Nocne zapiski szeryfa 2012
Autor: admin o wtorek 24. stycznia 2012
Oficjalne sprawozdanie z przebiegu zimowiska można pobrać Z TEGO MIEJSCA
KILKA UWAG TECHNICZNYCH: zamieszczone niżej fotki są prezentacją, którą można ustawić na autoodtwarzanie lub odtwarzać poszczególne zdjęcia ręcznie. Służy temu panel w dolnej części ekranu, aktywizowany po wejściu w to miejsce kursorem. Niżej zostaną umieszczone linki do albumów poszczególnych dni – abyście Państwo mogli pobrać fotki swoich Pociech (zdjęcia są w formacie 1024×680). Oczywiście liczę na komentarze – tak do zdjęć, jak i do opisu[o ile oczywiście znajdą się tacy odważni, którzy do niego sięgną] . Oto linki – kliknięcie w ikonę przekierowuje automatycznie na galerię foto [można z niej pobrać wybrane zdjęcia]:
Zimowisko’2012_1 |
Zimowisko’2012_2 |
Zimowisko’2012_3 |
Zimowisko’2012_4 |
Zimowisko’2012_5
Zimowisko’2012_6
Zimowisko’2012_7
PRZYGOTOWANIA
„Życia nie liczy się ilością oddechów, ale liczbą chwil, które oddech wstrzymują…” – te słowa, wypowiedziane podczas jednego ze spotkań wigilijnych, stały się także myślą przewodnią kolejnego – XVII organizowanego przez ks. Janusza, a V zainicjowanego w Lubaniu – zimowiska. Podobnie, jak w latach ubiegłych, przygotowanie tygodniowego wyjazdu wymagało wielu przygotowań – świadectwem ich oraz przebiegu jest niniejsza mega-relacja, która [wzorem roku ubiegłego] została zatytułowana „NOCNE ZAPISKI SZERYFA” (to ostatnie jest efektem mianowania mnie „szeryfem” przez Scholę EDEN podczas tegorocznych imienin).
DZIEŃ 1 – 22.01.2012 roku {niedziela}
Tegoroczny wyjazd rozpoczęła najwcześniej grupa bogatyńska, która wyruszyła na szlak o godz. 14:30 – być może dlatego zajechała do Lubania nieco „zmęczona”. Po krótkich powitaniach „starych znajomych” ruszyliśmy dalej, przy czym „eskortująca” nasz autobus „srebrna strzała szeryfa” ledwie nadążała na zakrętach (czyżby „Mistrz kierownicy ucieka 3”?). Kierowca chciał nas chyba uchronić od podróżnej nudy – do Ściegien zajechaliśmy bowiem w nieco ponad 45 minut (czyli taka jakby lekcja…).
Tradycyjnie pierwszym krokiem po przyjeździe jest… wniesienie do szkoły bagaży. I tu zaczęły się „schody” – okazało się bowiem, że bagaże połowy kolonistów znacznie przekraczały… wagę ich ciała. Dobrze, że byli nasi szarmanccy chłopcy oraz Pan Dyrektor, którzy pomogli te niesamowite ciężary wtaszczyć na II piętro [choć z drugiej strony dobrze, że nikt nie żądał dodatku za „uciążliwe warunki pracy”]. Kiedy już uspokoiły się oddechy, nasze dziewuszki zaczęły przystosowywać sale do swoich oczekiwań – momentami było to nawet zabawne, kiedy żywy „metr z hakiem” zmagał się z ponad 1,5-metrową poszwą. No, ale Polki są zdolne do wszystkiego – więc jeszcze przed apelem sale lekcyjne przybrały postać zbiorowych sypialni.
Prowadzony przez „szeryfa” apel przypomniał o podstawowych zasadach bezpiecznego udziału w zimowisku. Trochę się krzywiliśmy na kwestię zakazu napojów gazowanych czy tzw. ciszy nocnej, ale cóż… „na władzę nie poradzę”.
Stare porzekadło mówi, że „Polak głodny to zły” – aby więc zwieńczeniem apelu nie był zły nastrój, Kadra zaprosiła nas na pyszną kolację [dodam – bardzo urozmaiconą, jako że na wspólnym stole pojawiły się wiktuały przygotowane przez naszych Rodziców. Zabrakło chyba tylko owoców morza]. Konsumpcja przeszła wszelkie oczekiwania, ale nie dała rady trosce Rodziców – po „zaciętej walce ze spożywką” pozostało na tyle dużo towaru, że lodówka była przepełniona /”kiedy my to zjemy?!?!?!?”/.
Tegoroczne zimowisko zgromadziło sporo „starych znajomych”, mających czasem kilkuletni „staż zimowiskowy”. Pojawiło się jednak kilka nowych twarzy – stąd też nadal bardzo aktualnym okazało się spotkanie ułatwiające zapamiętanie naszych imion [no, niech ktoś od tej chwili zaryzykuje zawołanie „Ej, ty!”]. To, pożyteczne skąd inąd, ćwiczenie przebiegło w bardzo fajnej atmosferze – wprowadzającej nas w klimat, rozpoczynającej się po jego zakończeniu, zabawy inaugurującej ZIMOWISKO ŚCIEGNY’2012. Klimat ten podkreśliła także wizualizacja sali, która na chwilę wstrzymała nasze oddechy ze zdziwienia. „Biegające” po ścianach buźki, serduszka i kropki tworzyły wyjątkową atmosferę – trudno się więc dziwić, że i sama zabawa zaczęła się od samego początku wspaniałym „ubawem”. Pomogła także muzyka, dostarczona przez nas – przy niej najlepiej nam się bawić.
Zabawa miała swój ciekawy moment – mimo, iż Pidżama Party było przewidziane na termin późniejszy, nasze najmłodsze dziewuszki postanowiły zrobić wcześniejszą „próbę generalną”. Hmmm… wyszło nawet ciekawie – zobaczymy, jak będzie podczas „pidżamowej gali” [najsympatyczniej zaprezentowali się chłopcy, którzy przemykali się między „babińcem” jakby pod ostrzałem – a wszystko po to, aby otrzymać „honorową odznakę ściegieńskiego trapera” czyli… zimowiskowy znaczek].
Poprzednie relacje kończyło zawsze utyskiwanie na jeden z wieczornych negatywów zimowiska – problem ciszy nocne [oj, były już nawet „nocne Polek biegi”]. Tym razem jednak Kadra stwierdza jednoznacznie – CISZA NOCNA NIE SPRAWIŁA WIĘKSZYCH PROBLEMÓW!!! [Fakt, nasza młodzieżówka podjęła próbę „nocnej dyskusji”, ale… w sumie było nieźle].
Niech to będzie dobry znak na dalszy ciąg naszego wypoczynku – tym bardziej, że na znaczku widnieją słowa: „Z Tobą jest super!!!”.
DZIEŃ 2 23.01.2012 roku {poniedziałek}
Muszę przyznać, że przejście z dnia pierwszego w drugi nastąpił u mnie „płynnie” – nie wiem, kiedy zapadłem w „ciężki zimowy sen misia”. W każdym razie dobrze, że zadziałał instynkt (w tym przypadku rozbudzony przez „śmiech wściekłej krówki” z komórki). Mimo iż serce wołało „Nieeee!!!!”, umysł zadecydował: „Dosyć kimania – czas do roboty!!!” [i to nie byle jakiej, bo przecież trzeba wykorzystać element zaskoczenia – zwłaszcza „zimowiskowych debiutantów”, którzy nie byli jeszcze zorientowani, co kryje się pod określeniem „nocnej sesji foto”]. Część dzieciaków była oczywiście przygotowana (co nie zmienia faktu, że „łóżkowe fotki” wyszły bardzo przekonująco) – nasze „kociaki” natomiast przeżyły ciężkie chwili „dostając luksami po oczach”.
Samo w sobie było to chyba lepsze niż pobudkowy gwizdek – zanim zabrzmiał, większa część kolonistów była już na nogach (choć przyjmowany z niechęcią „pion” nie był za bardzo przekonujący). Pomogło to jakoś przeżyć „ciężkie sadystyczne doświadczenie” czyli gimnastykę poranną. Dzisiaj – pod nieobecność „pół-Kadry” zajęcia poprowadzili „ochotnicy” [łatwo było to zauważyć, słysząc sakramentalne: „Dlaczego ja???”]. Zakończone „Kaczuchami” zajęcia wycisnęły z nas „ostatnie poty”, które zmyliśmy przygotowując się do wyjścia na mszę.
Uprzedzeni podczas wczorajszego apelu stanęliśmy w pełnym „rynsztunku Jasia-wędrowniczka” o przewidzianej porze, dzięki czemu do kościoła doszliśmy we właściwym momencie. Nasz najstarszy kolonista, Michał, otrzymał na czas wędrówki prerogatywy „stróża porządku” [blokując skutecznie główne skrzyżowanie Ściegien – cóż, ja jadąc też bym się zatrzymał].
Po krótkiej wspólnotowej modlitwie rozpoczęła się Eucharystia – dzisiaj koncelebrowana w towarzystwie księdza z Zakopanego. Była… hmmm… nieco „milcząca” – może dlatego, że pierwsza; a może po nocnych doświadczeniach, nasz śpiew był nieco „wytłumiony” (ale nic to, jutro będzie lepiej). W kazaniu próbowaliśmy odpowiedzieć na wnikliwe pytania „szeryfa”, po co na zimowisku codzienna msza [bardzo szybko, pamiętając słowa Ewangelii, doszliśmy do wniosku, że podstawa naszego udziału w liturgii – słowa „proszę – dziękuję – przepraszam” oczyszczają nas, nastrajając nas do współpracy, dzięki której zimowisko to czas radosnego odpoczynku nie tylko dla nas, ale i dla Kadry]. „Gwoździem” mszy okazało się dziękczynienie po komunii, kiedy „szeryf” postanowił nas rozruszać, wydobywając nie tylko głośniejszy, ale i fajniej brzmiący śpiew odpowiedzi w piosence „Hej Jezu” (trochę zabawnym były próby zmieszczenia się pod przyciasnawym pasem gitarowym naszego „szczupaka” Magdy).
Droga powrotna – pewnie z racji oczekiwanego śniadania – minęła w rytmach śpiewanych przez nasze animatorki przyśpiewek (tu nasunęło mi się skojarzenie ze „szkołą przetrwania”, gdzie rekruci też powtarzają wyśpiewane słowa sierżantów podczas porannych treningów).
Podczas śniadania odbyła się inauguracja konkursu na „Zimowiskowego Czyściocha” [czyli rywalizacji poszczególnych grup o miano najczystszej]. Ku powszechnemu zdziwieniu dzisiaj najwyższą notę otrzymała grupa chłopców (czy to nie dwuznaczne, że to akurat moja grupa – czyżby obcy był im duch „dynamicznego porządku” lub „twórczego nieładu”?!?!?).
Jako, że na zewnątrz pogoda nie zachęcała do sportowych zmagań plenerowych, postanowiliśmy podjąć rywalizację podczas zabaw stacjonarnych – „Stodoła”, „Karoca”, „Orzeszek” czy „Autobus” dały nam sporo frajdy…
… co przydało się podczas „niespodzianki szeryfa”. Taaaaaaaa… jak to piękne słowa mogą kryć w sobie straszną rzeczywistość. Zaproponowany spacer okazał się… (tu prośba o interwencję Rzecznika Praw Dziecka!!!)… horrorem. Początek nie zapowiadał nieszczęścia – stosunkowo równa droga i spokojny (choć marszowy) krok prowadzącego zwiastowały przyjemność „górskiego spaceru”. Niestety, po blisko 300 metrach zastaliśmy „zmuszeni” do wejścia w leśne ostępy i pokryte głębokim śniegiem ścieżki (które służyły chyba tylko zwierzynie płowej) – być może rekompensatą za wysiłek wspinaczki i „współpracy z ziemską grawitacją” podczas stromych zejść miało być poczucie kroczenia po dziewiczym terenie, ale dla nas to było za wiele… Mamusiu!!! Tatusiu!!!! Pomocyyyyyyy!!!!!!. Do tego jeszcze nasz – rzekomo kontuzjowany – „szeryf” nie tylko „włączył bieg terenowy”, ale ponadto (tu znowu ukłon w stronę Rzecznika) zaczął wskazywać odległą Przełęcz Karkonoską jako docelowe miejsce dzisiejszego „spaceru”. To już nam się nic a nic nie podobało – „my chcemy do domu!!!” (ale jak to zrealizować, kiedy straciliśmy orientację, gdzie jesteśmy???). Niezadowoleni byli także chłopcy (a szczególnie „śnieżny męczennik” Michał), którzy – stanowiąc mniejszość – zostali „sterroryzowani” przez nasze dziewczęta [coś tu jest nie tak – jak dotąd doświadczenie śniegu było nieprzyjemnością dla dziewczyn, a nie odwrotnie. Czyżby piosenka „Kobiety są męskie” była „proroctwem”???].
Po prawie godzinnym tułaniu się po ściegieńskich bezdrożach w końcu [przeżywając objawy traumy]… ZOBACZYLIŚMY CYWILIZACJĘ!!!! Nic to, że towarzyszyła im wyjątkowa aura zapachowa („tego nie doświadczycie w mieście” – to cytat słów „szeryfa”. Proszę je zachować jako dowód oskarżenia o brak litości). No, a kiedy doszliśmy do naszej bazy – śniegoasfalt dosłownie zwinął się pod nami (szybkość światła to przy nas „pikuś”). W sumie w ciągu godziny zrobiliśmy niezłą trasę – ze szkoły, przez Western City i Księżą Górę, ponownie do szkoły. Uff… po powrocie jakoś nie trzeba było nas namawiać do przyjęcia „pozycji horyzontalnych”.
Mimo wysiłku nie poprawił się nasz apetyt – z pysznego obiadu zostało sporo (oj, świnki nas polubią!). W końcu to nie chipsy, nie? Szczególnym akcentem tego punktu programu było wręczenie nam czegoś wyjątkowego – nie-wirtualnej kartki pocztowej (w epoce sms-ów toż to anachronizm!!!) – z sugestią, że warto by coś na nich napisać i wysłać (ależ po co… od czego są nasze sieci???).
Mimo, że niektórzy z nas zbojkotowali obiadek, popołudniowe LB [dla niewtajemniczonych, skrót od „Leżenie Bykiem”] upłynęło dosyć spokojnie. I dobrze, bo po krótkie zabawie integracyjnej rozpoczęło się kolejne szokujące doświadczenie – nauka zespołowego kroku tanecznego. „Pół biedy”, kiedy przyszło nam poćwiczyć „Taniec belgijski” (większość z nas zna go na pamięć), ale kiedy przyszło do układu cha-cha… oooops… zaczęły się „schody”. Najpierw „szeryf” dorwał Magdę (jako znającą krok tańca) i pokazał, co można zrobić na parkiecie w dosyć ostrych rytmach. Ale to jeszcze nic – podziwiać zawsze można (co nie znaczy naśladować). Tymczasem po ostatnich taktach i wspólnych obrotach parkietowych zostaliśmy zaproszeni do podjęcia próby powtórzenia układu. Jako że rolę „bramkarzy” pełniła Kadra, nie mogliśmy spróbować „dyskretnej ucieczki” – pozostało więc cierpieć pod czujnym okiem trenera (tylko czym tak zawiniliśmy?!?!?!). „Zemsta szeryfa” trwała dosyć długo – w końcu postanowiliśmy pójść w ślady dorosłych i ćwiczenie… zbojkotować. Zaczęło się od chóralnego „Litościiii!!!!!”, a kiedy to nic nie dało, cóż – po prostu przerwą wymusiliśmy (z pełnym poparciem reszty Kadry). Wprawdzie przerwało to tok próby, ale i tak byliśmy z siebie dumni – zaliczyć jeden pełny krok oraz częściowo drugi… to nie byle co.
Jako, że Kadra nie zapomniała nam „ciszy mszalnej”, dzisiejsza próba śpiewu… o, sorka… „Śpiewający Kącik Ducha Gór” stała się okazją do poprawienia bilansu. Zaproponowane przez Magdę, Martynę i Joasię piosenki zostały odśpiewane (o dziwo, z dużym zaangażowaniem męskiej części kolonistów). Wyszło jednak na to, że z kondycją jest nie najlepiej – po 40 minutach śpiewu „padliśmy na deski” i resztę próby „poddaliśmy walkowerem”. Co gorsze, nasze trio gitarowe zapowiedziało, że jeżeli jutro tak zajefajnie nie zaśpiewamy, to… oj, lepiej spuśćmy miłosierną kurtynę milczenia.
Prawdopodobnie na finał dzisiejszego śpiewu miały też wpływ emocje związane z mającym się zaraz rozpocząć konkursem MAM TALENT. Zgłosiło się ośmiu wykonawców – i każdemu zależało na najlepiej prezentacji swoich umiejętności.
Konkurs rozpoczęło „uderzeniowe wejście” Wielkiej Trojki [Joasi, Martyny i Magdy], które podjęły się prowadzenia całości programu. Świetne i aktorsko przeprowadzone zapowiedzi nadawały jeszcze „smaczku” i potęgowały ciekawość przed każdym kolejnym występem. Zróżnicowanie występów było olbrzymie – od wykonanych solo piosenek, poprzez taniec zespołowy i parkietową solówkę, aż po… „macho-duecik” (który bardzo aktorsko przedstawił miks kilku utworów z zimowiskowego śpiewnika). W przeglądzie I miejsce zajęła Oliwia, ale tak naprawdę wielkie uznanie należy się wszystkim wykonawcom. Było super.
Jako, że Żury szybko podjęło końcową decyzję, a prowadzący przynieśli ją „lotem strzały”, do ciszy nocnej zostało trochę czasu – nasi „milusińscy” stanęli przed alternatywą: iść spać czy… dalej się bawić. I nie zgadniecie, co wybrali – sam nie wierzyłem… ONI WYBRALI… NIE, TO NIEMOŻLIWE!!!… ONI WYBRALI… DALSZĄ ZABAWĘ!!!
Piszę te słowa o godz. 22:33; na 3 minuty po planowanym zakończeniu drugiej zabawy tegorocznego zimowiska. Muszę przyznać, że w tej dziedzinie maluchy dają nam mega-łupnia (zasypiając sam nie wiem, czy to śnieg tak łupie w dach szkoły, czy też kołaczą się w głowie pozostałości „Ai Se Eu te pego” – że nie wspomnę o tym, że widząc ruch ust rozmówcy mam wyłączoną fonię. Ja żądam od mojego proboszcza podwyżki za niebezpieczne warunki pracy). Wiadomo, że dobre intencje bardzo często ustępują przed rzeczywistością – niby od 3 minut nasze małolaty powinny korzystać z dobroczynnego działania „prysznicówki”, ale… no właśnie… bawią się tak świetnie, że znowu nagiąłem swojej zasady (to jak w „Transporterze”) i dołożyłem kolejne 3 hity dyskotekowego parkietu. Zobaczymy, czy jutro w górach też będą takie wytrwałe.
Jutro może być różnie – wiadomo, DZIEŃ TRAPERA. Drodzy Rodzice, zadzwońcie do swoich pociech z rańca, bo w tym śniegu może być różnie… Yeti czai się wszędzie… a i Duch Gór potrafi wyczyniać różne brewerie.
Opis drugiego dnia zimowiska kończę – licząc na wysłuchanie: SPOKOJNEGO SNU I CISZY W NOCY – DAJ NAM, PANIE!!!
DZIEŃ 3 24.01.2012 roku {wtorek}
Jednym z charakterystycznych elementów programu zimowiskowego wypoczynku jest „Dzień Trapera” – nie wiadomo dlaczego nazwany przez Kolonistów „Dniem Zemsty Szeryfa” (jaka zemsta? To po prostu przyjemność i sama radość). Ale… zacznijmy od początku.
Tradycyjnie, pobudkę poprzedziła „mała niedogodność” w postaci „pościelowej foto-sesji”. Nasze dzieciaki rozkosznie prezentowały się przy swoich „zwierzakach-przytulankach”. Fotki w sumie „same się cykały”. Ci, którzy już nie spali zrobili przy okazji sporo pisku i krzyku, ale… sesja zaowocowała bogactwem uchwyconych obiektywem ujęć. Można nawet rzec, że nie da się zrozumieć wymowy fotek z gimnastyki-przebudzanki (dzisiaj dzielnie prowadzonej przez najmłodszą grupę – dziewczynki z „jedynki”) bez wcześniejszego rzucenia okiem na plon „porannego foto-safari”.
„Dzień Trapera” przebiega w odmiennym porządku niż tradycyjny – jako, że msza św. jest przewidziana w godzinach wieczornych, zaraz po „porannych ablucjach” zasiedliśmy przy śniadanku, słuchając jednocześnie [z rosnącymi obawami] tzw. „dobrych rad szeryfa”. Wkrótce dołączył do nich pakiet sugestii pani Aliny Pasińskiej, Górskiego Przewodnika Sudeckiego, która zaoferowała nam na czas wędrówki swoją pomoc (niestety – nasze nadzieje na przyhamowanie „górskich zapędów szeryfa” – okazały się płonne. Czy życie musi być takie brutalne?!?!?).
W końcu wyruszyliśmy – w sumie w dosyć niepokojącej aurze, nazwanej przez naszych przewodników „bajeczną”… kurczę niedopieczone!!!… a cóż bajkowego jest w gęsto sypiącym śniegu, przez który trzeba się było przebijać?!?!? – i to w warunkach ekstremalnych. Nasz „szeryf” postanowił bowiem rozpocząć dzisiejszą „zemstę” od poprowadzenia nas „polnym szlakiem” /?!?!?/. Co to ma być??!! – gdzie tu ścieżka???; no i te nierówności terenu. Czy nie można prościej – asfaltem?!?!?
Kiedy już doszliśmy do jako tako widocznej ścieżki (koło Księżej Góry) okazało się, że nasze wędrowanie – przynajmniej w fazie początkowej – będzie szło w jednym kierunku: W GÓRĘ!!! No kto to wymyślił, żeby cały czas się wspinać??? – ekstremalny alpinizm nas nie rajcuje (co innego wygodne siedzisko przy kompie). No, ale trzeba było zrobić dobrą minę do tej gry – stąd też początkowo szliśmy słuchając gwizdków i… wypatrując jakiegoś dłuższego odpoczynku. Wkrótce taki się zdarzył – ale to nie z „dobrego szeryfowskiego serca”, lecz dzięki… nieudanym podjazdom pod zaśnieżoną górę kilku samochodów („Niech Pan błogosławi słaby bieżnik tych opon”). Złapany dzięki temu „drugi oddech” był nam niezbędny, aby przeżyć kolejną „górską torturę” – wejście po 46 góro-schodach. Nikt nie pomyślał o windzie czy ruchomym chodniku – no i staliśmy się przez to ofiarami „górskiego sadyzmu”. Ks. Janusz – sam dysząc – nazwał to stadium naszego oddychania „sapaniem starej szkapy… i to z ostatnich stron książki” (no, to jest po prostu… o b u r z a j ą c e ! ! !).
Wydawało się, że wejście do Karpacza jest szczytem, którego nie da się „pobić” – niestety, pomysłowość naszych przewodników okazała się niewyczerpana. Tak więc kolejnym „schodkiem” do pokonania okazała się zapora (a raczej strome do niej podejście). Nie dość, że okazało się strome i śliskie, to jeszcze część z nas (to znaczy damska część kolonistów) straciła sporo „pary” w płucach goniąc za „towarami” z wyprzedzającej nas grupy sportowej. „Kobiety mnie zgubią – rzekł kogut wypadając przekupce z koszyka” – dzisiaj ta zasada podziałała w drugą stronę. Nasze panienki dzielnie goniły swoich „wybrańców” – niestety, okazało się, że drogi obu grup nieco się „rozeszły” przy tamie; i z dwojga – serca i rozumu – zwyciężył [Bogu dzięki!!!] ten drugi. Nie poprawiło to jednak kondycji – tak więc nasze „zdobywanie szczytów” przypominało w tym momencie spacer „chorego na lumbago”.
Samo przejście zapory też było sporym problemem – z góry pejzaż wyglądał nieco niesamowicie, wywołując u części z nas „lęk wysokości” [oj, nie darujemy „szeryfowi” tych chwil strachu – tym bardziej, że sprawił wrażenie czymś bardzo rozbawionego].
W tym momencie pojawiły się pierwsze problemy wynikłe z nadmiaru spożytych płynów i… przemoczenia niektórych butów. Na to drugie nie dało się nic poradzić – jednak końcowy etap tej części szlaku doprowadził nas do stacji paliw przy Białym Jarze, gdzie mogliśmy skorzystać z cywilizowanego WC i rozgrzać się pyszną „herbatką bez prądu” (Pani Tereso!!! Dziękujemy!!!).
Do tego momentu szliśmy na dużym luzie – od tej chwili jednak nasz prowadzący zaczął nerwowo spoglądać na zegarek, „zachęcając” [choć to może nie jest najbardziej adekwatne określenie] do „wrzucenia biegu terenowego”. Niestety, towarzyszyły temu „pogróżki” – „Bo nie będzie obiadu”. I co my mieliśmy zrobić… my, małe „zimowiskowe istotki”??? Zacisnęliśmy zęby; ponowiliśmy obietnice ZEMSTY i… próbowaliśmy nadążać (swoją drogą, informujemy lekarza naszego „szeryfa”, że jego kontuzjowane kolano to „jedna wielka ściema” – my rozumiemy, że góry działają destrukcyjnie, ale bez przesady… co to my jesteśmy, jacyś wyczynowcy??? A gdzie prawa dziecka???).
Pal sześć, kiedy szło się z góry (a raczej „staczało”) – gorzej, że w pewnym momencie pojawiło się przed nami dosyć ostre podejście, a nasze „skrzynki za nic nie chciały wejść na bieg górski” (no, może za wyjątkiem Joasi i Magdy, które kilkanaście metrów… przebiegły – nie mogliśmy na to patrzeć… także z obawy, że nasz przewodnik delikatnie „zachęci nas” i do tego. Okazało się jednak, że i dla niego podejście było męczące – i w ten sposób doszliśmy do Domu Wczasowego. Tak nas to poruszyło, że niektórzy końcówkę przebyli z „szybkością dźwięku”. Niestety, wysiłek okazał się płonny – to nie wypatrywana „Wodomierzanka”. Nasze rozczarowanie sięgnęło zenitu i po chwili przeszło w pełną przerażenia rezygnację – w momencie wejścia na ledwie widoczny szlak prowadzący przez Wilczą Polanę. Nie będziemy „ściemniać” – widoczki były rewelacyjne, ale trasa… wymagała dużej uwagi i naśladowania „szeryfa” (a przynajmniej kroczenia jego śladami – bo ślady były baaaardzo widoczne i głębokie).
Ten odcinek trasy wymagał od nas dużej sprawności – począwszy od „zjazdów na nie bele-czym”, poprzez zapadanie się po kolana, byliśmy zmuszani także do przyjmowania „zimowych postaw hołdu dla Ducha Gór” (niektóre przygięte przez śnieg drzewa mogliśmy ominąć tylko na… kolanach). To oraz zauważalne przyspieszenie tempa spowodowało, że z jednej strony część z nas wybierała prostszy (choć nie najzdrowszy dla ciuchów) sposób zaliczania zejść (na tzw. „pupę”); z drugiej zaś – ostatnie podejście część z nas zaliczyła dosłownie „na czworakach”. Dobrze więc, że ostatni etap do „Wodomierzanki” prowadził w dół – zadziałała grawitacja, i jakoś doturlaliśmy się do miejsca odpoczynku i posiłku.
Obiad był rewelacyjny (zresztą „Wodomierzanka” słynie z dobrej kuchni), a krzesła tak rozkosznie miękkie. Fajnie było choć na chwilę dać spoczynek spracowanym kończynom dolnym – choć nie ukrywamy, że ponowne powstanie wymagało od nas hartu ducha w stopniu heroicznym (no dobrze, przyznamy się – była też inna motywacja… ZAKUPY!!!… Dla nich moglibyśmy nawet powtórzyć trasę [chociaż – tu uwaga grupowego paparazzi – Monia na kolanach i z nieco dziwną miną skłaniała do nieco odmiennych wniosków].
To, co działo się przez kolejną godzinę, niech pozostanie naszą słodką tajemnicą – dodamy jednak, że znacznie wzrosły zyski karpackich sklepów. Po godzinie „rozkoszy opróżniania portfela” zeszliśmy się przy kościele i stąd ruszyliśmy do naszej bazy.
Podczas trasy, wiodącej polną drogą, powstał jeden problem. Nasze dziewuszki (najwidoczniej mając jeszcze duży zapas energii) postanowiły znowu poznęcać się nad chłopakami – ale jak tu rzucać przy „szeryfie” (stróżu prawa i porządku)? W końcu padło oczekiwane hasło: „Śnieżki… go go go!!!”. Tego, co się działo przez kwadrans nie wytrzyma ani papier, ani sieć – pominę to więc milczeniem. Podkreślę natomiast swoisty ewenement tegorocznego zimowiska – zazwyczaj pewnym problemem w długich trasach są maluchy. Tymczasem dzisiaj jako pierwsze do szkoły doszły właśnie nasze dwie „maskoteczki”: Oliwia i Kaja (przebierały nóżkami jak gejsze, ale… utrzymały tempo). Wielkie brawa!!!
Kolejna godzina była „balsamem” – tak dla Kadry, jak i dla nas. Może nie „padliśmy”, ale… niewiele brakowało. Stąd też podstawową pozycją tego czasu stała się „pozycja horyzontalna”. Niestety, godzina to tak niewiele. O godz. 17:00 zerwała nas na nogi BEZLITOSNA Kadra i „pod-Kadra” (cytat z Wiktorii), „delikatnie” zapraszając do udziału w kolejnym spotkaniu „Śpiewającego Kącika Ducha Gór” – było to jednocześnie przygotowanie do mszy św., która tym razem była przewidziana na wieczór. Jakoś wykrzesaliśmy z siebie trochę „pomruków” – no, bo widząc „euforię szeryfa” po górskich zmaganiach, lepiej było nie ryzykować.
W końcu zmusiliśmy nasze obolałe kończyny dolne do ponownego wysiłku i ruszyliśmy do kościoła, gdzie już czekał na nas ks.Jacek (z Zakopanego) wraz ze swoją grupą. Msza była fajna – podczas kazania rozmawialiśmy o znaczeniu mszalnego słowa „przepraszam” oraz symbolice znaku pokoju. Pomagała nam w tym grupa ks.Jacka. Trochę tylko żałujemy, że w drodze do kościoła „odebrało nam głos”. Oczywiście zaśpiewaliśmy, ale… to już nie to, co na próbie [chociaż gwoli ścisłości podczas „Hej Jezu” granego i prowadzonego przez ks.Janusza daliśmy z siebie wszystko – „full wypas”]. Mimo to, celebrujący mszę ks.Jacek, bardzo sympatycznie nas podsumował – dziękujemy. Msza byłą w sumie spokojna – choć trochę nam się podniosło ciśnienie, kiedy podczas homilii usłyszeliśmy słowa o „lekkim górskim spacerku” – no, bez przesady…
Ostatnim akcentem dzisiejszego, jakże obfitego we wrażenia, dnia miało być Pidżama Party – konkurs z prezentacją „ciuchów wieczoro-nocnych”. Zgłosiła się nawet dosyć liczna grupa uczestników, choć nas, obserwujących pokaz, cały czas dręczyło pytanie – „Czemu te nasze „śpiochy” tak bardzo przypominają zombi? Czy już mamy się zacząć bać? Konkurs został przeprowadzony sprawnie i parę minut po 21 rozeszliśmy się do sal – część, aby zmyć te „prawie niewidoczne” makijaże (drogie Mamy! Sprawdźcie swoje zapasy kosmetyków – być może jest tam niezły debet).
Do tej pory wieczorne zabawy było okazją do pokazania naszej kondycji i umiejętności dobrej zabawy. Niestety, dzisiaj spasowaliśmy – i po zakończeniu Pidżama Party na parkiecie pozostała 4-osobowa grupka „rozrywkowych dziewczyn”. Mimo, że to niewiele, bawiły się co najmniej za pół zimowiska- chwała im za to!!! A były to: Zuzia, Andzia i Weronika.
Czas podsumować ten dzień. Był na pewno „mocnym uderzeniem”. Nasze dzieciaki i młodzież sprawiły się bardzo dzielnie – ten podziw wyrażała także Pani Przewodnik. Reasumując więc – dzisiejszy „test trapera” wszyscy zdali celująco. Teraz, Rodzice, bójcie się – Wasze pociechy mogą zechcieć poprowadzić Was „swoimi śladami”.
DZIEŃ 4 25.01.2012 roku {środa}
Chyba mamy „kryzysik” (to wszystko przez te góry i „szeryfowskie leciutkie trasy”) – gimnastyczka-przebudzanka rozpoczęła się z „poślizgiem”. Zdążyliśmy, ale – poranek był „na styk”. Do tego trochę nas zastopowało, jeśli chodzi o dynamikę ćwiczeń – nawet taniec belgijski był bez tej „zimowiskowej iskierki”, ale… wystarczy dobra herbata (dla Kadry kawusia) i „staniemy w pionie”.
Po niedospanej gimnastyce przyszedł czas na „poranny spacer” do kościoła. Brrrrr… ależ na tym dworze zrobiło się zimno!!! Gdzie się podziała ta przepiękna „zimowa wiosna”??? Do tego pod butami zrobiło się jakby ślisko – jak tu nie zaliczyć no, tego….
Sama msza (znowu koncelebrowana) przebiegła dosyć spokojnie, choć niestety to nie posłużyło naszemu śpiewaniu. Brak chorej Magdy i jej „towarzyszki” [gitary] spowodował, że śpiew już nie był taki zaje…fajny, ale… naszym gościom się podobał. Za to dzisiejsze kazanie było dla nas sporym wyzwaniem – próbując odkryć znaczenie symboliki gestów podczas „Modlitwy Pańskiej” musieliśmy wiele sytuacji demonstrować, pomagając odkryć odpowiedź na wnikliwe pytania „szeryfa”. Było nieźle, ale… uff… trochę się zgrzaliśmy…
O ile w dniu przyjazdu zastanawialiśmy się, czy nasz wypoczynek będzie „deszczowiskiem” czy „śniegowiskiem”, o tyle dzisiaj pogoda nastrajała zimowo. Nie mogło więc zabraknąć „bliskich spotkań III stopnia z białym puchem”. Pod czujnym okiem naszych „Aniołów”: pani Jadzi i pani Bożenki udaliśmy się na miejscowy sankodrom – i zaczęło się. Najpierw zaczęliśmy ćwiczyć i rywalizować w konkurencji na najdłuższy ślizg – i tu szok… podobno im cięższe, tym lepiej się toczy, a tymczasem najdłuższy ślizg wykonała lekka jak piórka Zuzia (my wiemy swoje – po prostu chwyciła się chmurek i dlatego taki wynik). Ta pewność uległa jednak zachwianiu podczas drugiego konkursu – na najzabawniejszy zjazd – tu również nasza filigranowa Zuzia znalazła się w czołówce. Jaki z tego wniosek? – „Małe (w tym przypadku lekkie) jest piękne (w tym przypadku – twórcze)”.
Śniegowa rywalizacja oraz konfrontacja z artystycznym wyzwaniem w postaci plakatu-wizytówki grupy tak zaostrzył apetyt, że naszego „dostawcę pieczystego” powitał dzisiaj wyjątkowo liczny orszak „żywieniowych wolontariuszy” [wszystko, byle jak najszybciej coś zjeść].
Dobrze, że obiad był bardzo kaloryczny, bo na podwieczorek czekało nas coś, czego przeżycie wymagało wiele energii (i to pozytywnej) oraz hartu ducha. Kiedy po 30-minutowym LB wróciliśmy do stołówki, zastaliśmy ją przemeblowaną, a na rozwieszonym ekranie zobaczyliśmy… o zgrozo!!!… nas (ale 3 dni temu). Niestety, właśnie podczas popołudniowego „mniam-mniam” nasz „szeryf” pokazał nam, po co było całe to dotychczasowe „błyskanie po oczach”. Normalnie szok… niektórym z nas maślany rogal stawał dosłownie „kością w gardle”. To się nadaje… do prokuratury!!!… to nie mogę być ja!!!… proszę to wykasować!!! Taaaaaaaaaaaaa… reakcje były rozmaite – łączyło je jedno: PRAGNIENIE ZEMSTY (i to krwawej) [i tu refleksja osobista: a któż powiedział, że życie to bajka?].
Niestety, kiedy już obejrzeliśmy ostatnie kadry, okazało się, że to jeszcze nie koniec. Po 10-minutowej przerwie kolejny gwizdek (bo tu niestety panuje „system gwizdkowy”) zwołał nas na „Śpiewający Kącik Ducha Gór”, podczas którego nasz gitarowy kwartet próbował zrobić z nas grupę wokalną „Ich dwadzieściaośmioro”. No, może nie wszystko wyszło, ale… momentami struny grzały się jak… grzanki.
Po zmaltretowaniu naszych strun głosowych przyszedł czas na kolejny test – tym razem ze słuchu, rytmiki i… kondycji. Dwa dni temu poznaliśmy podstawy kroku cha-cha. Dzisiaj przyszło nam tę wiedzę poszerzyć i sprawdzić w praktyce. Wymiatająca na parkiecie „pół-Kadra” [oraz – ku naszemu zdziwku – „szeryf”] postanowili nas „zajechać” do końca. W ciągu baaaaaardzo ciężkich 65 minut zaliczyliśmy przyspieszony kurs tego tańca, przygotowując się do sobotniej gali. Oj, ciężkie jest życie kolonisty…
Kolejna godzina dzisiejszego dnia to okazja po zaprezentowania naszych możliwości artystycznych, ale także… do zemsty na „szeryfie”. Konkurs „Mam talent” pozwolił pokazać parodię programów telewizyjnych, w tym (jako pastisz „Faktów”) przedstawić naszą zimowiskową niedolę pod „twardą szeryfowską odznaką”. Śmiali się[chyba] wszyscy…
Na godziny nocne została przewidziana zabawa, podczas której „tajniacy szeryfa” mieli oceniać, jak się bawimy [my protestujemy przeciwko takiej inwigilacji!!!]. Okazało się, że w sumie nie mieli wiele do roboty – po krótkim czasie wspólnej dobrej zabawy nagle gdzieś wybyły starsze dziewuszki.
Powód był prozaiczny – zbliżał się moment zawarcia związku zimowiskowego i poruszone serducha szukały tego drugiego, kompatybilnego. Nie był to proces całkowicie spontaniczny – nie wiem, czy nie sprzeciwia się to jakimś normom medycznym lub prawnym, ale… UWAGA!!!… tym sterowano!!! Już od poniedziałku po szkolę krążyły „swatki”: „ciotka” Bożenka, „ciotka” Jadzia, „mamuśka” Martyna oraz nasze „gwiazdki” Joasia i Madzia. Jak się dobrze poszuka, to się znajdzie – tak więc, po usilnych zabiegach udało im się znaleźć kilku straceńców, którzy zgodzili się na dobrowolną utratę wolności w ostatnich dniach zimowiska [że o wynoszeniu cudzych bagażów do autokaru i zakupie górskich obrączek nie wspomnę].
Proces „sterowanego zakochania” doprowadził do zakłóceń (bardzo zresztą sympatycznych) naszej balangi. Oto, na prawie 30 minut przed jej zakończeniem, „DJ w czerni” został poproszony o wyłączenie muzy. W zapadłej nagle ciszy padły słowa: „Czy Ty, Oliwio, zgadzasz się wyjść za mnie?”… i po chwili cicha odpowiedź: „Tak”. Wielkie brawa i taniec dla „zaręczonych” w kółku sympatyków zwieńczyły te pierwsze na zimowisku’2012 oświadczyny. Nie był to jednak koniec „miłosnych przygód” tego wieczoru. Po niecałym kwadransie muza znowu przycichła, a wszyscy zgromadzeni, spoglądając na składającego swojej Lubej homagium Michała, usłyszeli: „Karino, czy zgadzasz się zostać moją zimowiskową żoną?” Czy trzeba tu wpisać odpowiedź? … Zgadzam się z czytającymi ten tekst – nie ma takiej potrzeby; mogła być tylko jedna… A przypieczętował ją piękny zaręczynowy taniec obu par.
Tak to się składa w życiu, że szczęście jednych jest czasem odkupione łzami innych. Traktujemy zaręczyny i śluby jako zimowiskową zabawę – jednak po wyjściu z sali zabaw można było odnieść wrażenie, że wkroczyliśmy w czas apokalipsy. Full łez, rozpaczliwe szlochy i głośny płacz – tak zareagowały nasze panienki na „zabór” jednego z nielicznych facetów naszej grupy. Co dziwniejsze, wspólnie płakały wybrane i… hmmm… nie wybrane [któż pojmie kobiecą logikę???]. I właśnie te łzy stały się powodem swoistego bojkotu naszej dzisiejszej zabawy przez część kolonistek. Zabawa jakoś doszła do pomyślnego końca, ale Kadra cały czas zastanawia się, czy nie trzeba będzie wzywać Straży Pożarnej i dobrego kardiologa, aby usunąć szkody „powodziowe” i zaleczyć rany „złamanych serc”.
Kończąc pozostaje tylko mieć nadzieję, że jutrzejsze śluby zimowiskowe przebiegną w spokojniejszej atmosferze – bo jak nie, to lepiej od razu wezwać na pomoc brygadę GROM. Życząc naszym singlom i zaręczonym spokojnej nocki, a Rodzicom i czytającym ten „horror” spokoju w oczekiwaniu na ciąg dalszy serdecznie pozdrawiamy. Hasłem dzisiejszego dnia były wyśpiewane fajnie słowa: „Jesteśmy piękni…”
DZIEŃ 5 26.01.2012 roku {czwartek}
No dobrze… czas zacząć kolejny, już piąty, dzień naszej zimowiskowej przygody – dzień o tyle ważny, że to właśnie dzisiaj grupa naszych dzielnych Kolonistek i Kolonistów stanie na „ślubnym kobiercu” [doświadczenie trudne i dla „wybrańców”, i dla tych „zawiedzionych – patrz końcówka opisu dnia 4]. Trzymajmy się jednak chronologii…
Dzień zaczął się bardzo wcześnie – bo już kwadrans przed siódmą zaczęło się błyskać. Chodziło oczywiście o ulubione sadystyczne zajęcie naszego „szeryfa” – o foto-nękanie nas w najmniej spodziewanych sytuacjach. Tym razem udało mu się zaskoczyć nawet, czujną do tej pory, Kadrę [w sumie należało by się zastanowić, kiedy „szeryf” śpi?].
Kiedy już doszliśmy do siebie po tym „traumatycznym” doświadczeniu, rozpoczęła się gimnastyka – nieobecną początkowo Kadrę zastąpiły nasze „dziewuszki z trojki”. Jednak po kilku minutach Kadra pojawiła się na horyzoncie i to w formie sugerującej „bliski kontakt z dopalaczami”. Oj, nasze Panie dały nam ostry wycisk w ciągu zaledwie jednego utworu [OK – do listy objętych naszą zemstą dołączamy nowe twarze…].
Wprawdzie nie jesteśmy może profesjonalnymi traperami, ale… odpowiednia motywacja może nas skłonić nawet do… górskiej wędrówki. Taką motywacją był dzisiaj nadal zauważalny nadmiar środków płatniczych. Tę gotówkę trzeba było jakoś zagospodarować – a najbliższym dużym centrum płatności jest Karpacz. Cóż więc robić – mimo mrozu [-10 stopni] opatuliliśmy się, w co się dało i ruszyliśmy na podbój Karpacza. Co się tam działo, niech pozostanie naszą słodką tajemnicą – dodamy tylko jedno: KOCHANI RODZICE!!! NADAL JESTEŚCIE WYPŁACALNI!!!
Drugim ważnym punktem dzisiejszego wypoczynku był kulig [jak się później dowiedzieliśmy, pierwszy od kilku ostatnich lat – tamte nie doszły do skutku z racji pogodowych]. Z lekkim poślizgiem podjechał do nas ciągnik i zaczęło się przygotowywanie – muszę przyznać, że kobieta w sklepie odzieżowym dokonuje szybszego wyboru niż nasze panienki i kawalerowie ze starszych grup. Kolejność saneczek, sposób wiązania i inne tego typu sprawy nieco opóźniły wyjazd pierwszej grupy… a nawet kiedy grupa ruszyła, to na odcinek zaledwie kilkunastu metrów [jak to określił nasz przewoźnik: „Boże! Ile wy jecie?”]. Trochę lepiej poszło grupie młodszej – bo wiadomo… to wszystko chucherka, ważące po parę deko. Niezależnie od przerw kulig był bardzo udany, a wielokrotne „łupniaki” tylko dodawały mu smaczku.
W trakcie kuligu odwiedzili nas Rodzice Idy – postanowili zostać aż do wieczornego ogniska. Stąd też, ponieważ poprzedzało go spotkanie „Śpiewającego Kącika Ducha Gór”, zostali zaproszeni jako jurorzy na nasze ćwiczenia wokalno-instrumentalne. Tu doszło do małego „dysonansu” – nasza pół-Kadra lekko zszokowana narzuconym rytmem „wymiatania” stwierdziła, że od dzisiaj „szeryfowi” nie wolno pić kawy [piszący te słowa nie bardzo wie o co chodzi, ale faktycznie – dzisiaj gitara sama układała się do grania ostrych taktów]. Udzieliło się też w pewnym stopniu naszym „ściegieńskim słowikom” – po pierwszych taktach „Hej Jezu” zaskoczeni instrumentaliści najpierw sprawdzili, czy my to naprawdę my (a potem zadali trudne pytanie: „Dlaczego w kościele jest dużo ciszej?”). Dalszy ciąg próby poszedł już „z górki” [no, za wyjątkiem tempa – zasapaliśmy się co najmniej tak, jak w drodze do Karpacza].
Już w trakcie śpiewu dało się zauważyć wzrastające napięcie – wiadomo… śluby coraz bliżej. Być może więc naturalną rzeczą stał się fakt niewielkiej liczby kolonistów zainteresowanych ogniskiem czyli kolacją w „kawiarence pod Śnieżką”. Do oczekiwania na niesakramentalne TAK doszła jeszcze bogata oferta znajdującego się nie opodal placu zabaw, z którego – mimo ciemności – skorzystała duża część naszych dzieciaków.
Po powrocie rozpoczął się „młyn przedślubnych przygotowań” – wiadomo… ostatnie fastrygi i te sprawy… W końcu, o 21:00 zabrzmiał „róg miłości” wzywający kandydatów do „zimowiskowego zamążpójścia i ożenku”. Par było w sumie pięć. Nasze „kapłanki ogniska domowego” nie miały więc aż tak dużo roboty – pewnie dlatego swoje obowiązki wypełniły nad wyraz sumiennie [okraszając każdą ceremonię swoistą wyśpiewaną dedykacją]. Centrum uroczystości było oczywiście wypowiedzenie słów „przysięgi niesakramentalnej” – która… no cóż…
Po tradycyjnym „tańcu nowożeńców” [uff… ale się podniosła temperatura w „szałasie ślubów”] zostaliśmy zaproszeni – tak tak… na prawdziwe wesele. Nie było śpiewów „gorzka… herbata”, ale i tak było wesoło {no, może nie wszystkim, bo tu i ówdzie słychać było ciche łkanie – „ach, ta miłość…”}.
W końcu tak „Zimowiskowi żonkosie”, jak i obserwatorzy (vivat Wiktoria!!!) wrócili na salę, aby rozładować emocje w tańcu. Jedynym wyznacznikiem atmosfery były powtarzające się często prośby o… wolne tańce – i to nie tylko ze strony samych „zaślubionych”, ale także od gości (oj nowożeńcy, pilnujcie siebie nawzajem, bo „goście-sępy” czekają na okazję…).
W końcu zabrzmiał tradycyjny utwór finałowy „I to już koniec”, po czym rozeszliśmy się do pokojów – i chociaż cisza nocna teoretycznie rozpoczęła się o 23:10, to jeszcze dużo po północy słychać było ciche „miłosne” westchnienia we wszystkich salach. My, Kadra, oczywiście dzielnie czuwaliśmy na korytarzach, aby nie tylko przebieg, ale także finał dzisiejszej zabawy był piękny i bezpieczny.
DZIEŃ 6 27.01.2012 roku {piątek}
Taaaaaa…. Dzisiejsza pobudka to był jeden wielki koszmar. Nasi „nowożeńcy”, po nocy pełnej wspomnień i marzeń o „wybrankach/wybrańcach serca” wstali jakby lekko „nie w formie”. Jednak, zgodnie z umową, podjęli się prowadzenia naszej „przebudzanki”. Niektóre pary dały nam nawet dosyć ostry wycisk [to pewnie z nadmiaru emocji]. Emocji tych nie zabrakło także podczas mszy św., podczas której rozmawialiśmy o naszych intencjach [taaak… dzisiaj tych „własnych” z pewnością nie brakowało].
Czas dopołudniowy został podzielony na trzy odsłony (przeżywane w poszczególnych grupach – tym razem łączonych). Jedna udała się wraz z panią Jadzią i „szeryfem” do Western City {niestety, ku ich zmartwieniu znów „sadystyczną trasą szeryfów” czyli okolicznymi wzgórzami – to pytamy… po co jest asfalt?!?!?!?}. Druga grupa podjęła wyzwanie sportowe, zajmując salę gimnastyczną. Trzecia wreszcie wybrała nieco inny sport – „kształtowanie ciała-gumy” podczas zabawy „Twister”. Tak więc wypoczynek był aktywny, choć nieco mniej dynamiczny, niż w ostatnich dniach [czyżby Kadra też już „pasowała”???].
Piątkowe południe zostało naznaczone oczekiwaniem na jutrzejsze spotkanie z Gośćmi-Dobrodziejami naszego wypoczynku. Zaraz po podwieczorku zostaliśmy zaproszeni na „zimowiskowy cha-cha-parkiet”, gdzie nadszedł czas na ostatnie „drobiazgi” przed jutrzejszym występem. Na „pierwszy ogień” poszedł układ „Smidje” [dla niewtajemniczonych – taniec belgijski]. Jako, że znamy go już od 3 lat, sam taniec był po prostu formalnością – wszyscy tańczyli jak zawodowcy {bo w końcu nimi jesteśmy… nie???}. Nasze „tancereczki”, Karina i Monia, przejęły zaraz po tym prowadzenie dalszego ciągu spotkania, przypominając układ „No sa” /nie wiadomo dlaczego nazywany w „szeryf-żargonie” NOC W SPA???/.
Aby ulżyć wymęczonym kończynom dolnym zaraz po „stepowisku” zostaliśmy zachęceni do udziału w kolejnej „próbie charakteru” – spotkaniu wokalno-instrumentalnym pod egidą Ducha Gór [albo nasz „szeryf” dzisiaj odpuścił sobie kawę, albo nieco słabował, bo udało się zachować normalne tempo śpiewu i instrumentarium]. Niestety, prawie godzinne śpiewanie, mimo naszego „poświęcenia” nie dało nam forów na wieczór – zaraz po jego zakończeniu znów wróciliśmy na parkiet, aby powtórzyć „No sa” i dopracować szczegóły układu cha-cha. Ten ostatni niestety wykruszył nasze dzielne szeregi – zostało zaledwie… 5 par i połówka [którą uzupełnił nasz kapłan]. Podczas tańca doszliśmy do wniosku, że albo proponowany układ jest zbyt rozbudowany, albo potrzeba nam dłuższego utworu – wykonanie całości tańca ledwo mieściło się w czasie trwania utworu (za rok prosimy o coś dłuższego oraz krok hip-hop).
Po kolacji rozpoczął się kolejny czas konkursowy, który tym razem dał nam posmakować tego, co będziemy jutro przeżywać. Przybyli nasi Goście, reprezentujący Urząd Gminy Podgórzyn i Jelenią Górę mieli okazję obejrzeć i posłuchać próbki naszych możliwości oraz potwierdzić, że jesteśmy gotowi do wejścia w czynne „życie społeczno-polityczne” („Walka o stołek” stała się bowiem potwierdzeniem, że nawet po „trupach” potrafimy znaleźć dla naszego siedziska wygodne i bezpieczne miejsce).
Kiedy już dobiegł końca zażarty finał (niestety, w obsadzie damskiej – faceci wypadli w ćwierćfinałach), powiało nam prehistorią. Pamiętając film „Mumia” z lekkimi obawami obserwowaliśmy proces powstawania takiej mumii – reprezentujące poszczególne grupy tercety starały się jak najszybciej i najdokładniej owinąć „mumię”… „papierem do szlachetnych celów”. Było sporo zabawy, no i ostry doping.
Jako, że wspomnienia ślubne były wciąż świeże, nikomu nie sprawił kłopotów kolejny konkurs – „taniec na gazecie” – choć niektórzy partnerzy nie przewidzieli, że lepiej zadbać o jak najniższą wagę współtańczącego [no, bo kiedy przestrzeń tańca zmalała do połowy wielkości stopy, trudno było unieść „wspaniałe kilogramy” partnerki i stanąć na palcach]. Obserwująca Kadra stwierdziła jednak, że byliśmy dzielni, dochodząc w tej konkurencji „do granic absurdu” {„Tak tańcząc moglibyście zrobić w M-1 mega dyskotekę” – skomentował „szeryf”}.
W końcu, aby nieco wytonować, zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w „zimowiskowych Kalamburach”, w których największe zdecydowanie okazał grupa chłopców, pod dzielną wodzą Michała. Mimo braku zabawy tanecznej ta ostatnia dyscyplina tak nas „zmęczyła”, że tym razem cisza nocna (chyba po raz pierwszy na zimowisku) zaczęła się o czasie.
Jutro SPONSORS-DAY – okazja do podkreślenia dobroci serca i wyrażenia naszej wdzięczności. Niech przesłaniem na jutrzejsze spotkanie będą słowa: „Jesteśmy nie tylko piękni, ale i mocni w tym, co tu robimy” (i nie chodzi tu wcale o nasze psikusy).
DZIEŃ 7 28.01.2012 roku {sobota}
Jak słyszeliśmy, ten dzień – obchodzony już od 9 lat – zawsze był „dniem triumfu i radości”: triumfu naszych umiejętności i radości obserwujących nas Gości. Dla wielu z nas był jednak „wielką niewiadomą” – stąd też mimo oficjalnie późniejszej pobudki, część z nas wstała dużo wcześniej {zaskakując nawet naszego „porannego paparazzi”}. Nie obyło się bez „przebudzani”, która miała jednak charakter bardziej „stepowiska” niż gimnastyki [na wszelki wypadek przypomnieliśmy sobie wszystkie 3 układy taneczne i… wyszło SUPER]. Nasz „szeryf” podtrzymał wczorajszy zakład „o batona” {mieliśmy wygrać w przypadku zaskoczenia go dobrą jakością naszego wokalu podczas mszy i spotkania}.
Nadmiar energii był widoczny na trasie do kościoła, podczas której pojawiły się nawet „sierżant-przyśpiewki”. Nasze trio „pół-Kadry” rozbudzało w ten sposób nasze możliwości – w końcu zakład to sprawa honorowa [i bynajmniej nie podpada to pod ustawę o hazardzie].
Msza św., w której wzięła udział kilkuosobowa grupa Dobrodziejów zimowiska oraz rodzice Zuzi (jednej z naszych „maskoteczek”) rozpoczęła się od przypomnienia, kogo objęliśmy już naszą modlitwą – była Kadra, pani Teresa, nasi Rodzice, my, nasze parafie. Teraz przyszedł czas na modlitwę za i z tymi, bez których wyjazd (w tej formule) byłby niemożliwy. Dużym wyzwaniem stało się kazanie, podczas którego musieliśmy sobie przypomnieć to, o czym rozmawialiśmy przez cały tydzień {oj tak, nie dało się spać czy drzemać w tym czasie}. Wyszło fajnie, przy czym nasi Goście zostali poruszeni nową formułą „znaku pokoju”, zaprezentowaną przez naszego „Misiaka-Zosię”. Podczas homilii została także przedstawiona nasza Zuzia (Rodzice „urośli” nieco słuchając ciepłych słów na jej temat). Oczywiście, jakości liturgii odpowiadało nasze instrumentarium i wokal. Naprawdę staraliśmy się (i to wcale nie dla tego batona – przynajmniej niech w to wierzy nasz „szeryf”) – dzięki temu części śpiewane potrafiły poruszyć. Nie zdziwiło nas więc „ogłoszenie parafialne” o zwycięstwie w naszym zimowiskowym „słodkim zakładzie” – ale jednocześnie uradowało do takiego stopnia, że nasz „szef” musiał bardzo wyciągać nogi, aby zdążyć zablokować na nasze przejście „komunikacyjne serce” Ściegien.
Po dojściu do szkoły (którą wielu z nas zaczęło już nazywać „domem”) i kilkunastu minutach „na oddech” zeszliśmy znowu do naszej „sali tanecznej”, gdzie rozpoczęła się przewidziana na 30 minut prezentacja. Zaczęliśmy od śpiewu (zapowiedzianego przez Magdę) – było rewelacyjnie, a „słowiczy tercet” [Monika, Karina i Michał] normalnie „zatkał” słuchaczy. Śpiewając podkreśliliśmy nasze piękno oraz siłę głosu i energię wieku. Oczywiście występom towarzyszyły obfite i rzęsiste brawa oraz bardzo przyjemne komentarze.
W końcu przyszedł czas na „lekkie poruszenie” czyli prezentację układów tanecznych. „Smidje” nie zaskoczyło naszych Gości [wielu z nich uczestniczyło w poprzednich edycjach Dnia Sponsora]. Pełnym sukcesem stał się natomiast pokaz „No sa” oraz „Cha-cha”. Ten pierwszy, w aranżacji naszych Pań: Bożenki i Jadzi, dał okazję do pokazania „stacjonarnego dynamizmu” każdej i każdego z nas; zaś „cha-cha” (podczas której „szef” uzupełnił „braki osobowe” tańczących) wzbudziła pełny aplauz. Daliśmy z siebie wszystko i sądzimy, że nasz pokaz był w pełni udany. Podkreślili to kolejni mówcy, reprezentujący: Radę Miasta Lubań, bogatyńską Radę Parafialną i Rodziców [że o „komentarzach pod wąsem” Pana Dyrektora nie wspomnimy].
Po zakończonym pokazie dostaliśmy nieco wolnego, aby odetchnąć po „parkietowych emocjach”. Dało to nam też czas, aby przygotować się do finału jednego z ostatnich zimowiskowych konkursów – na najciekawszy plakat-wizytówkę grupy. Było sporo śmiechu, kiedy nasi Goście oglądali i słuchali naszych komentarzy – trochę im współczuliśmy, bo – mimo różnic wiekowych – tak naprawdę nasze plakaty były „prima-sort”. No i w końcu okazało się, że dobrze myśleliśmy – nie mogąc nas plasować na kolejnych miejscach czcigodne Żury zdecydowały… przyznać wszystkim grupom PIERWSZE miejsce!!!
W tym czasie nasz „szeryf” robił kolejne „obiado-kilometry”. Jego wysiłek (wsparty przez pana Bogusława i nas, przy odbiorze) zaowocował pysznym obiadkiem, spożytym razem w – tym razem odświętnie przystrojonej – jadalni. Grupa 2 zadbała o opiekę stołów VIP-owskich oraz wsparła pół-Kadrę w roznoszeniu dań. Może nie był to Hilton, ale Gołębiewski by się tego nie powstydził. Brawo Dziewczyny… i Panowie!!!
Kiedy Goście już nas opuścili, Kadra przeżyła niemały szok… okazało się, że uchowały się jeszcze osoby POSIADAJĄCE ZASKÓRNIAKI!!! No i co z tym teraz zrobić??? Ano cóż – ściegieńskie sklepy są czynne dosyć długo, więc… ruszamy na ostatni „handlowy atak” na wspomniane obiekty. Było to przemyślane – do tego stopnia, że z „handlowych łowów” wróciliśmy bardzo szybko. Cóż więc zrobić z wolnym czasem? Okazało się, że Kadra była na to przygotowana. Po zgromadzeniu nas w – już czyściutkiej – jadalni zostaliśmy poproszeni o wykonanie… SYMPATYCZNEJ KARYKATURY KADRY. No… to już ciężka sprawa… bo jak to połączyć – sympatycznie i karykaturalnie??? Ale udało się. Nasze arcydzieła zawisły na korytarzu, a cała Kadra i pół-Kadra robiła sobie przy nich pamiątkowe fotki (tylko dlaczego brzuszek naszego „szeryfa-szczypiorka” wygląda jak… kaloryfer?!?!?).
Przez te 7 dni nie mieliśmy właściwie czasu na jakieś podsumowanie – a warto, bo działo się wiele. Temu właśnie – wspomnieniom i podsumowaniu służyło spotkanie nazwane „Pożegnalny płomień przyjaźni”. Było cieplutko i serdecznie; tu i ówdzie pojawiły się pierwszy sygnały „pocących się oczu” [czekajcie tylko!!! Jutro dopiero się zacznie!!!].
Zasadą naszych zimowisk jest to, że pierwsza i ostatnia zabawa trwają dłużej. Tak więc został nam dany czas do północy (o ile będzie się nas bawić wystarczająco wielu). Warunek był konkretny i bezdyskusyjny, ale… my mamy swoje sposoby – nasze „czujki” donosiły nam o każdym „przesileniu” i wtedy… na parkiet wbiegała nas cała chmara. Nietrudno było zauważyć podejrzliwość DJ w czerni, ale… umowa to umowa. Niestety, umów nie honorował sprzęt, który w pewnym momencie po prostu… „świnia nie sprzęt”… się zawiesił. Skończyliśmy przez to nasze „balety” nieco ponad 5 minut przed czasem, ale… tu się liczy każda sekunda…
Kiedy w końcu umyci i pełni żalu, że to już prawie koniec ułożyliśmy się na naszych legowiskach, z parteru zaczęły dochodzić niepokojące odgłosy. „Nocne spacery” nie są może zbyt bezpieczne (z punktu widzenia regulaminu), więc utrzymaliśmy na wodzy naszą ciekawość, ale… co tam się dzieje??? [Okazało się, że to nasz kierowniczek pakował salę disco – nieeeee!!!!! My się jeszcze chcemy bawić!!!!!!].
DZIEŃ 8 29.01.2012 roku {niedziela}
Mimo, iż dzisiaj mogliśmy pospać do 9:00, większość z nas była na nogach już o 8:00 [sprawa jest prosta – ZABAWA BYŁA ZA KRÓTKA!!!!!!…. replay please!!!!!]. Snuliśmy się sennie po korytarzach, słabo reagując nawet na zachęty o przygotowanie bagaży [to też wiadomo… TAK BEZ PRZEBUDZANKI?!?!?]. No i czuliśmy rozczarowanie – a gdzie „poranna sesja foto” – czyżby nasz „szeryf” w końcu „padł na deski”??? Niestety, nie. Kiedy my wstawaliśmy, on już był w trasie (z salą disco) do Lubania (tam też czekali na mszę).
Po śniadaniu ruszyliśmy (niestety, po raz ostatni) do gościnnego kościoła św. Józefa Robotnika w Ściegnach, gdzie wzięliśmy udział w sumie parafialnej. Było może trochę inaczej niż przez miniony tydzień, ale… też było fajnie (w każdym razie nie powtórzyliśmy „numeru” grupy sprzed 3 lat, kiedy to połowa składu o mało co nie usnęła podczas homilii). Czuliśmy się nieźle czując, że jesteśmy akceptowani z tym, co zaprezentowaliśmy mieszkańcom Ściegien.
Po powrocie zostaliśmy zaprzężeni do kieratu porządków. Nasze Opiekunki bezlitośnie sprawdzały wszystko i w końcu… „gdzie się podział ten tygodniowy dynamiczny porządek???” – szczególnie załamał by się twórca tego określenia, nasz „szef” (dla którego ład i porządek to rzecz święta).
W końcu, kiedy czekanie na obiad stało się już trochę nieznośne, pojawiła się „srebrna strzała” z nieco zasapanym kierowcą – a za nią… AUTOKAR!!! … No nie… tak na głodniaka?!?!?… nie jedziemy!!! Pojawiła się między kierowcami jakaś kwestia – ale tylko w rozmowie. Uff… Nasz „szeryf” znowu wybył – po obiady, a my… nadal czekaliśmy. Trochę to trwało {okazało się, że po drodze księciu trafił na blokadę z powodu pożaru i na dwa pojazdy musiał jakoś zawrócić}, ale w końcu z fasonem nadjechał. Szybki rozładunek i… do roboty. Oj, dzisiaj „wiosłowaliśmy” ile sił (nie, żeby nam się spieszyło) – po prostu, czekał nas jeszcze apel końcowy i (ale o tym cicho sza) NAGRODY. Zanim jednak się rozpoczął zostaliśmy poproszeni o pomoc w załadunku przyczepki – oczywiście nikt nie odmówił. Dzięki temu nasz kierownik (choć nie był obecny na apelu od początku) pojawił się pod koniec – było to o tyle wskazane, że ktoś musiał poprowadzić „część oficjalną”. Najpierw serdeczne podziękowaliśmy Panu Dyrektorowi Leszkowi Basińskiemu {tak dla nas otwartemu} – pięknie ujęła to pół-Kadra: „Chcielibyśmy, żeby wszyscy dyrektorzy byli tacy, jak Pan”. Potem przyszedł czas na Kadrę i naszą „szefową patelni i noża”, panią Teresę. Dostało się też naszej kochanej pół-Kadrze – bez której wiele rzeczy wyglądało by inaczej.
W końcu padło hasło „szatnia” i… zaczęliśmy wyprowadzkę. W ciągu 12 minut zniknęły ostatnie ślady naszej bytności na ziemi ściegieńskiej, ale… pozostały one w naszych sercach i wspomnieniach. W kabinie zaległy „piekielne ciemności” i ruszyliśmy. Co pewien czas sprawdzaliśmy, czy „srebrna strzała” nas pilotuje, ale gdzieś tam na horyzoncie widać było jej światła (i tu dylemat: to my tak pędzimy czy „szeryf” się wlecze?). No, ale to nie mogło „wiecznie trwać”. Po blisko godzinie zaczęło się rozjaśniać – to nie poranek, ale pierwsze światła Lubania. A kiedy zajechaliśmy na miejsce „rozładunku”… spuśćmy na to zasłonę miłosiernego milczenia.
środa 25. stycznia 2012 o 16:59
Drogi Szeryfie. Proszę o jeszcze jeden tydzień więcej.
Dlaczego ? Bo,
Wyjechali na zimowisko (śniegowisko) wszyscy nasi podopieczni
Gdy nie ma dzieci w domu – to jestesmy niegrzeczni.
Gorace Pozdrowienia dla wszystkich.
sobota 4. lutego 2012 o 21:42
Zimowisko-Śniegowisko
Byłam 5 razy,ale długo będę pamiętała właśnie to zimowisko do dzisiaj zapiera
mi dech w piersiach. Szczególnie po podziękowaniach Szeryfa w ostatnim dniu.
Ale nic to i tak było super.
Gorące pozdrowienia bez uścisków