Blog J.B.

Wymiękające kozice czyli… smartftest

Autor: admin o niedziela 11. lutego 2018

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu opisanego niżej wypadu. Aby przekierować się do Galerii Foto (gdzie są umieszczone fotki nie prezentowane w tekście poniżej), wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

Jak zwykle, na początku tytuł wydaje się czystą abstrakcją, ale spokojnie – dojdziemy i do jego wyjaśnienia.

Ostatnie 3 miesiące to dosyć poważny kryzys w naszej scholi – nie tylko odeszło kilka osób, ale także te, które pozostały podzieliły się na… „kozice-seniorki” i „adeptów górskiego stepowania”. Pierwsza grupa reprezentuje „styl kanapowy”, druga – aktywną rekreację i poznawanie siebie w „górskiej szkole przetrwania im. Lubańskiego szeryfa”.

Sobota, 10.02.2018 roku, stała się okazją do zorganizowania pierwszego w tym roku wypadu integracyjnego. Był on o tyle ważny, że propozycja wędrówki podczas ferii niestety nie została zrealizowana – „w każdym z nas siedzi zwierzak… leniwiec” (tak to skomentował „szeryf”). Na udział w nim zdecydowała się 3-osobowa grupa „Dzieciaków” [Nadia Pilińska, Kasia Dobrowolska oraz nasz „szarpidrut” Adrian Jaskólski] i Gosia, reprezentantka Służby Liturgicznej. Wyjazd zaplanowaliśmy na godz. 10:00.

Wychodziło na to, że może być kiepsko, bo pogoda od rana nadawała się tylko do… leżakowania. Ale okazało się, że nasza „czwóreczka” jest twarda i nie daje się nawet niesprzyjającej aurze. Wprawdzie wpłynęła ona na początkowe minuty jazdy, ale… im bliżej celu, tym bardziej rozwijała się „srebrnostrzałowa konwersacja”. Niestety, była dosyć monotematyczna – Adrian sprawdzał swoją auto-wiedzę określając znaczenie poszczególnych części kokpitu, zaś nasze dziewuszki próbowały zagadać kierowcę, aby (przez przypadek oczywiście) nie zauważył właściwego zjazdu na Karpacz. Szczytem zaś okazała się spontaniczna reakcja na wiadomość: „Drogie panie i panowie! Wjeżdżamy właśnie do Karpacza!” – „Nieeeeeeeeeeeeeee!!! /…/ Chcemy jeszcze 3. godzin jazdy, a potem od razu do M’c Dolnald’sa”.  Jedyną milczącą „mniejszością” okazała się Gosia (no i oczywiście „szeryf”).

Pierwsze minuty wypadu upłynęły pracowicie – Adrian i spółka chcieli koniecznie sprawdzić, czy śnieg jest zimny i czy się lepi [czyżby jakieś mordercze zamiary?!?!?]. Okazało się, że średnio, ale… naszemu „koziołkowi” wydawało się to nie przeszkadzać.

Trasę rozpoczęliśmy od parkingu przy DW „Wodomierzanka”. Stąd czekała nas może nie ekstremalna, ale jednak wymagająca kondycji, wspinaczka. „Zmęczył się nawet ksiądz” – stwierdziła Kasia, słysząc „sapanie parowozu” tuż za sobą. Trasa doprowadziła nas do „metalowego mostku” [już odbudowanego] – i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie kilka wydarzeń: po pierwsze – Adrian próbował wejść do KPN „skokiem przez przeszkodę” (czyli zamiast obejść barierkę, po prostu przez nią się przetoczył – patrz fotka wyżej); po drugie – już w tym momencie Kasia stwierdziła, że dzwoni do mamy po pomoc; po trzecie – rozpoczęła się „zimowa wojna śnieżynek” [w której Adrian próbował zasypać nasze dziewuszki śniegiem aż po same uszy – nie udało się, ale widok „bałwanic” był całkiem całkiem… no i te krzyki: „Coś mi wpadło pod koszulę!!!”]; i wreszcie po czwarte – Adrian na widok szczytów górskich zapragnął je zdobyć „z buta” [no, ale potem to „odszczekał”]. Tę część „trasy podstawowej” [to określenie „szeryfa” od razu wzbudziło nasz niepokój co do jego intencji] zakończyła „zorganizowana obraza norm dietetycznych” czyli „pączkowe obżarstwo” w pobliskim punkcie postojowym (nie będziemy nikomu wypominać kalorii, ale… „szeryf” zaczął coś intensywnie przeliczać – kalorie na kilometry… Ot taka TŁUSTA SOBOTA).

„Zorganizowana obraza” trwała gdzieś około kwadransa, po czym padło [nie powitane zbyt przyjaźnie] hasło: „No to idziemy dalej”. Wprawdzie pod górkę nasz księciunio trochę zwolnił, ale teraz wyrwał jak „pendolino na dopingu”. Było trochę problemów z nadążeniem, ale… nie chodziło wcale o naszą kondycję, tylko nadal trwały „śnieżne zmagania” (a materiału do zabawy było aż nadto – i to najwyższego gatunku: zimny i lepiący się śnieg). Starała się to uwiecznić „pierwszoplanowa ofiara zmagań”, Gosia (która doskonale przygotowała się do planowanych sesji słit foci).

W języku sportów zimowych trafiamy czasem na określenie „kombinacja norweska”. To ja chciałbym zapytać sprawozdawców – czy wiecie, co to znaczy „kombinacja polska”? Nie?… a to dlatego, że was nie było z nami. „Kombinację polską” bowiem zaczęły uprawiać nasze dzieciaki, zainspirowane widokiem „mikrolodowisk” na trasie wypadu. Oczywiście, jeśli wokół jest śnieg i mała przemarznięta kałuża, to nasz dzieciak gdzie musi stanąć? – tak tak… właśnie na tym „poletku lodowym”. A że chęci nie zawsze są równe umiejętnościom, rozpoczęła się bardzo bolesna „kombinacja” – kto zaliczy najwięcej „bliskich spotkań 3. stopnia z glebą”. W sumie ta „rywalizacja” trwała do samego końca – ilościowo zwyciężył Adrian (sprawdzając odporność lodu 6-krotnie), wyprzedzając Kasię (2-krotna „gleba lodowa”) i Nadię (która „straciła pion” tylko raz). Osobną historię napisała Gosia, która wprawdzie doświadczyła „odmiennego stanu grawitacyjnego” tylko raz, ale za to w jakim stylu (podobno niedaleko nas zeszła zaraz po tym lawina) i po rewelacyjnej zapowiedzi: „Nie chwal dnia przed zachodem słońca… Jeszcze się nie wywaliłam…” – no i zaraz… ooops… doszło do „katastrofy”. Było z tym sporo zabawy – tylko coś „szeryf” nie chciał się dołączyć, zachowując pion do samego końca trasy [czy to nie nudne, „szeryfie”?].

„Lodowe dramaty” towarzyszyły nam przez cały czas wędrówki, ale wciąż (mimo ich liczby) czekaliśmy na „moment traumy” w postaci okrzyku: „Aktualizacja!!!” (to nam obiecał „szeryf” w samochodzie). I oczywiście padł, ale po podstępnym pytaniu poprzedzającym: „Jak się czujemy?”. Chcąc zachować uczciwość odpowiedzieliśmy: „Dobrze” i oczywiście wtedy dowiedzieliśmy się, że „aktualizacja została pobrana”. Sytuację próbował jeszcze „odkręcić” Adrian [jakiś prorok czy co?], ale my (nieświadome „zagrożenia”) zdecydowałyśmy się iść dalej – TRASĄ ZMIENIONĄ PO RAZ PIERWSZY!!!

Początek nie był zły. Fakt, pod górkę, ale spokojnie. Potem zrobiło się jeszcze lepiej – bo z górki. No i dosyć gęsty, ośnieżony las. Robiło się zabawnie – no, może poza Nadią [która zaczęła doświadczać objawów „złośliwości nowych botków”]. Ale chichoty nam przeszły, kiedy zaczęło się pierwsze „prawdziwe” podejście. Tu już „wymiękł” nawet Adrian. Pojawiły się „teksty grożące buntem”: „Ja wracam do samochodu… a da ksiądz kluczyki?… ja dalej nie idę!!!” – ale cóż robić… „life is brutal”… tylko nasz przewodnik miał świadomość, gdzie ten nasz „hotel na kółkach” się znajduje. No dobrze, pójdziemy dalej… ale my już to sobie zapamiętamy…

Okazało się, że „aktualizacja” wyprowadziła nas bardzo wysoko, tuż pod skocznię – trochę nas to podłamało (bo do „srebrnej strzały 2” daleko), ale i pocieszyło, bo „teraz to z górki”. Zastanawiał nas tylko powtarzany kilkakrotnie tekst o „pierwszej zasadzie gór” [w wolnym tłumaczeniu brzmi to tak: „Jeśli się schodzi, to oznacza to, że zaraz czeka nas podejście” – i to w stopniu proporcjonalnym]. Zrozumieliśmy to za późno. Przy okazji okazało się, że nasze dziewczynki muszą popracować nad kolanami – nie chodzi o wygląd, ale fakt, że kilka minut zejścia kosztowało je solidną dawkę „bólów przeciążeniowych”. No to co będzie, jak zaczniemy podchodzić???

„Równanie w dół” trwało dosyć długo (przy czym Gosia stwierdziła, że czuje się już jak w domu… nie dlatego, że kocha góry, ale mieszka na ul. Leśnej – a ta ulica była trasą najostrzejszego zejścia). Tu też „szeryf” przypomniał sobie o sytuacji z „prehistorii” (coś datowanego na epokę lodowcową czy mezozoik) – słowa naszych poprzedniczek, Magdy i Martyny: „Te bolące kolana u księdza to jednak mega-ściema”… i my się z tym w całości zgadzamy.

No dobrze, w końcu „doszliśmy do dna” (tylko nie dosłownie) – teraz czas na wznoszenie. Żaden język pisany nie odda intonacji naszego: „Cooo?!?!?” na widok „skosu do zdobycia”. Nadię, Kasię i Adriana opanowała „biała rozpacz” – do takiego stopnia, że na dźwięk helikoptera zaczęli wołać „pomocy!!!” oraz próbowali zatrzymać „na stopa” wóz Straży Leśnej. Zaczęły się pojawiać konkretne pytania: „Daleko jeszcze?!?!” Nadii (i radosne… ha ha ha… odpowiedzi: „Nie chcesz tego wiedzieć”); opinie lekarskie: „Bolą mnie nogi… i nie tylko…” (Kasia); „traumatyczne deklaracje”: „Ja już nie chcę na szczyty” (Adrian) czy „Nie chcę być już waszą mamą” (Gosia). I ciągła odpowiedź przewodnika: „Twardym trzeba być, a nie miętkim”. Normalnie „horror”.

Zauważył to chyba „szeryf”, bo od tego momentu zaczął pocieszać, że „wóz coraz bliżej, /…/ jeszcze tylko… kilka tysięcy tip-topów”, etc. Próbował nas jeszcze podpuścić do pójścia pod mega-górkę, ale już się nauczyliśmy, że jak pada komenda „w prawo”, to na 99% trzeba skręcić w lewo. I faktycznie, zamiast podejścia „szeryf” zafundował nam traskę stosunkowo równą, na której nasza Gosia zaliczyło „salto mortadele” (opisane wyżej). Trasa „lodowego męczeństwa” doprowadziła nas do zejścia na Wilczą Polanę, które było… hmmm… zejściem nieco ekstremalnym. U niektórych pojawiła się w tym momencie nawet modlitwa: „Panie, daj zachować pion…” oraz ożywienie ruchowe [Gosia i Adrian „drobili jak gejsze”].

Można powiedzieć, że poważniejszy akcent pojawił się chyba pod koniec naszego „lightowego spacerku” – tu już wymiękali prawie wszyscy i zaczęło się… „doładowywanie”. Tak tak – do tego właśnie nawiązuje drugi człon tytułu wpisu „smatrftest”. Zaczęliśmy bowiem testowanie, ile energii da ściskanie „komóreczki” i czy minie ból nóg, jeśli zaczniemy „maniacko stukać w wirtualną klawiaturę”. Chyba trochę pomogło, bo jakoś doczłapaliśmy do… OSTATNIEGO PODEJŚCIA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! No nie, to już szczyt sadyzmu!!! Żądamy kontaktu z obrońcą praw dziecka i praw człowieka!!! Żądamy także wyciągu albo windy (no, w ostateczności mogą być schody ruchome)!!! Przecież pod takie coś nie da się podejść!!! [Piszący te słowa potwierdza – ostatnie podejście było właściwie „doczłapaniem”, a załączone zdjęcia potwierdzają „świetną formę” naszych wędrowców w opisanym momencie]. I tu nastąpiła by „totalna podłamka”, gdyby nie fakt, że samochód czekał na nas tuż za zakrętem (no, może dwoma) i do tego było już (aż do parkingu) „z górki”.

I znowu, język pisany nie odda naszej ulgi na widok „srebrnej strzały 2” oraz rozkoszy przyjęcia w niej pozycji siedzącej. Musiało jednak minąć kilka minut, zanim znowu poczuliśmy się „jak ludzie”. Bolało nas wszystko, ale ten stan łagodziła świadomość, że teraz czekają nas już same przyjemności – M’c Donald’s i lody. Hurraaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

O wizycie „u Donalda” można powiedzieć tylko dwie rzeczy – jak zwykle niezdrowo (to opinia „szeryfa”) i strrrasznie długo (to potwierdzamy wszyscy). Na realizację zamówienia trzeba było poczekać kilka długich minut, ale nagrodą była „zdrowotna uczta Baltazara”. Mniam mniam!!!!!!!!!!!!!

Na koniec „szeryf” zaprosił nas do Galerii na lody – czemu nie, niech chociaż w ten sposób „odkupi swoje winy”. Lody były całkiem całkiem, co w połączeniu z „donaldowym obżarstwem” nakręciło nas do stopnia „heroicznego” – efektem tego była decyzja Kasi o wzięciu udziału w konkursie walentynkowym i prawie zrealizowany przez Adriana podobny zamiar.

Można powiedzieć, że na trasie powrotnej zaszła dziwna sytuacja – oto nasza aktywna Gosia po prostu „przysnęła’, a nas zaczęło „totalnie ścinać”. Dobrze, że nie poddał się temu nasz kierowca, bo jednak samochody sterowane komputerowo to dopiero przyszłość.

   Zdaję sobie sprawę, że tak opisana trasa sprawia wrażenie „szkoły przetrwania”, ale to tylko pozór. Wprawdzie Nadia, Kasia i Adrian pytani podczas powrotu o powtórzenie wypadku za 3-4 tygodnie zdecydowanie odpowiadali: „O nie!!!”, ale wiadomo… z tym „trzeba się przespać”. Mimo różnego rodzaju uwag pragnę podkreślić determinację i świetną formę towarzyszącej mi „czwóreczki” oraz duże poczucie humoru, okazywane podczas naszej wędrówki. Dziękuję za fajną atmosferę wypadu i liczę na powtórkę. Ostatnia uwaga (na boku): podczas układania tytułu wpisu padła propozycja: „Wymiękające kozice i… koziołek”. Adrianowi to raczej nie przypadło do gustu. Muszę więc zapytać – Adrian, czy wolisz brzmienie: „Wymiękające kozice i… rogacz”???  

 

2 komentarze do “Wymiękające kozice czyli… smartftest”

  1. Małgosia napisał(a):

    Fajnie słyszeć ze Szeryf wrócił,bo już myślałam że przepadł bezpowrotnie…Sapanie Szeryfa na trasie to normalka,tak jak i aktualizacje trasy.Czyli wypad udany.Gratuluję uczestnikom i oczywiście Szeryfowi.

  2. Gosia napisał(a):

    Wycieczka super! Liczę na powtórkę już nie długo HiHi może tym razem nie zasnę 🙂 pozdrawiam serdecznie Mamuśka wycieczki <3

Zostaw komentarz

XHTML: Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>