Blog J.B.

Archiwum dla październik, 2013

SREBRNY JUBILEUSZ… kolejna odsłona

Autor: admin o 16. października 2013

DZIEŃ 1 Polska-Madryt 15.10.2013 roku

16 października 2013

Zainteresowanych prezentacją zdjęć z wyjazdu serdecznie zapraszam na moją stronkę. Wystarczy wcisnąć ten napis

Jest taki tekst z filmu „40-latek”, który daje się przypasować właściwie do każdego jubileuszu – tym bardziej tak „dostojnego” jak Srebrny. 25-lecie otrzymania święceń kapłańskich nasz rocznik postanowił świętować w Fatimie – w drodze do niej miał się także znaleźć Madryt i Salamanka (perły kultury hiszpańskiej).

Nasz wyjazd miał charakter „rekolekcji w drodze”, ale także rekreacji i odkrywania tego, co przez ćwierćwiecze zmieniło się w nas, a co jest wspólne. To drugie to świadomość, że faktycznie… 25 lat „minęło jak jeden dzień”. Natomiast różnice… hmmm… Pozostało kilku kolegów, którzy albo się głodzą, albo stosują „dietę-cud”, pozostali zauważyli, że ten czas pozostawił na nas swój ślad – tak w fizjonomii, jak i w ukształtowaniu kapłańskich „fizis”.

Do udziału w spotkaniu zgłosiło się 21 kolegów (w tym kilku spoza rocznika) – postanowiliśmy wspólnie spędzić kilka dni; trochę pogadać, powspominać i oczywiście… omówić bieżące „palące” problemy proboszczowskie.

Oczywiście, u każdego z nas przygotowania do przeżycia tego czasu. Zahartowani w pielgrzymowaniu wiedzieli, co i ile wziąć ze sobą. Nowicjusze (w tym piszący te słowa) przeżywali to gorzej – no bo u nas taka pogoda… i co tu wciąż ze sobą, żeby nie zmarznąć, ale się też i nie przegrzać? Tak więc już od soboty trwały u mnie przygotowania (dodam – zaowocowały 17-kilogramowym bagażem. Zdaniem przewodnika niewiele brakowało, a pobiłbym „rekord kobiecy”).

Spotkanie rozpoczęło się uroczystą Eucharystią w kościele Matki Bożej Królowej Polski w Legnicy, skąd w dalszą trasę udało się 21 prezbiterów i Ricardo – nasz przewodnik. Mszę przeżyliśmy w sympatycznej atmosferze, na którą z pewnością miało wpływ oczekiwanie na przeżycie „wspólnoty podróży, modlitwy i wspomnień”. Zaraz potem (no, może nie tak od razu) wyruszyliśmy w drogę. Trasa początkowo zapowiadała się „bajecznie”, ale po pierwszym postoju (w ostatnim zajeździe po stronie polskiej – pyszna kiełbacha i szaszłyki!!!) zaczęło najpierw siąpić, a w końcu (już po stronie niemieckiej) mżawka zmieniła się w regularny deszcz (może nie ulewa, ale miała wpływ na samopoczucie).

Do berlińskiego lotniska Schoenefeld dojechaliśmy o czasie, czyli około godz. 13:00 i tu zaczął się „młyn”. Dla niektórych z nas procedury przed odlotem były nie do końca jasne; poza tym pozostawał strach – a co będzie, jak bagaż przekroczy limit? Wprawdzie Ricardo uspokajał, ale…

Okazało się, że przez odprawę przeszliśmy bez problemów; część kolegów „zaszalała” w dawnej strefie wolnocłowej – i w końcu około 14:30 pojawiliśmy się na ostatniej odprawie przed startem. Nasz przewodnik zapowiedział, że lecimy wprawdzie „linią oszczędnościową” (easyJest), ale jednocześnie dodał, że powinniśmy się cieszyć, że samolot to typowy „szerokokadłubowiec’. Cóż… widząc ilość miejsc i wolną przestrzeń między nimi wypadało zwątpić w tę „radość”, ale nic to – w końcu tego typu loty nazywa się podobno „powietrznymi taksówkami”.

Jako, że po raz pierwszy leciałem tego typu samolotem, a do tego pełnię swoistą rolę „rokowego paparazzi”, chciałem usiąść koło okna – dane mi to było dzięki uprzejmości kolegi Andrzeja, który chyba doszedł do wniosku, że ciągłe obserwowanie chmur nie jest wcale zabawne. Ja znalazłem w tym frajdę (może trochę dziwną dla stałych bywalców tego typu kursów). Do tego start – kiedy bez cukierka lub gumy ani rusz. Przypominało to trochę rozrywki parku zabaw, ale… działo się na wysokościach dużo większych.

W sumie sam lot (oprócz drobnych niewygód – wynikających z trudności dopasowania do ergonomii siedzeń) przebiegł spokojnie; nawet chwilowe turbulencje nie budziły jakichkolwiek reakcji. „Jazda” zaczęła się dopiero przy lądowaniu, kiedy kolejne skręty samoloty stawiały mnie w roli tego „w górze lub na dole karuzeli”. Gdyby nie odległość od ziemi, byłoby to w sumie zabawne – tutaj jednak chwilami obserwacja podnosiła ciśnienie. Podsumowując jednak – BYŁO ZABAWNIE I PIĘKNIE (o czym niech świadczą załączone fotki).

W Madrycie czekał już na nas ekskluzywny autokar, którym zajechaliśmy na Stare Miasto, gdzie (w ramach punktu programu „Madryt by night” zostaliśmy zaproszeni do spaceru i obejrzeniu nocnych atrakcji miasta (spokojnie, nie chodzi o TE atrakcje, ale o iluminację świetlną ważniejszych obiektów). Zmęczenie doświadczeniem z lotu spowodowało, że niestety nie jestem w stanie podać szczegółów naszego wypadu, ale na pewno obejrzeliśmy pomnik twórcy postaci Don Kichota; Katedrę, Pałac i jeszcze kilka innym punktów. Wszystko byłoby OK, gdyby nie zmęczenie [i tu przyznam „bez bicia”, że chyba rozumiem, co czuły „moje dziewuszki” podczas ostatniej „karpackiej wędrówki” słysząc hasło: AKTUALIZACJA). W każdym razie do hotelu (przynajmniej ja) dotarliśmy ostro zmęczeni, ale pozostało jeszcze jedno… trzeba uzupełnić spalone kalorie. Ricardo znalazł nam w pobliżu fajną kafejkę, gdzie – za stosunkowo niewielkie pieniądze – zjedliśmy smacznie, zdrowo i… do syta. TERAZ CZAS SPAĆ – jutro kolejne atrakcje.

 

DZIEŃ 2 16.10.2013 r. MADRYT – SALAMANKA – SANTIAGO DE COMPOSTELA

16.10.2013 r.

Wprawdzie dane nam było trochę pospać, ale… o 7 rano dalej najlepiej wychodziło ziewanie. Dlaczego o 7:00? – bo w 30 minut później czekało na nas „niekontynentalne” śniadanie. Znaczenie tego pojęcia dotarło dopiero w momencie, kiedy zasiedliśmy przy stołach – nie żebym się zażerał rano (to raczej na moją niekorzyść – przynajmniej według dietetyków), ale… widząc na stole dżem, masło i rogala człowiek zaczął marzyć o dobrej polskie sytej kanapce lub żaróweczkach. Ilość prowiantu spowodowała, że z tym posiłkiem uporaliśmy się błyskawicznie – jeszcze z dwie kawki i można jechać.

Początkowo niepokoiło nas tylko silne zachmurzenie. Jednak po 30 minutach wleczenia się w miejskim korku, kiedy zaczęło siąpić, a potem regularnie padać, zacząłem do charakterystyki tego dnia dołączać słowa innej piosenki: „Kap… kap… płyną łzy [nieba]…”. Nie da się ukryć, że rytm dnia Hiszpanów może nas szokować – u nas poranny szczyt to godziny 6:00-7:00; u nich 8:00-10:00. To właśnie specyfika tego czasu spowodowała, że wyjazd z Madrytu zabrał nam o wiele więcej czasu niż się spodziewał organizator. No i ta pogoda.

Kiedy już wyjechaliśmy, kierowca zaczął trochę nadrabiać zaległości czasowe, ale… to w końcu nie F-16 i nie się tu włączyć dopalacza. Po prawie godzinie zaczęło się trochę przejaśniać i można było zacząć podziwiać widoczki, których w Polsce nie uświadczysz. W początkowo nizinnej topografii terenu pojawiły się pierwsze, jeszcze „nieśmiałe” górki, a wkrótce przed naszymi oczyma roztoczyła się piękna górska panorama.

To właśnie tu minęliśmy miejsce spoczynku dyktatora Hiszpanii, gen. Franco, nazwane „Doliną Skazańców” [to dlatego, że wszystkich skazanych wyposażał w łopaty etc. i – zgodnie ze słowami naszego przewodnika – kazał budować fundamenty pod monumentalny krzyż, który przetrwał do dziś]. Wprawdzie mijaliśmy to miejsce w odległości wielu kilometrów, ale monument budził prawdziwy podziw.

Miejscem, do którego zdążaliśmy była jedna z „pereł” architektury hiszpańskiej – Salamanka, która (choć widziana bez nocnej iluminacji) zrobiła na mnie duże wrażenie. Charakterystyczna zabudowa, wąskie uliczki (przypominające mi Dubrownik), mnóstwo imponujących zabytków i ta specyficzna atmosfera (spróbujcie sobie wyobrazić taki widoczek na polskich drogach: godzina 12:00, a tu mijają was co chwila… biegacze różnej płci i wieku).

O ile wczorajsza msza św. w Legnicy była inauguracją pielgrzymki o charakterze niepełnym (nie wszyscy w niej uczestniczyli), o tyle właśnie Salamanka stała się miejscem oficjalnej inauguracji rocznikowego pielgrzymowania. To tutaj, w „nowej” katedrze (raptem 2-3 wieki młodszej od tzw. „starej katedry”), w Kaplicy św. Józefa, została odprawiona msza św. (nazwana przez naszego przewodnika Ricardo „ewenementem jego kariery”), której przewodniczył nasz senior, Ks. Prałat Czesław Włodarczyk. Nie da się ukryć, że wrażenie robiła sceneria, ale jeszcze bardziej – to oczywiście mój własny, bardzo subiektywny odbiór – słowa, które padły z ust celebransa.

„Towarzyszy nam radość i wdzięczność” – tymi słowami podkreślił specyfikę naszego pielgrzymowania, którego atmosferę tworzyła i modlitwa, i wspomnienia, i po prostu „bycie ze sobą”. W pełnych wzruszenia słowach został wspomniany nasz ciężko chory kolega, Ks. Krzysztof, dla którego prosiliśmy o ten szczególny dar i cud Chrystusa – uzdrowienie.

W dalszym ciągu inauguracyjnej homilii Ks. Czesław podkreślił dwie myśli papieża Franciszka: „Trwać w komunii” i „Z ludem i dla ludu”. To pierwsze dotyczyło nie tylko pielgrzymkowego tygodnia; to drugie rozciągało się i dotyczyło całokształtu naszego posługiwania (tak w przeszłości, jak i w czasie, w który wkraczamy jako Srebrni Jubilaci).

Wreszcie, nawiązując do dzisiejszej uroczystości św. Jadwigi Śląskiej, Ks.Czesław nawiązał do istoty „czynienia dobra” [którego patronką jest św. Jadwiga] – „Żyjemy w czasie i sytuacji wymagającej od nas wielości decyzji; także materialnych /…/ Nie dajmy się jednak zamknąć tylko w ich obrębie. /…/ Mimo naturalnego zmęczenia i czasem wypalenia wychodźmy do ludzi w szeroko pojętą ofertą dobra”. No i słowa kończące Eucharystię: „Łączmy naszą radość i wdzięczność z modlitwą” – tak, było nad czym pomyśleć w autokarze po wyjeździe z Salamanki.

Zanim jednak do tego doszło można było trochę ją pozwiedzać. Szkoda, że kolejny punkt programu był tak odległy, bo to miejsce naprawdę przyciągało i nie było szkoda czasu czy wysiłku związanego z wyszukiwanie „perełek salamanckiej architektury”. Odwiedziliśmy miejscowy uniwersytet matematyki (w którym dowiedzieliśmy o czymś u nas niespotykanym – placu, nobilitującym [przez możliwość osobistego podpisu na otaczających go ścianach] studentów, którzy studia pomyślnie ukończyli. No i tak (trochę piknikowa) atmosfera – również raczej niespotykana w Polsce.

Wrócę jeszcze do Katedry – tu nasz Ricardo opowiedział nam ciekawą historię, jak to Hiszpanie chcieli utrwalić pierwszy lot w kosmos przez umieszczenie w otaczającym jedno z wejść zdobnictwie sylwetki kosmonauty. Sami z siebie może byśmy jej nie odnaleźli, ale dzięki wskazaniom przewodnika wkrótce zauważyliśmy maleńką płaskorzeźbę, jakże współczesną, a jednocześnie dyskretnie wplecioną w całość katedralnej ornamentyki. Oczywiście trudno w kilku słowach opisać dostojeństwo i piękno wnętrza Katedry – po prostu trzeba było tam być.

Po krótkim odpoczynku (i skosztowaniu „studenckich kanapek” w uniwersyteckiej kafejce) ruszyliśmy dalej, w stronę kolejnego punktu naszej pielgrzymki – Santiago de Compostela. Podczas trasy (niestety baaaardzo długiej i przez to nużącej) dowiedzieliśmy się znaczenia tej nazwy: „Santiago” – Jakub, „Compostela” – kompilacja dwóch określeń: ziemia, miejsce i gwiazdy [według przekazu to właśnie gwiazdy miały wskazać miejsce prawdopodobnego pochówku Apostoła Jakuba, do którego prowadzą przez całą Europę szlaki jakubowe].

Jazda nie byłą przyjemnością (pomijam tu moje problemy z kręgosłupem). Deszczowa pogoda, która towarzyszła nam od chwili wjazdu do prowincji Galizia, nie nastrajała optymistycznie, no i rosnące zmęczenie. Jedynym pozytywem były widoczki, które mogły zachwycić nawet „górskich koneserów”.

Do Santiago de Compostela dojechaliśmy około godz. 21:00 – tu już czekał na nas hotel [swoją drogą ciekawa sprawa – było nim dawne Seminarium Duchowne z widocznymi (np. w refektarzu), charakterystycznymi dla tego typu budowli elementami, budzącymi wspomnienia naszej wrocławskiej Alma Mater]. Tu, po rozlokowaniu, zjedliśmy pyszną „kontynentalną” obiadokolację i… nie nie, nie poszliśmy jeszcze spać (choć serce aż się rwało do łóżeczka). Ricardo postanowił oprowadzić nas jeszcze po rejonie Karedry – poznaliśmy kilka szczegółów architektury historii miejsca; doświadczyliśmy też charakterystycznej dla Hiszpanii atmosfery [fiesta, fiesta i jeszcze raz fiesta].

Jutro międzynarodowa msza w Katedrze i dotarcie de centralnego miejsca naszej pielgrzymki – Fatimy.

 

DZIEŃ 3 17.10.2013 r. SANTIAGO DE COMPOSTELA – FATIMA

17.10.2013 roku

Dzisiaj przeżywamy pierwszy dzień, w którym nie trzeba od rana lecieć „na łeb, na szyję”. Pierwszym punktem programu jest bowiem uroczysta msza św. międzynarodowa, która rozpoczyna się o godz. 12:00. Tak więc można było wybrać się od 7:30 na „kontynentalne” śniadanko (i trzeba było przyznać – tylko rasowy malkontent mógłby na coś narzekać – samoobsługa, ale za to asortyment prawdziwie imponujący [nie ukrywam, taki ekspres do kawy jaki zobaczyłem, to marzenie]). A potem?… czas trochę połazić i pofotografować. Trzeba było tylko nieco odczekać, jako że na zewnątrz wciąż było ciemno (a to już 8:30!!!).

Oczywiście na „pierwszy ogień” poszła Katedra. Jako, że była prawie pusta, udało się bez problemu wejść do Krypty św. Jakuba, a także przejść nad prezbiterium, gdzie – zwyczajem Hiszpanów – objęliśmy i „wycałowaliśmy” figurę Świętego. Potem rundka wokół świątyni i oczywiście mega-sesja zdjęciowa. Nie da się ukryć, że poranek był rześki, ale pogodowo raczej kiepski – w nocy padało i na niebie straszyły wciąż burzowe chmury. No, ale zobaczymy, jak się to wyklaruje do południa.

Pierwszym punktem dzisiejszego programu była międzynarodowa msza św. z tradycyjnym zasypaniem i okadzeniem świątyni słynnym wahadłowym turyferarzem (nie wiem, ile waży, ale do jej rozbujania trzeba było 6 osób – i to bynajmniej nie „kurczaków”). Msza św. dała sporo wrażeń – tak duchowych (była liczna grupa osób świeckich, no i to dostojeństwo miejsca), jak i estetycznych (tego piękna nie da się opisać – to trzeba zobaczyć). Była rozbudowana, ale jednocześnie bardzo zorganizowana czasowo – trwała nieco ponad godzinę (co przy kilkuminutowym oczekiwaniu na zasypanie robiło wrażenie).

Po jej zakończeniu 30 minut na ostatni rzut oka i pożegnanie z miejscem-stacją naszej pielgrzymki i… ruszamy do Fatimy. Pogoda może znowu nie nastraja optymistycznie, ale nie przejmujmy się… mamy dach nad głową.

Trzeba przyznać, że Ricardo, nasz przewodnik postarał się nie tylko ogólnie przybliżyć historię i znaczenie Fatimy, ale także podzielił się z nami informacjami raczej trudno dostępnymi. Nie wiedziałem np. że nazwa miejscowości nie ma nic wspólnego z kulturą arabską (w której to imię jest bardzo popularne) i Mahometem (którego jedna z córek nosiła je), a raczej z historią pochodzącą z czasów obrony Portugalii przed wojskami arabskimi. Ta historia oraz wiele szczegółów podawanych na trasie skróciły znacznie odbiór długiego czasu jej trwania.

Nieco po godz. 19:00 w końcu dojechaliśmy!!! Szybkie zakwaterowanie w hotelu Seminario Verbo Divino (dawne Seminarium Duchowne Ojców Werbistów), obiadokolacja i… czas na pierwsze spotkanie z Panią Fatimską. Oglądać i słuchać to jedno, a być tu – tu zupełnie coś innego… i tego właśnie doświadczyłem, kiedy stanąłem na placu przed Bazyliką.

Wyruszyliśmy około 19:45 – aby spokojnie dojść i zapoznać się z topografią oraz tradycjami tego świętego miejsca. Było dżdżysto, ale jednocześnie bardzo ciepło. Nadciągająca mgła czyniła iluminację świetlną nieco tajemniczą, ale w sumie od samego początku to miejsce przypadło mi do gustu. Teraz czas zaznajomić się z liturgią – także pod kątem przeniesienia na grunt parafii niektórych jej elementów.

Dzień dzisiejszy to czwartek – dzień poświęcony szczególnej modlitwie za kapłanów. W tradycji fatimskiej w tym dniu odbywa się procesja eucharystyczna. Pozostała jednak część nabożeństwa to czysta niezmienna tradycja. Najpierw szybko wdzialiśmy szaty liturgiczne i otrzymawszy świece stanęliśmy w międzynarodowym gronie prezbiterów (Niemcy, Anglicy, Serbowie, Polacy, Włosi, Portugalczycy i przedstawiciele kilku innych egzotycznych narodowości).

Punktualnie o 21:30 rozpoczęło się nabożeństwo (które po raz pierwszy mogłem skonfrontować z naszą „wersją parafialną”). Bardzo mi się spodobała atmosfera i praktyka prowadzenia każdej tajemnicy przez dwie nacje. Choć nie rozumiałem rozważań, sama modlitwa wypowiadana w różnych językach, a jednak nie powodująca chaosu (to mi przypomina doświadczenie z Europejskich Spotkań Młodzieży) i dostrzegalne wzruszenie jej animatorów – to było to. Nie da się ukryć, nabożeństwo trwało długo, ale czas ten jakby się rozpłynął – nawet nie zauważyłem, kiedy nabożeństwo dobiegło końca.

Jutro trzeba będzie znaleźć trochę czasu, żeby teren obfotografować, choć z drugiej strony to pytanie: KIEDY? – JUTRO MAMY WYPAD DO Bathala i Nazare [pewnie znowu cały dzień w autokarze – kurczę, gdzie ten czas na swobodne indywidualne pozwiedzanie?]. Ale jak będzie, zobaczymy. Na razie pozdrawiam czytających i zapraszam na transmisję internetową w sobotę (19.10) o godz. 8:00 czasu polskiego (WWW.dofatimy.pl – zakładka: Adoracja Jezusa on-line – pasek: kamera internetowa: Fatima).

 

DZIEŃ 4 18.10.2013 roku FATIMA – BATHALA – NAZARE – FATIMA

18.10.2013 roku

Dzisiaj rozpoczynamy od odwiedzin miejsca, gdzie „to wszystko się zaczęło” – chodzi o kościół parafialny p.w. Matki Bożej Radosnej, w którym Łucja, Hiacynta i Franciszek przyjęli Chrzest i I Komunię św. Kościół nieduży i „surowy”, ale mający jednocześnie swój urok. Oddzielone i podkreślone miejsce przyjęcia przez „świętą trójkę” sakramentu inicjacji chrześcijańskiej oraz wyjątkowa rzeźba Matki Bożej z XVII wieku – zachowana dzięki „krótkiej pamięci” mieszkańców Fatimy [figurka schowana przed wojskami Napoleona i odnaleziona przez przypadek po ponad wieku] – przedstawiająca (co jest rzadkością w sztuce sakralnej) Pana Jezusa trzymającego Maryję za warkocz. W tym kościele trójka dzieci została obdarowana objawieniami (choć nie tak wyrazistymi jak w miejscu, gdzie powstało Sanktuarium Fatimskie) i tu także znajduje się miejsce pochówku Franciszka i Hiacynty.

Tak jak wspomniałem, kościół i jego okolica ma charakter raczej surowy (niepodobny do polskich sanktuariów), a jednak urokliwy. Łatwiej byłoby to odebrać, gdyby pogoda była dla nas łaskawsza. Niestety, od chwili wyjazdu towarzyszyła nam aura „przed-opadowa” [czyli jest bardzo ciepło i sucho, ale to drugie w każdej chwili może się zmienić].

Towarzyszyła nam także podczas odwiedzin w rodzinnych domach trójki fatimskich dzieci. Zachowane lub zrekonstruowane fragmenty domów pokazywały, w jakich warunkach żyły dzieci, obdarowane przez Matkę Bożą tak wielką łaską. Skromność, a jednocześnie pewna niezwykłość, wynikająca ze świadomości, że to tu dojrzewało swoiste „powołanie”. Bogu dzięki (tak należało by tu dodać) domy Hiacynty i Franciszka oraz Łucji zostały zachowane w stanie surowym – to dodało realizmu tym naszym odwiedzinom.

Wprawdzie program był ułożony inaczej, ale wiadomo, że cechą ludzi stabilnych jest umiejętność improwizowania. Tak więc zwieńczeniem (a nie, jak w programie – inicjacją) naszej fatimskiej refleksji stało się przejście „via crucis” – drogi krzyżowej, mającej charakter szczególny. Piękne stacje i towarzysząca im minuta zadumy, dzięki której mogliśmy rozważać relację tajemnic drogi krzyża z ćwierćwieczem kapłańskiego posługiwania – to było to. Skupienie i bardzo osobiste przeżycie nabożeństwa poświęconego ludzkiej tragedii i kaźni, a prowadzącego do zwycięstwa: nad ludzką słabością, nad grzechem, nad śmiercią. Zamyśleniu „nad sobą” sprzyjała także topografia miejsca – wydawało by się zaniedbanego, bardzo surowego, nie przystającego do „polskich realiów”. A jednak, w tej scenerii było coś, co zachęcało do skupienia – i ono nam towarzyszyło. W trakcie wędrowania szlakiem krzyża trafiliśmy na miejsce większości objawień fatimskich – to tu (za wyjątkiem jednej sytuacji) Matka Boża objawiła się fatimskim dzieciom przekazując orędzie swojego Syna.

Czas zakończyć część „rekolekcyjną”, aby doświadczyć radości bycia wspólnotą. Okazją do tego stał się wyjazd do najstarszego sanktuarium maryjnego w Nazare oraz postój w Bathala, przy największym cysterskim kościele i opactwie w Portugalii. Byłoby super, gdyby nie pogoda, która trochę „mroziła” nastroje, czyniąc nas sennymi i leniwymi. Oczywiście zwiedziliśmy dostępną część Bazyliki MB Zwycięskiej (wejście do drugiej części kosztowało 35 euro „od łebka”) – rzeczywiście piękna: majestatyczna i budząca podziw dla kunsztu budowniczych.

Po 40-minutowej przerwie podjęliśmy nasze wędrowanie w kierunku oceanu – do nadmorskiej miejscowości Nazare. Niestety, to właśnie tu nastąpił „kryzys” dzisiejszego dnia. Z chwilą wyjścia z autokaru nastąpiło dosłownie „oberwanie chmury”. Teoretycznie byliśmy na to przygotowani, ale wiadomo, jak to jest z tymi „nieprzemakalnymi” ciuchami. Zwiedziliśmy piękne, najstarsze w Portugalii sanktuarium maryjne – piękne, a jednocześnie (co przygnębiało) bardzo ubogie. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że nadal leje – więc kryjąc się trochę pod miejscowym zadaszeniem staraliśmy się w miarę na sucho” dotrzeć do kolejki, która miała nas zwieźć w dół, na plażę. Niestety, okazało się, że jest właśnie remontowana i… trzeba było chwilę poczekać na powrót naszego autokaru.

Na dole pogoda wcale nie była lepsza, więc trochę w minorowych humorach postanowiliśmy coś przegryźć – i w trakcie konsumpcji zdarzył się „cud”… pojawiło się słońce. Dosłownie w ciągu kilkunastu sekund temperatura znacznie się podniosła i widoczki klifu i skalnego nawisu nareszcie zaczęły radować nasze oczy i… obiektywy.

Powrót stał się okazją do klasycznego suszenia „na żywca” czyli… nie ściągamy mokrych ciuchów (trochę niebezpieczne, ale skuteczne) oraz przygotowania do wieczornej mszy św., która miała zostać odprawiona w fatimskiej Bazylice MB Różańcowej (przy grobach Łucji, Hiacynty i Franciszka).

Pojawiliśmy się na tyle wcześnie (ku niezrozumiałemu dla nas zaskoczeniu tubylców), że trzeba było chwilę odczekać na otwarcie zakrystii. Tu przygotowaliśmy się i… czas rozpocząć dziękczynną Eucharystię. Przewodniczył jej nasz kolega, Ks. Czesław Studenny, zaś o obsługę liturgii zadbali koledzy reprezentujący diecezję świdnicką. Pięknym był już wstęp: „Świat szuka dobrego towarzystwa – ludzi polityki i biznesu, celebrytów i tak dalej /…/ My też szukamy takiego towarzystwa… i w takim właśnie się znajdujemy – to święci i błogosławieni, którzy są świadkami miłości Boga”. W słowie rozwijającym tę myśl ks.Czesław (nawiązując do tekstów liturgicznych oraz sylwetki patrona dnia, św. Łukasza) podkreślił, jak ważna jest komunia czyli wspólnota codziennego życia oraz totalne zaufanie Chrystusowi: „Często myślimy w naszym duszpasterstwie o rzeczach wielkich, a tymczasem – kierując się słowami Pawła, który prosi o przyniesienie [tylko] opończy – trzeba tak mało (co jednocześnie nie raz wiele to kosztuje): zaufania Bogu i spotykanym w codzienności ludziom”.

Zwieńczeniem Eucharystii stało się kolejne nabożeństwo fatimskie (tym razem maryjne), które stało się okazją do przeżycia pięknego czasu modlitwy oraz… podkreślenia Srebrnego Jubileuszu dzięki zaangażowaniu Kolegów w liturgię nabożeństwa i tradycyjne niesienie figury Matki Bożej.

 

DZIEŃ 5 19.10.2013 r. FATIMA – MEGA-ZAKUPY – LIZBONA

19.10.2013 roku

Dzień dzisiejszy rozpoczęliśmy „nieludzko wcześnie” – już o godz. 6:00 (czasu portugalskiego) rozdzwoniły się telefony w naszych pokojach zwiastujące „nieludzką” pobudkę – ale cóż, „jak mus to mus”. W końcu o miejscowej godz. 7:00 rozpocznie się uroczysta msza św. dziękczynna w Kaplicy Objawień [nota bene transmitowana przez Internet]. To chyba stało u podstaw faktu, że (mimo niewyspania) wszyscy wstali i terminowo pojawili się przy ołtarzu. Tym razem naszemu dziękczynieniu przewodniczył Ks. Bogusław Stec, który w słowie homilii podkreślił potrzebę „budowania i trwania w postawie wolności” (na wielu płaszczyznach tego pojęcia). Wielką przyjemność sprawił nam fakt, że nie modliliśmy się sami – oprócz pielgrzymów z wielu krajów towarzyszyła nam liczna Polonia (dzięki temu nasza modlitwa miała taki „swojski” wymiar).

Po – nieco skąpym jak na nasze potrzeby – śniadanku (czyżby „dieta-cud”?) rozpoczęła się „zorganizowana obraza Boża”. Zaprowadzeni przez Ricardo do „marketu” z dewocjonaliami pozwoliliśmy sobie na dłuższą chwilę „zakupowego szaleństwa”. Koszyki dosłownie pękały w szwach i – co zabawne – co chwila trzeba było wracać i oddawać na półkę rzeczy, bo… znalazły się ładniejsze [mam tylko nadzieję, że zakupione dla znajomych pamiątki, z pewnością nie klasyczne, przypadną im do gustu – POMYŚLCIE! TE 5 kg TRZEBA BĘDZIE JESZCZE UPCHNĄĆ W BAGAŻACH!!!].

„Wszystko co piękne szybko się kończy” mówi porzekadło – i my, po zakupowym szaleństwie, ruszyliśmy wkrótce na jeden z ostatnich szlaków jubileuszowego wędrowania. Tym razem „zaszaleliśmy” – postanowiliśmy odwiedzić stolicę Portugalii, Lizbonę. Pogoda w sumie dopisywała, więc nadzieje na fajne przeżycie wyjazdy były duże.

Trasa nie była (biorąc to porównawczo z poprzednimi) zbyt długa – i rzeczywiście, po przybyciu zastaliśmy piękną, słoneczną pogodę. Pierwszy postój został zaplanowany na okolicę Muzeum portugalskiej Marynarki Wojennej. Mogliśmy więc być świadkami uroczystej zmiany wart oraz poobserwować, jak tutaj oddawana jest cześć „ofiarom morza” [swoją drogą – tu ukłon w stronę polskich decydentów – taka ściana pamięci przydała by się w Polsce bez żadnych debat czy interpelacji]. O ile jednak początek „lizbońskiej przygody” przebiegł pod znakiem słońca, o tyle ciąg dalszy niestety skumulował w sobie typowo jesienną aurę. Zwiedzanie opactwa św. Hieronima i Kościoła Królewskiego przypadło jeszcze na znośną pogodę, ale to, co miało miejsce później, „wołało o pomstę do nieba”. Mimo rozpoczynającego się deszczu zostaliśmy wyrwani z wygodnych autokarowych fotelików i „zmuszeni” do przejścia szlakiem, który przypominał bardzo nowojorskie ulice [tak pod względem skosu ulic, jak i z racji bardzo charakterystycznych… tramwajów – normalnie, jakbym oglądał film historyczny!!!].

Mimo, że mam wprawę w górskim wędrowaniu, dzisiejszy etap dał mi „w kość” – ale chyba nie tylko mnie, bo podczas kolacji okazało się, że część kolegów zrezygnowała z udziału w wieczornym nabożeństwie. Widocznie „czynnik ludzki” zażądał czasu na regenerację i po prostu… zdrowe długie spanko.

Jutro „dzień fotograficznego i modlitewnego szaleństwa”. Mamy sporo wolnego czasu, więc postanowiłem, że poświęcę sporo czasu bezpośredniemu poznaniu okolicy i bardzo osobistej modlitwie. Przed nią jednak czeka nas – ponownie transmitowana przez łącza internetowe – Międzynarodowa Msza św. w Sanktuarium Fatimskim. Zapraszam do Internetu – www.dofatimy.pl – zakładka: „Adoracja Jezusa on-line” – „Fatima”.

 

DZIEŃ 6 20.10.2013 roku FATIMA

20.10.2013 roku

Dzień dzisiejszy został nazwany w programie „moim osobistym dniem w Fatimie”. I dobrze, bo cóż to za wyjazd bez możliwości poznania okolicy według własnych zasad. Pobudka nieco późniejsza [choć od 6:00 już pracowały prysznice i toalety – jak tu spać?] i trochę obfitsze niż zazwyczaj śniadanko. Wydawało by się, że czasu jest sporo, ale w sumie zaraz po zakończeniu posiłku trzeba się było zbierać do Sanktuarium, aby dostać dobre miejsca na nabożeństwo różańcowe. Było piękne – brakowało jednak tego „czaru nocnej modlitwy”. Skończyło się o godz. 10:50 – trzeba więc było poczekać chwilę na rozpoczęcie Eucharystii.

Już sam jej początek trochę mnie zaskoczył. Są u mnie w parafii dwie ministrancki, ale wyszło na to, że tutaj wszystkie funkcje pomocnicze zostały zdominowane przez płeć nadobną. Nie powiem, były super przygotowane do tego, co miały robić – tu nie było miejsca na improwizację. W takiej „obstawie” i w towarzystwie ponad 50 koncelebransów udaliśmy się do ołtarza głównego i rozpoczęła się modlitwa – dla mnie trochę niezrozumiała, bo nie znam języka Portugalczyków. No, ale przecież mniej więcej wiadomo, o co chodzi w kolejnych częściach liturgii.

Była ona pełna dostojeństwa; nie brakowało także swoistych niespodzianek, nie spotykanych w Polsce (np. rozpoczęcie ofiarowania po zebraniu kolekty). Muszę przyznać, że asysta zaimponowała mi przygotowaniem i opanowaniem. Widać było, że wie gdzie, kiedy i co mają robić. Tę myśl dedykuję mojej grupie ministranckiej. No i komunia św. – wyszło na to, że komunikowali wszyscy zebrani kapłani – a i tak mieliśmy pełne ręce roboty – wychodzi więc na to, że na placu było minimum 10 tysięcy ludzi. Zaiste, imponujące. Eucharystię zakończyła uroczysta procesja z figurką Matki Bożej do Kaplicy Objawień – szczególna, bo przeżywana przez uczestników bardzo emocjonalnie. Machaniu chusteczkami towarzyszyły wielokrotnie łzy.

Po zakończeniu mszy św. zostaliśmy zaproszeni przez Ricardo do obejrzenia rzeczy raczej nie pokazywanej grupom – kopii obrazu Matki Bożej Kazańskiej [ciekawa historia: ikona zaginiona podczas Rewolucji w Rosji; zakupiona przez nieświadomych niczego turystów; odkupiona – staje się symbolem „Niebieskiej Armii” (której sztab mieścił się właśnie w Portugalii). Zagrożona, przez pewien czas jest przechowywana przez papieża Jana Pawła II i wreszcie wraca do kraju (choć niestety – z racji ambicjonalnych – przekazana ukradkiem podczas podróży papieża do Mongolii)]. Tu, w hotelu „Domus Pacis” zachowano (w przepięknej prawosławnej kaplicy) jej kopię. Obejrzenie jej oraz bogatego zdobnictwa ścian było warte przyjścia tutaj.

Można by rzec, że w tym momencie rozpoczął się „indywidualny rozkład dnia” – każdy poszedł w swoją stronę. Dla mnie oznaczało to rozpoczęcie czasu osobistej adoracji i oczywiście… fotograficznego szaleństwa. Uwieczniłem, co się dało – a i modlitwa zajęła prawie 3 godziny. I nie był to czas liczony na zegarek – po prostu to miejsce ma w sobie TO COŚ, co powoduje, że – tak rzekomo drogocenny czas – przestaje tu być najważniejszy. Przy okazji właśnie tu, w Fatimie doświadczyłem tego, co można nazwać „zdrową maryjnością”. W niektórych ośrodkach jest może ona zbyt ostentacyjnie akcentowana – tu jest czymś naturalnym… jak to nazwaliśmy z kolegami: Maryja jest na właściwym miejscu; nie przed lub za Chrystusem – po prostu… NA WŁAŚCIWYM MIEJSCU. I to jest piękne.

A’propos tego, co moi koledzy nazwali „zboczeniem” – obfotografowałem to wszystko, co się dało: kościół Świętej Trójcy (bardzo nowoczesny – to ta okrągła budowla naprzeciw Sanktuarium), umieszczone w jego czterech narożnikach rzeźby osób szczególnie związanych z Objawieniami Fatimskimi, szczególny krzyż i oczywiście to wszystko, co znajduje się na placu przed Sanktuarium. Przy okazji – wspominając południową mszę św. – przyszła mi na myśl „gorzka” myśl, że oto my, „weterani” (w tym przypadku Wiesiek i ja) zostaliśmy zluzowani przez „młode wilki fotografii” (to, co nie bardzo wypadało z tak dużym aparatem jak mój, dawało się łatwo uwiecznić „foto-miniaturkami”. Co za czasy!!!

Wprawdzie różaniec został już odmówiony przed mszą św., ale jak tu zrezygnować z wieczornego nabożeństwa, które ma w sobie tyle uroku. Oczywiście, trzeba było zrobić kolejną trasę do Sanktuarium, ale… było warto. Jak zwykle niesamowita atmosfera – szczególnie dla nas, kapłanów rocznika 1988, którzy dzisiaj żegnamy w ten sposób naszą Matkę.

 

DZIEŃ 7 21.10.2013 roku FATIMA – ALMARAZ – TOLEDO – MADRYT

21.10.2013 roku

Dzisiaj zaczęliśmy znowu dosyć wcześnie – już o 6:30 rozdzwoniły się dzwonki telefoniczne w pokojach. Niestety, to już dzień wyjazdu. Szkoda – ale wszystko, co piękne szybko się kończy. Dzień rozpoczęliśmy oczywiście Eucharystią – tym razem w kaplicy w ośrodku naszego zamieszkania. Przewodniczył jej nasz kolega, Ks. Dziekan Krzysztof Kiełbowicz – swoje rozważanie rozpoczął słowami: „Kiedy świętujemy jubileusz, ważne wydarzenie, imieniny, chcemy, aby była z nami nasza Mama. /…/ W nasze świętowanie także zapraszamy naszą Mamę – tę z Fatimy, u której przez kilka dni gościliśmy. /…/ To Jej składamy u stóp nasze zwycięstwa, ale i nasze porażki”. W ten sposób pojawiła się kolejna myśl w bogactwie naszej rekolekcyjnej refleksji.

Po śniadanku (tym razem udało mi się skubnąć AŻ 3 bułki) ruszyliśmy do Madrytu. Były oczywiście zaplanowane postoje (tak dla kierowcy, jak i dla nas – przynajmniej tych, którzy mieli bogatsze zasoby euro).

Nie da się ukryć, że przejazd przez jedne z najuboższych regionów Portugalii (słynne kondory w oddali) oraz postój w pobliżu Almaraz (miejsca jednej z dwóch hiszpańskich elektrowni atomowych) były niezłym foto-przeżyciem. Piękne, choć surowe, widoki; szczególna atmosfera i oczywiście… powrót do czasu europejskiego (tym samym straciliśmy godzinę „z życiorysu”) oraz pobieżna kontrola miejscowej policji – to złożyło się na to, że trasa, choć długa, przebiegała dosyć łagodnie.

Centrum naszego zainteresowania było oczywiście Toledo, gdzie mieliśmy zwiedzić Katedrę – perłę architektury hiszpańskiej. Opowieści Ricardo tak pobudziły nasz „estetyczny apetyt”, że kiedy zostaliśmy przy drzwiach „odprawieni z kwitkiem”, poczuliśmy się naprawdę źle. Ale cóż, „na władzę nie poradzę” – obejrzeliśmy to, co się dało i… ruszyliśmy (trochę z przygodami – zaginął nam jeden z kolegów) dalej. Jedyną pociechą była panorama miasta, w którą na chwilę wkradło się słońce, już zachodzące (a więc z całą feerią towarzyszących temu barw). Aparat nie próżnował…

Do Madrytu dojechaliśmy już w nocy – około godz. 21:30. Super hotel „Aida” powitał nas gościnnie (jutro będzie nas to kosztowało 13 euro od łebka), zaś kolacja (wspominając śniadanie z 16.10) była miłym zaskoczeniem – zajadaliśmy się do „ostatniego wolnego miejsca w trzewiach”. Tubylcy byli może tym nieco zszokowani, ale niech tam… „raz się żyje”.

Przy okazji tego wpisu (chyba ostatniego na ziemi hiszpańskiej) – poznałem trzy „czarodziejskie słowa”: „Hola” (hiszpański odpowiednik „cześć” – używany jednak wobec wszystkich, niezależnie od wieku i stopnia znajomości); „obrigado” (portugalskie „dziękuję”) oraz termin „plastyczny” (ale to jest synonim zrozumiały tylko dla uczestników tegorocznej pielgrzymki). A więc dla wszystkich czytających: HOLA i OBRIGADO (za to, że to czytacie).

 

DZIEŃ 8 22.10.2013 roku MADRYT – BERLIN – POLSKA

22.10.2013 roku

To już ostatni dzień naszego pielgrzymowania. Dzisiaj wracamy do naszych parafii – ale zanim „powitają nas chlebem i solą”, trzeba będzie jeszcze trochę „pospacerować” po ziemi hiszpańskiej… tym razem niezbyt gościnnej, bo zachlapanej. Ale zanim ruszymy, najpierw modlitwa. Wprawdzie „plastyczny” program przewidywał Eucharystię o godz. 15:00 w Katedrze, ale… poznany wczoraj proboszcz miejscowej parafii (nota bene Polak) zaprosił nas do swojego kościoła i postanowiliśmy z tego zaproszenia skorzystać. Na tle zwiedzonej później Katedry kościół może nie był imponujący, ale za to sprzyjał zamyśleniu i modlitwie. Mszy św. przewodniczył nasz senior, Ks. Prałat Czesław Włodarczyk, zaś piszący te słowa miał przyjemność (z całkiem niezłym „cykorem”) wygłosić okolicznościową homilię.

Po mszy szybki powrót i… „rozruchowe”, bardzo „energetyczne” śniadanie – mega (pusty) rogal z dżemikiem i kawa. No cóż, nic dziwnego, że na ulicach widać tyle „chudzielców” – przy tak „energetycznym” żywieniu… Jeszcze uregulowanie należności „luksusu” w postaci „jedynki” i ruszamy.

Pierwszym punktem programu było Los Angeles („Wzgórze Aniołów”), na którym znajduje się Sanktuarium Serca Pana Jezusa (tak więc byliśmy w Nazarecie, Betlejem i teraz… w Los Angeles – ale z nas „światowcy”). To szczególne miejsce – w miejscu figury Chrystusa znajduje się geograficzny punkt centrum Hiszpanii. Jest to także okazja do swoistej lekcji historii – naprzeciw pomnika przedstawiającego Chrystusa w otoczeniu hiszpańskich świętych znajduje się stary pomnik, ufundowany 30.05.1919 roku przez króla Alfonsa XIII, ostrzelany po zrzuceniu monarchii przez oddziały komunistyczne w 1936 roku. Tak… do tego prowadzi „polityka nienawiści”…

Już w tym momencie pogoda zaczęła się gwałtownie pogarszać – jeszcze nie padało, ale deszcz „wisiał w powietrzu”. Ale nasz Ricardo prowadził nas dalej (w końcu „od wody nikt jeszcze nie umarł”) – kolejnym miejscem wartym odwiedzenia stała się arena walk z bykami na Plaza de Torros. „Odwiedziny” to może swoisty eufemizm, bo tak naprawdę budowlę obejrzeliśmy tylko z zewnątrz (wejściówki są niestety płatne) – do tego deszcz, który zaczął już ostro zacinać. Nie, żebym narzekał – obiekt był piękny, ale łażenie ze sprzętem w siąpiącym deszczu nie sprawiało raczej frajdy.

Dla maniaków piłki nożnej kolejny punkt programu był z pewnością ważny – chodzi o nowy stadion Realu Madryt z całym kompleksem towarzyszącym Santiago de Bernabeo. Dla mnie jednak to była już porażka. Nie fascynuje mnie ta dyscyplina i zwiedzanie sklepu firmowego uważałem za stratę czasu. Jesteśmy jednak grupą, więc oczywiście ten punkt został obejrzany.

Wprawdzie przed nami pojawiła się szansa zwiedzenia obiektów „zadaszonych”, ale fakt, że dostaliśmy prawie 3 godziny wolnego trochę „podłamywał”. Przy sprzyjającej aurze ten czas był oczywiście potrzeby, ale przy prawie ulewie?… hmmm…

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Krypty pod Katedrą del Almudena – właściwie nie kojarzyło mi się to z kryptą. Była to raczej piękna świątynia z grobowcami darczyńców Katedry. Grobowców było sporo i oczywiście każdy był inny (to chyba taka tradycja) – odczucia były mieszane (chodzenie po płytach nagrobnych), ale w sumie u nas jest podobnie (np.Licheń – tyle że tu są nie grobowce a płyty pamiątkowe).

Po zakończeniu zwiedzania Krypty ruszyliśmy nieco wyżej do Katedry, gdzie powitał nas tamtejszy duszpasterz, przedstawiając kilka ważnych informacji z historii świątyni. Czas na foto-zwiedzanie. Oczywiście, pierwszym punktem było miejsce, w którym złożona największą (jak dotąd) relikwię bł. Jana Pawła II – naczynie z Jego krwią. Z uwagą obejrzeliśmy kaplice boczne (będące okazją do zapoznania się z kolorytem hiszpańskiej religijności). Wreszcie wyjątkowa kaplica (niestety nie zauważyłem nazwy) z pięknymi mozaikowymi motywami ściennymi [w odróżnieniu od reszty pomieszczeń, tu było bardzo ciepło – koledzy jednak nie pozwolili się zagrzać, bo prawie „na siłę” wyciągnęli mnie na obiad… i chwała im za to].

Katedra była ostatnim miejscem poznanym w Madrycie – stąd nasza trasa prowadziła już na lotnisko, gdzie nagle okazało się, że [nie tylko ja] potrzebuję „przyjaciela z niedowagą” – nie chodzi o „fizis”, ale o bagaż (który w moim przypadku przekroczył dopuszczalną wagę o 6,5 kg). Znalazł się Wiesiu, który miał „bagażowy pustostan” – „Wiesiu! Jesteś wielki! Dzięki!”. W ten właśnie sposób udało się dostać z całym bagażem do samolotu i pozostało tylko jedno – modlitwa, aby zakupione pamiątki (tylko 9 kg) nie naruszyły awioniki naszej „powietrznej taksówki”. Nie naruszyły, ale w drodze mieliśmy 2 miejsca turbulencji (hmmm… ciekawe doświadczenie…). Wylot 19:35 – w Berlinie znaleźliśmy się o 22:15. Jeszcze chwila oczekiwania na bagaż (wyjątkowo krótka w porównaniu z Madrytem) i wsiadamy (po raz ostatni!!!) do busa, który ma nas zawieźć do ojczyzny.

Trasa powrotna nie była szczególnie urozmaicona – no, może za wyjątkiem „ścieżki amortyzowanego zdrowia” (czyli fragmentu autostrady po polskiej stronie), który stał się ostatnim doświadczeniem tegorocznego pielgrzymowania.

 

 

 

Napisany w wycieczki | 6 komentarzy »

NIERESETOWANY, ALE CIĄGLE… AKTUALIZOWANY

Autor: admin o 8. października 2013

8 października 2013

Spokojnie, to nie będzie o komputerach i telefonach. Te pojęcia stały się jakby wyznacznikiem kolejnego niedzielnego wypadu (prawdopodobnie ostatniego przedzimowego). Kwintesencją tytułu można by uczynić słowa: „Ciągła zmiana” – oznaczające nie ewenement, ale raczej zasadę naszych wyjazdów. Prawie zawsze plany powstałe – jak to na rasowych planistów wypada – przy stoliku i kawusi, z każdym przejechanym kilometrem ulegały zmianom (i to dosłownie – jak w dzisiejszym przypadku).

Po trasie górskiej, zwiedzeniu Czech (i zaliczeniu Kamieńczyka) oraz pięknej okolicy Przesieki na dzisiejsze popołudnie (06.10) zaplanowaliśmy „rilaksacyjną” trasę rowerową (ale na pieszo) szlakiem czerwonym w Karpaczu. Pogoda od rana skłaniała do przypuszczeń, że wypad będzie udany (chłodno, ale słonecznie). No i to słońce stało się chyba powodem pierwszego „resetu Szeryfa”, który – gdzieś przed Jelenią Górą – zaproponował „maleńką zmianę planów”: „A może by tak znowu wzlecieć na szczyty?”. No cóż, pertraktacje pozostałej trójki „nieszczęśliwców” chwilę trwała, ale o wyniku zadecydowała Nadia – no to jedziemy.

Delikatna zmiana „GPS-a Czesia” i jedziemy do górnego Karpacza (na miejsce, skąd rozpoczął się nasz pierwszy wypad). Wszystko nam sprzyjało – mimo tłoku turystycznego udało się znaleźć (dodam, że ostatnie w tym miejscu) miejsce parkingowe i… w drogę.

Mankamentem ciągłych zmian jest to, że trudno się przygotować na warunki pogodowe, które mogą zaskoczyć. Tak było w przypadku piszącego, który – planując łagodną trasę, do niej dostosował strój (czyli czeka mnie „wychłodzenie”!!!). No, ale „resetu” nie da się cofnąć. Niedostosowanie stroju dało znać podczas 20-minutowego podjazdu na górną stację wyciągu (trochę mnie „strzęsło”), ale… „nadzieja + słońce” to mieszanka wybuchowa, a jej efektem była oczywiście… kolejna „aktualizacja” (to słowo pojawiało się cyklicznie co kilka kolejnych zaliczonych skałek). W jej wyniku, po wylądowaniu na górnej stacji, zostaliśmy zaproszeni, aby skręcić w prawo (poprzednio wybraliśmy „opcję lewicową”) – no dobrze, ale „czy na pewno szeryf wie, co robi?”. „Spoko, wiem, gdzie jesteśmy” – padła odpowiedź. No, jeśli miało to nas uspokoić, to chyba nie do końca.

Zaczęło się schodzenie – nauczeni górskim doświadczenie wiedzieliśmy, że skoro schodzimy, to czeka nas także podejście, a im niżej się znajdowaliśmy, tym wyżej trzeba będzie wejść. No, ale nic to… damy radę. W tym czasie, podziwiając piękną panoramę Karpacza (oraz wspominając „harce w Gołębiu”) dowiedzieliśmy się, że schodzimy szlakiem czarnym, ale wkrótce zejdziemy na żółty, który okazał się (chyba po kolorze ulubionym szlakiem naszej „maskoteczki” Nadii – nawiasem mówić muszę zakomunikować obsłudze KPN, że trasa Bronka Czecha zmieniła nazwę. To teraz „szlak szalonej energetycznej Nadii”.

Nasze oczekiwania (czy obawy) wkrótce się sprawdziły – po dojściu do rozstaju szlaków „szeryf” skierował nas w stronę trasy pod górkę. Wszystko byłoby OK, gdyby nie spostrzeżenie Dominiki, że „Tędy nikt nie idzie!!!”. Czy aby na pewno nie jesteśmy „wpuszczani w kanał?”. Co jednak zrobić, kiedy przewodnik uparcie idzie do przodu? – niestety, iść za nim (niezależnie od obaw). Poszliśmy więc – przy okazji podziwiając piękne widoczki. Wkrótce obawy nieco zmalały, kiedy minęła nas paraf turystów – „A więc to nie turystyczna samotnia”, hurraaaaa!!!!! Po Kilku minutach na horyzoncie pojawił się dach, a za chwilę ujrzeliśmy w pełnej krasie „Strzechę Akademicką”. Niestety, w „aktualizowanych planach” nie było miejsca na postój w tym momencie.

Patrząc tęsknie na zapraszające do wejścia wnętrze schroniska poszliśmy dalej – jedynym pocieszeniem było niegasnące słoneczko, które dawało niektórym „totalnego powera”. Rozpoczęło się zejście w stronę „Samotni” – tu „zastrajkowała” Nadia, wzywając „górskie TAXI”. Nie da się ukryć, że w tym miejscu zaczęły się pierwsze problemy związane z analizą znaczenia określenia „rilaks” (które miało być wyznacznikiem dzisiejszego wypadu). Szybko jednak doszliśmy do równowagi, kiedy na dole padła propozycja: „Może teraz chwilę odpocznijmy” – nareszcie okazja do „złapania za energetyczną kanapkę” i „rilaks” dla kończyn dolnych. Tylko ta mina „szeryfa”, który zapowiedział zbliżającą się kolejną „aktualizację”…. Brrrrrrr… co też przyniosą nam następne minuty?

Coś koło kwadransa odpoczywaliśmy, ale wkrótce „męski tandem” (Grzegorz i ksiądz) dali znać, że robi się chłodno i czas ruszyć dalej (bryka jednak wciąż jest daleko). I w tym momencie okazało się, że „aktualizowany szeryf” wprowadził nas na „ścieżkę kozic” czyli trasę pod granią (tak niedawno szliśmy wyżej – dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak bardzo). „TAXI” włączyło bieg terenowy, „kozica Dominika” przeskakiwała z kamyka na kamyk, a „szeryf”… cóż… prał przed siebie „gnany wizją kolejnej aktualizacji” [nieeeee… my już chcemy do domu!!!]. Trasa była niezła (i wcale nie tak wyczerpująca), ale zapowiedzi, ile nam jeszcze zostało trochę osłabiały nadzieję.

Dopóki szliśmy wzdłuż grani było nieźle (momentami docierały strzępy słońca). Trochę gorzej niektórzy poczuli się po wejściu w las – tu zrobiło się nieco ponuro. Ale ponieważ wciąż widzieliśmy kamienie pod nogami, więc dało się iść – TYLKO, CZY TO JESZCZE DALEKO?!?!?! Obawy zmalały, kiedy doszliśmy do szlaku turystycznego – tu przynajmniej można było co pewien czas spotkać „nieaktualizowanego” człowieka. To spowodowało, że w całkiem niezłym tempie doszliśmy do Polany, gdzie rozpoczęła się „sesja nieposelska”, którędy dalej: dano nam dwie możliwości – trasa „energetycznej Nadii” lub turystyczny do Wangu. „Pierwszą już szliśmy” stwierdził Grzegorz i wybraliśmy szlak turystyczny. Szło się nim nawet nieźle – sił dodawała nadzieja „złapania okazji” (co pewien czas mijał nas samochód – i to prawie pusty); tylko Grzegorz nie chciał się położyć, aby ją zatrzymać. Problemu z „łapaniem okazji” nie miała Nadia, która zmieniła sobie TAXI, wybierając tym razem Dominikę. Tymczasem Grzegorz wyforsował się do przodu, zaś „szeryf” zaczął się bawić w „eksperymentalne” fotki natury (zobaczymy, jakie będą efekty).

Trasa była stosunkowo „rilaksacyjna” do momentu, kiedy zaczęliśmy „palić hamulce” – w momencie, kiedy grawitacja zaczęła nas przyspieszać. Trzeba było uważać na wystające krawędzie i piaseczek – „dupniak” byłby totalną „górską hańbą”. Ta uwaga wystarczyła, wszyscy cało doszliśmy do miejsca, kiedy „szeryf” rzucił hasło: „Teraz w lewo”. Hmmm… przecież szlak idzie w prawo!!! Ale jak tu dyskutować z „aktualizacją”? Trochę zdeprymowani poszliśmy za przewodnikiem – jedynym plusem było to, że skończyły się kamienie i zrobiło się płasko. Do swoistej „konfrontacji” doszło kilkaset metrów dalej, kiedy Grzegorz-TAXI zdecydował się na skręt w prawo, z przewodnik „zasugerował” kierunek przeciwny. Chwila niedowierzania i … pełna rezygnacji zgoda. Schodzimy.

Wkrótce stało się jasne, że „cywilizacja” jest tuż – pod nami pojawiła się nitka asfaltu i szalejące po niej „krążowniki szos”. Tylko gdzie jest nasza „srebrna strzała”? Wkrótce okazało się, że czeka nas jeszcze trochę „górskiego szaleństwa” – byliśmy jednak już w takim nastroju, ze zrezygnowaliśmy nawet z atrakcyjnej propozycji „szeryfa” pójścia „skrótem”… i dobrze, bo jak zobaczyliśmy szczegóły propozycji, to poczuliśmy się dziwnie.

Ten etap naszego wędrowania zdominował Grzegorz z Nadią (oczywiście – „energetyczny tandem”) – wyforsowawszy się kilkadziesiąt metrów do przodu pierwsi wypatrzyli nasz środek lokomocji i tam oczekiwali na rozkoszny moment „wtulenia się w poduchy”.

Dzisiaj postanowiliśmy spróbować jedzonka w nowym lokalu, zaproponowanym przez naszego księdza. Fakt, dojazd nie był łatwy; musieliśmy kilka razy zawracać, ale… w końcu dojechaliśmy. Parę minut oczekiwania na pizzę i wolny stolik i oto zaczynamy konsumpcję. Nie będziemy ukrywać – pizza była (jak obiecał „szeryf”) pyszna i znikała z szybkością światła. Nie była to jedyna fajna rzecz w lokalu – inną znalazły Dominika z Nadią, a fachowo ocenił Grzegorz (ale o tym cicho sza). I tak to, po pełnym nasyceniu ruszyliśmy z powrotem.

To już nasz kolejny wypad. Trzeba będzie przy kolejnych wziąć poprawkę na to, że „plany wyjściowe” i zaliczona trasa to często coś zupełnie innego. Ale z drugiej strony – w tym tkwi piękno improwizacji. No i chyba trzeba będzie znowu wierzyć szeryfowskim zapewnieniom: „Wiem, gdzie jesteśmy”. Pozdrawiamy i zapraszamy innych.

 

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

Wyjazd 15.09 jeszcze inaczej

Autor: admin o 3. października 2013

Wyproszona pogoda

 

Jest 15 września 2013 godz. popołudniowa, pogoda jest pod „psem” tzn : zachmurzenie duże i lekko zaczyna kropić deszcz a nasze tygodniowe przygotowania do zaplanowanej wycieczki na SMEDAWę w Czechach pomału bije w łeb.

– Nie poddamy się pasażerowie niebieskiego „byczka” czyli mojego autka krzyknęli jednomyślnie.

Zastanawialiśmy się tylko co na to powie nasz przewodnik, wspaniały towarzysz, nasz szeryf który nie do końca był przekonany do pogody owej niedzieli.

Pewnie nasz lekko błagalny wzrok, skierowany w stronę szeryfa, przekonał piechura-piechurów do podjęcia decyzji o wyjeździe . Padły nawet dwa pomysły na naszą wycieczkę. Zdecydować mieliśmy my – Dominika, Nadia i ja. Do Karpacza czy do Jeleniej Góry na perłę zachodu? Wybraliśmy Karpacz, ale pogoda nie dawała nam spokoju. I wtedy słowne przepychanki przerwał dźwięk klawiszy telefonu szeryfa, który postanowił zadzwonić do przyjaciela i raz na zawsze przerwać tą nierówna walkę. Posmutniały nam miny po komunikacie ,że cały Karpacz i okolica moknie w deszczu . Pomyślałem już , że czas do domu wracać, choć niedawno z niego wyjechaliśmy.

Niestety to nie było możliwe, gdyż nie brakuje pomysłów naszemu przewodnikowi. Decyzja padła na zwiedzanie Sanktuarium NMP w Hejnicach , później zobaczymy co będzie – a w myślach prosiłem Boga o pogodę by móc zahaczyć SMEDAWĘ.

Jak już wspomniałem jedziemy moim „byczkiem” a srebna strzała tym razem odpoczywa w garażu , gdzie na pewno jest jej ciepło a przede wszystkim sucho. Za auto mapę tym razem robił nasz szeryf i całkiem to fajnie wyglądało , bo mimo głosowego wskazania kierunku jazdy otrzymałem również kierunkowskazy ręką. Nie ukrywam – czułem się bezpiecznie . Drogę do Hejnic wybraliśmy po krótkim postoju w Biedrzychowicach i wymianie argumentów dlaczego tedy a nie tędy powinniśmy pojechać . Argumentów moich nie będę przytaczał bo i tak wyszło, że jedziemy tam gdzie „przewodnik ” powiedział a później wskazał kierunek jazdy jedną ze swych dłoni.

Jedziemy, droga prowadzi przez Świeradów do granicy z Czechami. Rozmowa w samochodzie była ożywiona i czasem dość zabawna. Czas przejazdu był przyjemny i szybko dotarliśmy na miejsce. W Hejnicach padał kapuśniaczek a my” pomiędzy kroplami” przeszliśmy szybkim krokiem marszowym do Sanktuarium NMP. Już na samym wejściu przywitały nas duże, co tam- ogromne drewniane drzwi . Widok w środku zaparł nam dech w piersi. Nie twierdzę , że jestem zagorzałym zwolennikiem i znawcą sanktuariów lub innych , ale zrobiło to ma mnie wrażenie i chyba nie tylko na mnie. Kilku minutowe przystanki i podziwianie malowideł , rzeźb , obrazów było wspaniałym przeżyciem.

Wróciliśmy do samochodu. Deszczyk trochę osłabł, a w mojej głowie pojawiła się myśl o wycieczce na Smyrk. Wycieczce o której mówiliśmy od początku.

Padła decyzja , choć nie do końca była zdecydowana tak na 100% jednomyślnie.

Jedziemy na SMEDAWĘa !!!.

Dobrze , że kierowcę prowadził znawca tych Czeskich czasem wąskich uliczek i szybko wyjechaliśmy na upragnioną krętą drogę prowadzącą na Smedawę. Deszcz przeniósł się gdzieś indziej. Mimo wilgotnego powietrza czuło się rześkość i świeżość.

Skupiony byłem na prowadzeniu mojego byczka, bo droga nie dość że w górę to była ciągiem serpentyn, którą ze wszystkich stron otaczał gęsty piękny las. Skupienie moje przerwał głos naszego przewodnika, który nie do końca był przekonany czy minęliśmy już czy nie mały zjazd , gdzie czekał na nas wspaniały szum wody ocierającej się o kamienie, tzn. mały wodospad. Po krótkiej przerwie znów znaleźliśmy się na drodze prowadzącej ku górze.

Hura, dojechaliśmy na Smedawę.

Pogoda mimo że bez słońca była super. Trwają dyskusje czy decydujemy się na małą wędrówką jakimś szlakiem czy mimo dość późnej godziny popołudniowej jedziemy dalej przez Czechy do Jeleniej Góry a tam …..

Wystartowaliśmy ze Smedawę w stronę Harrachova a dalej do Polski przez Świeradów. Myślicie, że droga nam się dłużyła albo przepełniona była nudą ? To muszę wyprowadzić was z błędu. W samochodzie aż wrzało od rozmówek , przepychanek słownych i kawałów serwowanych przez pasażera kierowcy byczka. Przejazd przez Harrachov był dla mnie niezłym zaskoczeniem a zdziwienie na mojej twarzy wywołał znak drogowy informujący „Szczecin prosto” . Grymas twarzy zauważył nawet szeryf, któremu wydało się to bardzo zabawne. Droga była prosta a my na Szczecin jedziemy.

Już widać dawne przejście graniczne Polsko-Czeskie. Wsłuchaliśmy się w przygody związane z przejściem granicznym przeżyte przez naszego przewodnika – uśmialiśmy się.

A nie mogę zapomnieć by poinformować was o pogodzie . Była super!! Nie padało i zrobiło się trochę cieplej.

Zaskoczeni zostaliśmy pomysłem podejścia do wodospadu „Kamieńczyk” trasą miłą i przyjemną. Nie protestowaliśmy spoglądając na zegarek czy czasem nie jest już późno. Przystanek na parkingu płatnym strzeżonym ( niby ), miły głos pana parkingowego oznajmujący nam drogę i czas podejścia do wodospadu. Uprzejmie podziękowaliśmy i wbiliśmy się na szlak prowadzący do celu. Wiedzieliśmy, że nie zabłądzimy z naszym wspaniałym przewodnikiem. Już po kilku minutach usłyszałem „Tato proszę na barana „ To moja córeczka, której nóżki zastrajkowały. Po chwili zrobiłem się o kilkanaście kilogramów cięższy i kilkanaście centymetrów wyższy. Nie miałem wyjścia , do przodu pomyślałem i ruszyłem z kopyta. Moi współtowarzysze na początku dorównywali mi kroku, lecz za jednym ze skrętów na szlaku, przed naszymi oczami wyrosła wielka stroma góra naszpikowana kamieniami i korzeniami jak dobra kasza skwarkami. Jak tu iść jak jest nas dwoje ?? Nasz piechur z telefonem w ręku wystartował jako pierwszy podając nam rytm . Niestety ja nie nadążyłem a Dominika towarzyszyła mi i Nadii. Na początku było ciężko ale znalazłem swój rytm podchodzenia pod tą górę i goniłem szeryfa. Nie udało mi się dogonić a nawet przegonić. Chyba dobra zupa zapodana przed wyjazdem dała povera naszemu alpiniście. Po dotarciu na miejsce lekko byliśmy zadyszani – my byliśmy zdyszani a nasz alpinista wykręcał już drugą chusteczkę ocierając czoło. Tłoku na szlaku nie było, kilku turystów a my pośród nich podziwialiśmy wodospad. Sesja zdjęciowa telefonami komórkowymi , mały odpoczynek i czas zmierzyć się z droga powrotną. Powoli i małymi krokami doszliśmy do skrzyżowania kilku szklaków-było trudniej niż podejście pod górę , ale udało się. Mając niezłą oriętacje w terenie, skierowaliśmy się na nasz szklak prowadzący do zaparkowanego byczka i miłego Pana parkingowego. Znów zamieniłem się w taxi na życzenie córeczki Nadii i razem pomknęliśmy zostawiając na kilkanaście metrów z tyłu naszych współtowarzyszy , by jako pierwsi dotrzeć do samochodu. Nie daliśmy nikomu szans – wygraliśmy ten wyścig. Po uregulowaniu należności za rzut okiem parkingowego na naszego byczka, ruszyliśmy krętą asfaltowa drogę, zmierzając do Jeleniej Góry by tam spożyć zasłużona kolacyjkę . Padło pytanie – czy MD ? czy Pizza Hut?? Jedna z uczestniczek wycieczki była za tym pierwszym , pozostali pizza. Wygrała pizza a niezdecydowana Nadia dała się przekonać. Trochę zmęczeni i głodni jak wilki ,wbiliśmy się w wąskie wejście Pizza Hut . Miła Pani wskazała nam stolik-trochę mały i podała nam menu proponując coś do picia. Wybór nie był taki prosty, ale udało się osiągnąć kompromis i przystąpiliśmy do złożenia zamówienia.

Syci i „napici” pomału zmierzaliśmy do wyjścia. Za drzwiami zastaliśmy deszcz i zimny wiatr. Do samochodu nie było daleko i szybkim wojskowym krokiem ruszyliśmy by jak najszybciej wbić się w wygodne fotele, poczuć ciepło i bezpiecznie dojechać do domu. Jazda nie należała do przyjemnych w powodu brzydkiej pogody, ale atmosfera w środku była gorąca . Podały różne tematy dotyczące każdego z nas. Miła dla mnie była pochwała za dobrą jazdę , która padła z ust bardziej doświadczonego kierowcy, czyli naszego szeryfa. Około 21 zajechałem na plac pod plebanią. Cały i mam nadzieje zadowolony szeryf został dostarczony do domu. I my udaliśmy się do domu . Już planujemy kolejną wędrówkę i zapraszamy innych .

Dziękuję za wspaniały wspólny pobyt i proszę o jeszcze 

 

Grzegorz – jeden z uczestników

 

Napisany w wycieczki | Brak komentarzy »

Wodospad Podgórnej

Autor: admin o 1. października 2013

Przesieka 29.09.2013 r.

Jest niedzielne południe (29.09.2013 r.), piękna pogoda – do tego nagłośniony w mediach „dzień serca”. Ja już po obowiązkach i… co by tu dzisiaj zrobić z czasem wolnym. Od kilku tygodni to już nie jest dylemat. Moi „motywatorzy” (Dominika, Grzegorz i Nadia) sprawili, że gdzieś tam ocknął się „niespokojny duch aktywności”. A do tego dzisiejsza pogoda (jakże niepodobna do tej z poprzedniego wyjazdu).

W planach mieliśmy trzy możliwości: piękny zamek we Frydlancie (Czechy), Perłę Zachodu (Jelenia Góra) lub spacerek do wodospadu Podgórnej w Przesiece. Wybór „jednogłośnie” padł na tę trzecią opcję – „Czesiu” (żywy GPS czyli… ja) miał trochę „cykora”, czy na pewno trafi (byłem tu tylko raz i to 2 lata temu), ale podobno pewnych miejsc się nie zapomina.

Niestety, po przyjeździe do Przesieki okazało się, że ”sklerozis” to choroba nóg (w tym przypadku kół i licznika). Na właściwy zjazd trafiliśmy dopiero po analizie mapki miejscowości oraz na trzecim kolejno zaliczonym zjeździe. Ja szukałem „znaków w pamięci” (charakterystyczny domek na grani), zaś „współtowarzysze niedoli” zaczęli się zastanawiać, czy nie przyjdzie nam zmienić planów. Okazało się jednak, że obawy były płonne – fakt, że z „poślizgiem”, ale w końcu zajechaliśmy na mini-parking i… w „rilaksowym” nastroju ruszyliśmy pod lekką górkę.

Zgodnie z obietnicami „szeryfa” trasa była zdecydowanie relaksacyjna (no, może za wyjątkiem tempa przewodnika, któremu jakby ciągle się spieszyło – ale to tylko dlatego, że tym razem „energetyczna Nadia” zrezygnowała z „taksówki”). W sumie chyba tylko piszący te słowa nie zdziwił się szybkiego dojścia do wodospadu (po doświadczeniach poprzednich „rilaksacyjnych spacerów” moi znajomi z pewnym niedowierzaniem przyjmowali zapewnienia o jakości tej trasy).

Krótka sesja zdjęciowa i podziwianie widoczków Skalnego Wąwozu – i… co by tu dalej. Z zaskoczeniem przyjęliśmy słowa przewodnika, że możemy iść dalej, ale… on tam jeszcze nie wędrował. A co tam, „raz kozie śmierć” – IDZIEMY!!! Najpierw trzeba było zaliczyć kilka stopni i taras widokowy nad wodospadem, potem Grzegorz i Nadia zaczęli udawać kozice, do czego wkrótce w zaskakującym tempie dołączyła Dominika (chodzi oczywiście o zdobywanie skałek). „Szeryf” z racji „powagi urzędu” obszedł kompleks skalny, przecierając żółty szlak.

Dalszy ciąg trasy był urokliwy i naprawdę rekreacyjny – do momentu jednak, kiedy na propozycję zebranych przewodnictwo przejęła Dominika. Kierując się niesamowitym zmysłem kierunku poprowadziła nas „ścieżką kozic” w dół – ścieżką o tyle ekstremalną, że kilka razy o mało co nie zaliczyliśmy „dupniaków”. Było to jednak ciekawe doświadczenie – tym bardziej, że nie mając pewności, gdzie wyjdziemy, „dodawaliśmy sobie odwagi” stwierdzeniami, że „jakby co, to zawrócimy po śladach”. Okazało się to jednak niepotrzebne, bo „magnetyczny zmysł” Dominiki wyprowadził nas na główną trasę trochę poniżej wodospadu. Tak więc zatoczyliśmy małe kółko i… najprawdopodobniej ta sama trasa czeka moje dziewczyny ze Scholi 12.10.

Wydawało by się, że w tym miejscu dobiega końca nasza eskapada – nic z tego. Wyczailiśmy bowiem fajną ścieżkę po drugiej stronie strumienia i oczywiście postanowiliśmy sprawdzić, dokąd ona prowadzi. Atmosfera przypominała bardzo grzybobranie – my jednak (z racji uświadomienia, że „wszystkie grzyby są jadalne, ale niektóre tylko raz w życiu”) daliśmy sobie spokój z szukaniem „leśnego runa” i po prostu maszerowaliśmy dzielnie dalej.

W pewnym momencie prowadzący „szeryf” zszedł ze szlaku, co nas nieco zastanowiło, ale… widocznie tak musi być (kolejny „news” na trasie). Mostek, którym przeszliśmy na drugą stronę Podgórnej był nieco chybotliwy, ale to zauważyła tylko Dominika (w końcu wraz z „szeryfem” obciążenie mostku było zdecydowanie „niewielkie”). Jeszcze krótka trasa „kaczym rzędem” pośród traw i… znowu asfalt i jakby trochę mocniejsze podejście. Musieliśmy je zaliczyć z dwóch powodów: „granatowy poduszkowiec” stacjonował po drugiej stronie wzniesienia, a do tego po drodze mijaliśmy ten oryginalny domek, przy którym (na zespole skalnym) odbyła się mini-sesja foto.

Z lekkimi „przygodami” doszliśmy w końcu na parking, tu krótki posiłek i… jedziemy do następnego punktu dzisiejszego wyjazdu – do „Gołębiewskiego”. To, co tu się działo niech pozostanie naszą skromną tajemnicą – nadmienię tylko, że jakoś tak na korytarzach pojawiały się reminiscencje z filmu „Titanic”.

Półtorej godziny minęło jak mgnienie oka – wezwawszy „taxi” (Grzegorz podjechał z fasonem pod główne wejście) ruszyliśmy do ostatniego punktu zaplanowanego na dzisiejszy dzień. Poprzednio zaliczyliśmy „rybkę” w smażalni i jeleniogórską Pizza Hut. Wychodziło na to, że dzisiaj kolej na fajną pizzerię na Zabobrzu. Okazało się jednak, że „jednomyślna” decyzja uczestników wypadu odesłała nas znowu na rybkę (ta jednomyślność nieprzypadkowo jest tak zapisana – ale nie skarżę się, bo „U Rybaka” naprawdę smacznie gotują).

Ostatni odcinek „niedzielnej przygody” jest zawsze najgorszy dla kierowcy – my, nasyceni kaloriami i trochę zmordowani „wodnymi igraszkami” mogliśmy przysypiać, ale Grzegorz musiał twardo trzymać się asfaltu. Robił to zdecydowanie i – jako, że nie padły propozycje jazdy „przez Szczecin” – wkrótce zajechał z piskiem opon przed plebanię.

Jakoś tak się ostatnio porobiło, że (trochę mobilizowany przez sąsiadów) spędzam kolejną niedzielę aktywnie. To fajne doświadczenie i – dziękując za wspólnie spędzony czas – zachęcam do dołączenia moich pozostałych parafialnych znajomych.

 

************************************

Główną atrakcją Przesieki jest Wodospad Podgórnej (547m.n.p.m.). Wodospad ten przebija się przez skalny wąwóz i ma potrójny spad wody o wysokości dziesięciu metrów. Jest on punktem węzłowym dla podgórskich szlaków turystycznych. Pod wodospadem jest mostek, z którego rozpościera się najpiękniejszy widok na wodną kipiel. W lecie kąpie się tu sporo śmiałków. Najbardziej odporni na niskie temperatury miłośnicy przesieckiego wodospadu pluskają się pod nim nawet w środku zimy! (http://www.przesieka.pl/atrakcje.html)

 

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »