski sadyzm czyli… widziane oczyma „poszkodowanych”

Autor: admin o 3. września 2013

01.09.2013, godzina ok. 12:30. Pod plebanią spotykamy się z Proboszczem, aby po długich planowaniach, w końcu ruszyć na górskie szlaki. Pogoda nie była najgorsza ale…tyyyyle czekaliśmy na tą wycieczkę, że nic by nas nie powstrzymało 😉

Kiedy Srebrna Strzała ruszyła, zaczęliśmy się zastanawiać – jak to będzie? Bo trasa wycieczki – mimo wielokrotnego powtórzenia przez naszego Przewodnika…hmmm…nic nam nie mówiła 😉

Dzięki Czesiowi dojechaliśmy do Karpacza, który wiele razy twierdził iż nasz Kierowca jedzie za szybko. Cóż, przyznam nie widziałam prędkościomierza – może to i lepiej;-)

Po zaparkowaniu, ruszyliśmy po prościutkim chodniku i to z górki…Dotarliśmy do wyciągu i kiedy wskoczyliśmy na krzesełka – ja z Nadią poczułyśmy się jak Gwiazdy – Przed nami i za nami Bodyguard:-) To się nazywa obstawa;-)

Podjazd dość spokojny…ale tuż przed „metą” wyciag zaczał lekko zwalniać…hmmm…to chyba nie dlatego, że Szeryf zasiadał przed nami?! 😉

Na górze rozdzieliliśmy „obciążenie” i ruszyliśmy za Przewodnikiem. Dosłownie „ZA”, bo Szeryf ruszył dość ostro. Na szczęście szybko ustaliliśmy, że w sumie to nigdzie nam się nie śpieszy. I tak już we czwórkę podziwialiśmy widoki.

Dość szybko najmłodsza uczestniczka poczula mały głód. Przydałoby się jakieś spokojne miejsce. Szeryf poinformował nas, że za ok.30 min. dotrzemy do Polany. Zaczęła się pierwsza część schodzenia.

„Tato, a co to zaczy gęsiego?” No…jak gąski.

I jak te „gąski” podążaliśmy na dół.

Nagle Gąska prowadząca oświadczyła „CHYBA widzę polanę.” Idziemy…idziemy…”O, chyba jednak nie.” Po kilku minutach ponowne „CHYBA” – ale intensywniejsze. Tak, naszym oczom ukazała się Polana.

Stół, ławki…aż chciało sie usiąść:-)

Rozdzieliliśmy kanapki, które dzielnie „dźwigał” nasz Szeryf i po małym odpoczynku ruszylismy dalej. Ponieważ plecak zrobił się sporo lżejszy, postanowiłam „odciążyć” Przewodnika. Taki dobry uczynek z mojej strony;-)

Powrót trasą Bronka Czecha był kolejną – zaskakującą częścią. Najmniejsza Gąska „wyrwala” po kanapce tak, że zostaliśmy z Księdzem w tyle…Zastanawialiśmy się co miała w swojej kanapce? Ale nie wiemy do dziś:-D

Kiedy oczom ukazała się znajoma droga odetchnęłam z ulgą – Daliśmy radę!

Pierwsze kroki po prostej płaszczyźnie były trudne, ale perspektywa czekającej Srebrnej Strzały – dodała nam sił.

Jak miło było usiąść:-)

Ruszyliśmy w drogę powrotną…z niespodziankami.

Okazało się, że godzina dość późna i do wyboru mamy kolację w Mc Donaldzie lub kolację…w Mc Donaldzie:-D

Wybraliśmy to drugie;-) Najbardziej zadowolona z tego była najmłodsza Gąska.

Kiedy ruszyliśmy do domu okazało się, że nasz Szeryf widzi w ciemności;-) Szok!

Jazdę umiliły nam kawałki duetu Mocni w Duchu feat. Nadia i było super!!!

Dotarliśmy cali i zdrowi:-)

 

Baaaardzo Dziękujemy za wspaniałe popołudnie i czekamy na kolejne;-D

Autorką opisu jest „gąska nr 2” – Dominika. Oczywiście trasę postrzegaliśmy rozmaicie – stąd więc za chwilę postaram się ustosunkować do powyższego opisu. SERDECZNIE ZAPRASZAM !!!

Napisany w wycieczki | Brak komentarzy »