Blog J.B.

TERMINATOR XXL

Autor: admin o poniedziałek 9. września 2013

Karpacz 08.09.2013 r.

Jest poniedziałkowa 6:00 rano i właśnie słyszę słowa pogodynki: „Chyba możemy się pożegnać z upałami”. Wystarczy spojrzeć za okno, aby przekonać się, że tym razem trafiła ona w „dziesiątkę”. Ale wczoraj za to było… ZAJEFAJNIE!!!

Nie wiem, który odcinek „Terminatora” nakręcono ostatnio, więc niech zostanie „XXL” – a tytuł ten zdobył wczorajszy „tytan karpackich tras”, niezwyciężony tandem: Grzegorz i… GRAWITACJA. Tak tak, ta dwójka doprowadziła nas nieomal do stanu wylewowego [i tu pytanie: czy Panowie podpisali umowę z NFZ?]. Ale trzymajmy się chronologii…

Wzorem minionej niedzieli postanowiliśmy i tym razem spędzić niedzielne popołudnie na czynne REKREACJI (to podkreślenie na szczególne życzenie Dominiki). Początkowo zaplanowaliśmy dwie trasy do zaliczenia: rowerową szlakiem Wilczego Potoku i do Perły Zachodu. Jednak piękna pogoda skłoniła nas [czyli nas dwóch…] do zmiany planów – nasz „relaksacyjny spacer” miał się odbyć w Karpaczu, zaś jego autorem został oczywiście… „szeryf” (bardzo tajemniczy, bo nie ujawnił szczegółów trasy nawet Nadii).

Trasa jak trasa – spokojna (tu ukłon w stronę uwielbiającej jazdę z szeryfem pani Beaty) i przemyślana [choć zaczęliśmy ją od… powrotu na plebanię – skleroza to straszna choroba]. Nie wpadliśmy w objęcia „Misiaków”, a przy fotoradarach prędkościomierz nie miał prawa drgnąć ponad 50-tkę [co dziwiło, bo dzisiaj „Czesiu” był bezrobotny]. Za to tempo na trasie sięgało prędkościom z „Gwiezdnych Wojen”. Tak więc o 14:20 podjechaliśmy do zapory na Łomniczce i tam zaparkowaliśmy.

Zagadkowa mina „szeryfa” wróżyła niespodzianki, ale przecież pojęcie „relaks” (w ustach Dominiki brzmiące „rilaks”) jest przecież jednoznaczne, nie? – więc bez większych obaw ruszyliśmy na tamę. Widoczki piękne (z pogodą włącznie – 26 stopni), ludzi sporo – idziemy dalej. Niestety wraz z zejściem z murów tamy zaczęły się niespodzianki. Najpierw zeszliśmy ze szlaku, aby podążyć za naszym przewodnikiem leśno-górską ścieżką „gdzieś tam w cywilizacyjny niebyt” – nie powiemy, że było źle: ścieżka „wypoziomowana”, okolica fajna, powietrzem można się było zachłystywać (jak w przypadku Grzegorza). Jednak mimo wszystko to była trasa wybrana przez szeryfa – musiało być „interesująco”… wkrótce pojawiły się skalne przejścia, przy których nie tylko przewodnik trochę stękał z wysiłku [dodam, Nadia poradziła sobie wystrzałowo].

Dalszy ciąg leśnego traktu nabrał charakteru wnoszącego – nie było to dla nas jednak zaskoczeniem: primo – to jednak górki; secundo – kto jest autorem trasy? (no przecież nie „nizinny szeryf”). Było to jednak do wytrzymania – po pysznym obiadku (niektórzy) mieliśmy pełen zapas energii. Tak więc i tempo i kondycja była na poziomie „olimpijskim”. „Łatwa część” skończyła się, kiedy drogę zaczęły nam zagradzać „leśne szkółki”, przez które szeryf ciągnął nas po leśnych ostępach. W pewnym momencie powstała nawet obawa, że może… zabłądziliśmy, ale okazała się ona płonna – trafiliśmy idealnie na „ścieżkę przetrwania”, która zaoferowała nam pod dostatkiem „bólu, potu” i wytężonej pracy płuc (to w cudzysłowie jest cytatem z Churchilla – zabrakło tylko krwi). Wysiłek nie był jednak tak całkiem bezinteresowny – prowadząca nas Nadia pamiętała o zapowiedzi, że na końcu tej ścieżki czekać będzie „mega plac zabaw”, więc cóż – jako, że nadzieja umiera ostatnia, musieliśmy („dogorywając”) dostosować się do jej tempa.

Atmosfera polepszyła się na szczycie, kiedy dalszy ciąg szlaku zaczął prowadzić „w poziomie”: fajna leśna ścieżka, super powietrze, może trochę za dużo wiatru (ale co tam – jesteśmy ubezpieczeni) i przewodnik, który (na przekór naszym niepokojom) zapewniał: „Wiem, gdzie jesteśmy” – wiara to potężna sprawa, ale… Tym razem jednak nie było „bujania” – po 10 minutowym leśnym marszu faktycznie doszliśmy do karpackiego Centrum Medycznego, gdzie na Nadię (i nie tylko) czekał obiecany plac zabaw i… pierwsze kanapki.

Pewnie spędzilibyśmy tutaj sporo czasu, gdyby nie deprymująca wiadomość od szeryfa: „To dopiero ¼ szlaku”. Z jednej strony fajnie, bo nie przyjechaliśmy tu tylko na godzinkę, ale z drugiej… jakie będą te ¾? Schrupaliśmy więc szybko przygotowane specjały i… idziemy dalej!!!

Trochę zaskoczyło nas, że dalszy ciąg trasy biegł asfaltem i kostką (oj, taka by się przydała przy naszym kościele); za to w ogólne nie byliśmy zdziwieni, że trasa szła pod górę. W stosunkowo niezłym tempie po 15 minutach doszliśmy do „Gołębiewskiego” i tu pojawił się dylemat. Nasz przewodnik postawił przed nami alternatywę: trasa ekstremalna albo nieco luźniejsza. Nie do końca wiedząc, czym się one różnią, wybraliśmy kierunek w prawo (czyli trasę ekstremalną) – przy czym dodamy, że o wyborze tym zadecydowała Nadia, której głos przeważył „remis głosowania”.

W tym właśnie momencie zaczęliśmy dostrzegać, że tym razem „w kość” da nam Grzegorz, który (robiąc nadal za górskie TAXI) nadał w podejściu za „Gołębiewskim” tempo rodem z zawodów w sprincie. Sypnął nam trochę po oczach (i okularach) żwirem i zerwanym asfaltem… i tyle go widzieliśmy. Było to o tyle „bezduszne”, że nie spowolniły go wołanie o pomoc, komórkowe SOS czy zniknięcie pozostałej dwójki za horyzontem (no, ale tytani tak mają).

Naszych liderów dogoniliśmy dopiero niedaleko podejścia do świątyni Wang, a tam Powera dostał… szeryf. Wyrywając na „biegu górskim” jako pierwszy dotarł do Wangu, gdzie oczekiwał na nas – oczywiście z przygotowanym aparatem. Nasz spacer do świątyni miał oczywiście konkretny cel – „czarodziejska sadzawka” i wypowiedziane w myśli plany i pragnienia (szczególnie te małżeńskie i rodzinne). Kiedy rytuałowi stało się zadość, nieco odpoczęliśmy i uzupełniliśmy kaloryczny bilans naszych organizmów (i ten ciągły niepokój, wywołany słowami: „Wiecie, mam pomysł…”).

Obiecując nam „niespodziankę” szeryf poprowadził nas w dół, co nie mogło się równać z Drogą Bronka Czecha, ale było i tak dosyć morderczym testem „naszego resorowania”. Tempo było niesamowite – w pewnym momencie naszych liderów: Grzegorza i Nadię zaczęły gonić teksty: „A mogłem kupić łańcuchy” lub „Proszę Państwa! Proszę ich nie przepuszczać”. Nic to jednak nie dało – z grawitacją nikt jeszcze nie wygrał i dopiero na rozwidleniu dróg „tandem prędkości dźwięku” wyhamował.

Niespodzianką okazało się dojście do miejsca, skąd tydzień temu rozpoczęliśmy nasze wędrowanie (a to skłoniło nas do pełnego obaw rozważania: „Czyżby powtórka zielonego szlaku?!?”). Zaliczyliśmy miejsce grawitacyjnej anomalii i przez chwilę „pobaraszkowaliśmy” przy wodospadzie (choć już nie wszyscy chcieli poskakać po skałkach) – należy dodać, że przewodnik był tak przekonujący, że w to, że dalej idziemy „pod górę szlakiem żółtym” uwierzyła nawet Dominika.

Nie poszliśmy szlakiem żółtym, ale niestety… po górę. Przeszliśmy całą trasę wzdłuż parkingu dochodząc do skoczni (gdzie mogliśmy poobserwować „orły” zjeżdżające w dół na linach – widok mrożący krew w żyłach), ale przed „spuszczeniem hamulców” powstrzymała nas zapowiedź szeryfa: „Za chwilę schodzimy z chodnika”. No, nie da się ukryć, że na widok dzikiego szlaku, na który zostaliśmy wprowadzeni powstała w nas myśl o buncie, ale… cieniasy to nie my i się nie damy!!! Po krótkim zejściu początkowym trasa zrobiła się nawet niczego sobie – typowa „spacerówka” (bez komentarzy proszę), która doprowadziła nas z powrotem do cywilizacji (vivat asfalt!!!). Miejsce, w którym wyszliśmy na cywilizowane trasy poznaliśmy tydzień temu – mieliśmy więc jako takie zorientowanie, gdzie jesteśmy.

Już wydawało się, że teraz to już „betka” – cały czas w dół. Niestety, ku „przerażeniu” niektórych usłyszeliśmy, że trzeba się będzie jeszcze trochę „powspinać”. No nieeeeeee!!!!!!!!!!!!! „Rilaks”!!!!!!!! W takim nastroju doszliśmy do „przejścia załamanych matek”, gdzie niektórzy nie chcieli już oglądać trasy, która nam pozostała. A ta, po krótkim podejściu, zaczęła nagle prowadzić w dół. Podejrzane… i słusznie, bo to była ostatnia niespodzianka dnia – zostaliśmy poprowadzeni do podnóża tamy, zamykając w ten sposób dosyć spore „wędrownicze kółko” dzisiejszego spaceru.

Podobnie jak tydzień temu „Srebrna Strzała” aż jęknęła, kiedy opadliśmy na siedzenia, ale cóż miała począć… „Podróżnych w dom przyjąć”, nie?

Tydzień temu stanęliśmy przez alternatywą: M’c Donald’s albo… M’c Donald’s. Tym razem udało nam się odwiedzić smażalnie „U Rybaka” (stały lokal ks.Janusza), gdzie uraczyliśmy się jak zwykle pyszną) rybką. I to właściwie był już koniec naszej wędrówki. Oczywiście, na trasie powrotnej „słuchaliśmy tekstów” muzyki (to z przodu), zaś z tyłu… ooops… zaczęły pojawiać się oznaki „górskiego przetlenienia” (o wyjaśnienie tego poproszę w komentarzu Dominikę i Nadię). Atmosfera zrobiła się tak luzacka, że po wjeździe do Lubania pojawiła się z tyłu propozycja: „A może pojedziemy przez Wrocław?” – reakcja była natychmiastowa: skręt w stronę Urzędu Miasta i pełne niedowierzania grzegorzowe: „Jesteś tego pewna?”. To była oczywiście zmyłka, bo zrobiliśmy mały łuk i wróciliśmy na ostatnią prostą, ale… wyraz niedowierzania i „przestrachu” warty był tych kilku ruchów kierownicą.

 

Czas na podsumowanie: Trasa zupełnie inna. Nieprzypadkowo słowa „rekreacyjny” używałem w cudzysłowie, bo szlak wymagał pewnego wysiłku, ale… dobre towarzystwo + świetna pogoda + niesamowity humor dają w efekcie PEŁNY SUKCES. Było super i za to wielkie dzięki Dominice, Grzegorzowi i Nadii. Niech żałują Ci, którzy zrezygnowali z zaproszenia na ten „górski spacer”.

Oczywiście czekam na relację „drugiej strony” – ciekawe, czego nie zauważyłem. Za tydzień – jeśli pogoda dopisze (bo w tej chwili za oknem wielka ulewa) – będzie wielki rewanż. Tym razem ja trafię na nieznany mi teren (w Czechach).

 

1 Komentarz do “TERMINATOR XXL”

  1. Dominika napisał(a):

    Jak zawsze Szeryf nie zapomniał o żadnym szczególe ze „spaceru” po górach 😉
    Ja mogę dodać tyle, że od wczoraj moim ulubionym powiedzeniem są słowa – „Mam pomysł…” Szczególnie fajnie, brzmią gdzieś w środku lasu, w ustach naszego Szeryfa 😉 Bezcenne 🙂
    Ale dzięki temu- rewelacją okazała się kilkakrotnie zmieniana trasa…pełna niespodzianek 🙂
    Tylko ta zadyszka i trzy postoje w drodze do Wang…no cóż- dobrze, że nie byłam sama 😉
    No a powrót do domu…hmmm…jakby to wytłumaczyć- zmęczenie nóg przeszło na głowę ;-D Ale było super i mega wesoło 🙂
    Pierwszy wypad był super, drugi rewelacyjny…aż boję się następnych 😉 Czekamy na kolejne z Niecierpliwością. Za te Baaaardzo Dziękujemy i prosimy o więcej- bo w takim towarzystwie, każda trasa to „Rilaks” 🙂
    No i zapraszamy chętnych oraz odważnych na kolejne „spacerki” 😉

Zostaw komentarz

XHTML: Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>