Blog J.B.

Archiwum: 'wycieczki' Kategorie

„Twardym trza być a nie miętkim…”

Autor: admin o 12. kwietnia 2015

Polonistów proszę o wybaczenie tej grafomanii w tytule, ale… to są słowa z jednej z polskich komedii, pasujące do niektórych sytuacji dzisiejszego wypadu.
Jest niedziela (12.04.2015 roku) – po niesamowitej mszy św. z udziałem dzieci rosło we mnie przekonanie, że ten dzień jeszcze czymś się zapisze [a’propos mszy: dzieją się na niej ewidentne cuda. Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy zaproszeni do dialogowanego kanonu dorośli nie tylko zaśpiewali, ale „zagrzmieli”. Wychodzi na to, że naszej Scholi rośnie „konkurencja”. Nie ma tego na innych mszach].
Po zakończeniu sumy rozpoczęły się ekspresowe przygotowania do zaplanowanego wypadu – tym razem zaproponowałem „spacer” do „Perły Zachodu”. Na początku wychodziło, że nasza reprezentacja będzie dosyć skromna: panie Małgosia Kleszczyńska i Emilia Glazer oraz Rodzina Państwa Szydło. Po krótkich jednak negocjacjach okazało się, że dołączyła do nas Familia Państwa Skowron [która stwierdziła, że „awarie na łączach rodzinno-scholkowych” to jednak „masakra”]. W tym 9-osobowym składzie wkrótce dotarliśmy do Jeleniej Góry [gdzie notabene jeden z naszych kierowców prosił o odpuszczenie „grzechów kilometrażu” (czyli szybkości i łamanych przepisów) – oj tam, oj tam… nie było aż tak źle].
Ostatni raz trasę tę odwiedziłem ponad rok temu – stąd też w kilku momentach pojawiła się niepewność co do wyboru szlaku, ale Dominika i Grzegorz pomogli skręcać we właściwe strony. Trochę siara, ale cóż… czas robi swoje.
Nasza wędrówka rozpoczęła się (podobnie jak poprzednio) od „ekstremalnej” strony szlaku. Nasze „małolaty”: Nadia i Weronika początkowo zachwycały się każdym kamykiem czy dziurą, ale z czasem zaczęły się teksty Shreka („daleko jeszcze?!?”) i zdziwko („Co? Znowu pod górkę?!?”). O ile dorosłych z obu rodzin nie dziwiło specjalnie nic [w końcu ta traska to nic w porównaniu z „karpacką eskapadą”], to nasze „wędrowniczki-nowicjuszki” (chodzi oczywiście nie o wędrowanie w ogóle, ale o „wędrówki z szeryfem”) zostawały nieco w tyle, podziwiając specyficzne widoczki mijanej okolicy [ale śpieszę uspokoić… nie spowalniało nas to].
Do celu (czyli „Perły Zachodu”) doszliśmy w nieco ponad godzinę, co nie jest najgorszym czasem. Ciekawym doświadczeniem (szczególnie dla Pani Ani) było przejście mostu, który od naszej strony był całkowicie dostępny (choć zdewastowany), ale z drugiej przegradzała go wywieszka: „Most zamknięty. Wejście grozi wypadkiem”. No to ładnie…
Swoistą próbą wytrwałości było 86 schodów, którymi trzeba się było wspiąć do wysokości celu naszej wędrówki – oczywiście nikt nie „dyszał” [słychać było tylko czasem mruczenie pod nosem: „nie ma to jak light…”]. Kiedy już dotarliśmy do celu, złożyliśmy nasze obolałe członki na wygodnej ławeczce, a Pan Ryszard oddalił się w celu uzyskania newsów dotyczących asortymentu lokalnej kuchni. To, czego się dowiedział, zwarzyło nam trochę miny – czekać prawie godzinę na posiłek???… o nie!!! To już raczej idźmy dalej…!!!
Nie, żeby była to decyzja podjęta entuzjastycznie, ale… zaczęło trochę powiewać i groziło nam to wychłodzeniem. Więc chcąc – nie chcąc ruszyliśmy dalej. Nasze dzieciaki koniecznie chciały się dowiedzieć, co oznacza zapowiedziany na koniec trasy „surprise”, ale „szeryf” był nieustępliwy. Doszło także do maleńkiej próby „buntu na pokładzie” („A może byśmy tak trochę zwolnili?”), ale było to wystąpienie bardzo nieśmiałe i oczywiście… skazane na niepowodzenie.
Trasa powrotna szlakiem pieszo-rowerowym im. Mariana Południkiewicza, będącego częścią ścieżki przyrodniczej Parku Krajobrazowego Doliny Bobru, była oczywiście dużo bardziej dynamiczna [zarówno z racji częstszego schodzenia w dół, jak i asfaltu na szlaku]. Nawet dzieciaki znalazły zapasy energii [wystarczającej nie tylko na utrzymanie tempa, ale także na „literackie opisy tras rowerowych” (vivat Weronika!!!) i wywijanie układów tanecznych (vivat Nadia!!!)]. W takiej właśnie atmosferze dotarliśmy do końca szlaku.
Myślę, że Państwo Skowron i Szydło chyba spodziewali się, że to jeszcze nie koniec, ale nasz „tandem inicjacyjny” (Pani Małgosia i Emilia) został całkowicie zaskoczony propozycją dojścia do wieży widokowej (tzw. Grzybek) na Wzgórzu Krzywoustego i wejścia na szczyt (tylko 114 schodów).
Już samo dojście zaczęło owocować epitetami „sadysta” pod adresem „szeryfa” (ale to chyba z racji widocznego w rękach aparatu (przecież nie z powodu konieczności kolejnej „niewielkiej” wspinaczki)).
Sama wieża z daleka nie wyglądała może imponująco, ale wierzcie mi – po kilkudziesięciu stopniach nie tylko mój oddech przypominał ten z ostatnich chwil „starej szkapy” (piszę tylko o wchodzących w tym momencie, ponieważ nasze „nowicjuszki” postanowiły zachować jakość wejścia w sekrecie i zdobyły szczyt wieży po naszym z niego zejściu… liczy się jednak determinacja – stąd właśnie słowa tytułu wpisu). Warto jednak było tu wejść – widoki były niesamowite. Cała panorama w zasięgu wzroku – mogłem wskazać wiele miejsc, w których byłem lub które kiedyś zwiedzałem.
Po zejściu stałem się świadkiem „1996-tego focha” oraz cudotwórczego działania słowa „M’c Donald’s” – sama wzmianka wywołała na twarzy Weroniki „bananika” (czyli szerooooooki uśmiech) i podniosła poziom dynamiki działania. Można by rzec, że Weronika zaliczyła pierwszy test „zdobywania zwolenników i sojuszników” (czyżby jakieś dalsze plany w polityce?) – wobec nieustalonej ilości osób popierających ten wybór znalazła energię, aby biegać [!!!] od grupy do grupy i kaptować poszczególne osoby do podjęcia decyzji za tą „zdrową formą żywienia”. Muszę przyznać, że było to ciekawe doświadczenie i obserwacja.
Czym stała się dla nas wizyta w M’c Donaldzie? Przede wszystkim okazją do zaliczenia kolejnej tasiemcowej kolejki i „wcisku” kilku osób [choć piszący te słowa stanowczo dementuje takie posądzenia – „zostałem zaproszony przez tę panią po drugiej stronie lady”]. Potem doświadczenia zbawiennego działania wiosennego słoneczka podczas konsumpcji. Wreszcie mieliśmy okazję zaobserwować jak wielkie znaczenie dla dziecięcego apetytu mają… maskotki (o tak trudnych nazwach, że „stół z powyłamywanymi nogami” to betka… a dzieci wypowiadały je bez żadnego wysiłku).
Trasa powrotna to już była „laba” – no, może nie dla wszystkich, bo kierowcy jednak musieli się trzymać swojego pasa, ale w sumie… dojechaliśmy cało i zdrowo. Kończąc ten „króciutki” opis pragnę gorąco podziękować wszystkim jego uczestnikom i oczywiście pogratulować kondycji (szczególnie naszym „małolatom”) – a skoro podczas powrotu panował „entuzjazm” to naturalnie rzucam propozycje: „Za tydzień ruszamy na Kopę???”.

Napisany w wycieczki | 2 komentarze »

Zabezpieczone: LIFTINGOWY CRASH TEST

Autor: admin o 2. marca 2015

Treść jest chroniona hasłem. Aby ją zobaczyć, proszę poniżej wprowadzić hasło:

Napisany w wycieczki | Wpisz swoje hasło, aby zobaczyć komentarze.

„Proszę o urlop…”

Autor: admin o 30. września 2014

Te słowa, a właściwie mocniejsze („chcę umrzeć…”) są najwłaściwszym epitafium wczorajszego górskiego wypadu „skończonego 50-latka”. Była to (może nieco niezwykła) forma zakończenia tegorocznych remontów na plebanii, które rozpoczęły się na początku sierpnia.
Nieprzypadkowo wspomniałem o 50-tce – wyszło bowiem na to, że przez jakiś czas trzeba będzie korzystać z „górskich środków komunikacji” [czyli wjazdu wyciągiem]. Pamiętam taki jeden wjazd, kiedy – nie przewidując nagłej zmiany pogody – do stacji górnej dojechałem totalnie skostniały z zimna. Wczoraj jednak w górach panowała „złota polska jesień”, czego dowodem była bardzo wysoka (jak na wrzesień) temperatura (24-25 stopni) i pełne słoneczko.
Na górnej stacji chwila zastanowienia, w którą stronę ruszyć i decyzja: IDĘ NA RÓWNIĘ!!! Mimo, iż to poniedziałek (i do tego rozpoczęcie roku akademickiego) turystów było całkiem sporo. Nie dziwota jednak – przy takiej pogodzie…
O trasie trudno właściwie napisać coś odkrywczego, bo była standardem – w sumie przejście szlakiem turystycznym do krzyżówki na „Strzechę Akademicką” oraz szlakiem zielonym granią nad „Samotnią” zajęło 3, 20 godz. Mało to i dużo – były czasy lepsze, ale i „latka lecą”… więc cieszę się z tego, że dałem radę…
Z pewnością warto było pójść tą trasę – przy pełnym słońcu było nie tylko ciepło, ale i czysto, jeżeli chodzi o widoczność. Świadczą o tym choćby fotki. Trochę szkoda, że tym razem była to „wyprawa samotnicza”, ale po okresie „remontowego bezruchu” oraz w ramach przygotowań do przyszłotygodniowego wypadu ze scholą w góry warto było sprawdzić swoje możliwości (byłoby kiepsko „dać ciała” na samo wejście). Z drugiej strony mogłem sobie narzucić tempo, które nikomu nie dawało w kość i nie wywoływało (to w przypadku np. Grzesia) „uśmiechu politowania”.
Najtrudniej było oczywiście z zejściem. Każdy zbędny gram wagi (a mam ich troszeczkę) dokładał swoje do obciążenia, któremu się poddałem. No, ale oczywiście póki szedłem, „wszystko grało”. Jednak już jazda powrotna do Lubania była sygnałem – „jutro będzie interesująco”…
… i faktycznie – trudno było z rana o radość swobodnego poruszania się, ale… jest też satysfakcja: mimo dłuższej przerwy dałem sobie radę.
PODSUMOWUJĄC: pogoda była super; mijani turyści (różnych narodowości) bardzo sympatyczni („cześć”, „dzień dobry”, „gruss Gott”, „ahoj”, etc.); trasa – mimo braków kondycyjnych – fajna. Było więc warto – i tego samego życzę każdemu, wybierającemu się na górskie szlaki.

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

Rewalskie reminiscencje

Autor: admin o 12. lipca 2014

„Praca jest to prymitywna forma spędzania wolnego czasu!” – wprawdzie Ferdynand Kiepski nie jest dla mnie autorytetem, ale te słowa [których jest autorem] dobrze oddają nastawienie na kolejny urlop, który tradycyjnie spędzam w Rewalu. Chyba już wyrosłem z eksperymentowania, jeśli chodzi o nowe locum wypoczynkowe [latka lecą] – w każdym razie Rewal jest przeze mnie odwiedzany już od wielu lat.

Trasa do Rewala upłynęła (zwłaszcza w końcówce) w atmosferze gasnącej nadziei – od Gorzowa bowiem zaczęło się najpierw chmurzyć, a na wysokości Szczecina rozpadało się na dobre. „Czyżby powtórka sprzed 2 lat?” – pomyślałem. W Rewalu dowiedziałem się, że ten deszcz to prawdziwe błogosławieństwo po tygodniu upałów. Hmm… niby racja… ale ja też chciałbym „poromansować” ze słońcem.

Wtorkowy poranek [nadmienię, że wstałem przed 5 rano, a więc dosyć „późno”] tylko odrobinkę rozwiał moje obawy. Było bardzo ciepło (mimo całkiem niezłych podmuchów – mnie one nie ruszają, bo żeby mnie trącić musiał by powiać prawdziwy halny) i spoza chmur momentami przebijało słońce. Trasa do Pustkowa i z powrotem zajęła ponad godzinkę i po [tu uwaga moi „żywieniowcy”!!!] obfitym śniadanku (aż 3 bułki – zgroza!!!) byłem gotowy na „plażowe boje o mahoń”. Rozpoczęły się one o 10:00 i trwały nieco ponad 3 godziny (przy czym nie będę ukrywał, że momentami wolałem o tlen).

Ku zaskoczeniu moich sąsiadów środę również rozpocząłem wcześnie – tym razem godzinnym marszem w stronę Niechorza. Pusta plaża, pełne (choć poranne) słońce dawało pewność, że i dzisiaj nie zabraknie doświadczeń „słonecznej pieszczoty”. No i to wyciszenie – w sumie na plaży było nas zaledwie 4 osoby (nawet brygada sprzątająca pojawiła się pod koniec spaceru). W sklepie już mnie rozpoznano – „3 bułeczki jak wczoraj?”; potem śniadanko i heja na plażę. Tym razem (dzięki silniejszym podmuchom bryzy) poleżałem 4 godzinki – to lubię. Przeszkadzało chyba tylko jedno – kiedy się rozkładałem miejsca było full, ale już około 11:00 nagle wszystko tak się zagęściło, że ścieżki dla dzieci stały się tak wąskie, że co pewien czas dostawałem „piaszczyste ciosy” prosto w twarz. No cóż – prawo „beztroskiego wypoczynku”.

Podobnie było w czwartek, więc nie będę się rozpisywał. Za to piątek… hmmm… był inny. Najpierw poranek [rozpoczęty o tradycyjnej porze] stał się okazją obserwacji „otwarcia rewalskiego marketu rybnego” czyli… zacumowania i rozładunku kutra rybackiego [tym razem o tak wczesnej porze czekała dosyć liczna rzesza „smakoszy świeżynki”]. Po porannym porządku dnia rozpoczęło się plażowanie – słońce dawało ostro, ale… trochę niepokoił bardzo silny wiatr. I słusznie, bo dopóki wokół mnie były parawany, opalanie było całkiem miłym doświadczeniem, ale kiedy część rodzin opuściła plażę zaczęło się robić niewesoło. Nie żebym marzł, ale silny wiatr zawiewał mnie piaskiem – a po obejrzeniu obu części „Mumii” nie chciałem skończyć jak ona. Stąd też mimo silnego pragnienia dopalenia [szczególnie śladów po łańcuszku) musiałem ten dzień oddać walkowerem [uauauau!!!… po zaledwie 1,5 godzinnym „smażeniu się”]. W sumie stało się chyba dobrze, po późnym popołudniem trochę się rozpadało – i to był początek…

Sobotni poranek upłynął pod znakiem chmur i wiatru. Nawet trochę się zdziwiłem, że tym razem zerwałem się dopiero… o godz. 5:15 (!!!), ale kiedy zobaczyłem pełną pokrywę chmur, wszystko stało się jasne. „Poranna przebudzanka” [czyli poranny marsz] odbyła się jednak (tylko nieco przemarzłem). I do końca śniadania zapowiadało się, że wiatr przegoni chmury i sobota będzie powtórką całego tygodnia – niestety, tuż po godz. 8:00 rozpadało się. Z jednej strony to dobrze – bo odrobina oddechu od słońca to nawet dla zdrowia, ale z drugiej – oby to nie był żaden znak na drugi tydzień mojego tu pobytu.

 

Niedzielny poranek – cóż… tym razem na plaży pojawiłem się sam (do tej pory spotykałem się z zaciętą „biegaczką plażową”, Asią). Mimo to jednak spacerek był niezłym przygotowaniem do porannej mszy św., podczas której można było zaobserwować „dziwne efekty kolorystyczne” na twarzach celebransów. Tu dodam, że od ostatniego pobytu w rewalskim kościele wypiękniał on niesamowicie [wielki ukłon w stronę proboszcza parafii]. Niestety, z chwilą zakończenia mszy pogoda stała się jeszcze bardziej niestabilna – silne zachmurzenie i chwilowe opady. Co prawda po godz. 15:00 pokazało się pełne słońce, ale wtedy już zrezygnowałem z pobytu na plaży.

Podobnie było w poniedziałek – jedyny dzień, kiedy poranny marsz rozpoczął się o godz. 6:00. Można by rzec, że ten dzień zaowocował przygotowaniem urlopowej korespondencji, która – mam nadzieję – będzie miła niespodzianką dla moich respondentów.

Od wtorku pogoda zaczęła się stabilizować pozytywnie – czas pobytu na plaży zaczął się stopniowo wydłużać, sięgając (w środę) prawie 5 godzin non stop. I tak trzymać. Czwartkowe plażowanie [przebiegło w dwóch odsłonach] było równie udane. Wypada się zmartwić ewentualnym „ekstremizmem rasowym” niektórych moich parafian (ale to tylko dla śmiechu)

 

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

Kanonizacyjne obchody 27.04.2014 roku

Autor: admin o 29. kwietnia 2014

Koncert w Bogatyni 1

Prezentacja zdjęć została umieszczona W TYM MIEJSCU

Dobiegł końca TEN DZIEŃ – najważniejszy dla pokolenia Jana Pawła II. Kiedy podczas pogrzebu Jana Pawła II na Placu św. Piotra zabrzmiało „Santo subito!” wielu potraktowało to jako wyraz emocji i entuzjazmu (tylko). Tymczasem – po najkrótszym w historii Kościoła – procesie kanonizacyjnym „słowo stało się ciałem”. Dzisiaj, w Niedzielę Miłosierdzia Bożego, 27.04.2014 roku Jan Paweł II (oraz – również po raz pierwszy w historii Kościoła – drugi papież, Jan XXIII) został ogłoszony Świętym. Tak więc zyskaliśmy dwóch orędowników: „Papieża życia” [Jan Paweł II] i „Dobrego Papieża” [Jan XXIII]. To rzeczywiście wielki dzień.

Każdy z nas przeżył go na swój sposób, choć większość tych przeżyć łączyło jedno – WIELKA SPONTANICZNA RADOŚĆ!!! Nie inaczej było w naszej parafii, gdzie dała się ona zauważyć już przy rozpoczęciu pierwszej mszy św. umiłowaną pieśnią św. Jana Pawła II Wielkiego – „Barką”. Były oczywiście także łzy, ale i w nich kryło się to, co w człowieku najlepsze.

Wprawdzie społeczność Lubania zorganizowała miejskie obchody uroczystości, ale naszą Scholę EDEN dużo wcześniej zaproszono na koncert zorganizowany przez (ostatnią „wikariuszowską” dla ks.Janusza) parafię św. Apostołów Piotra i Pawła w Bogatyni.

Nie da się ukryć, że początek – a więc trasa do Bogatyni – została pokonana z „szybkością światła” (tego niech nie czytają nasi dzielni „drogowcy”). Chodziło o to, żeby zdążyć – wszak nasza suma parafialna (w tym dniu wyjątkowa, bo połączona z uroczystym zakończeniem posługi Kościelnego przez pana Jana Piskozuba) skończyła się tylko trochę wcześniej niż uroczysta Eucharystia w Bogatyni. No, ale dzięki świetnym kierowcom „formuły 1 XXL” (którzy nie dopuścili do wyforsowania się pilotującej ich „srebrnej strzały”) dojechaliśmy „na styk”. Dobrze, że program był na tyle elastyczny – dzięki temu nie musieliśmy w niego wejść „z marszu” (a przecież samo nastrojenie instrumentów i podłączenie aparatury zajęło tych kilka cennych minut). Ale kiedy koronka do Bożego Miłosierdzia dobiegała końca, my już byliśmy „zwarci i gotowi”.

Teraz o tym, kim byli ci „my”. Mimo niedzieli nie wszyscy mogli pojechać – w koncercie wzięły udział: Martyna, Kasia, Monika, Ola, Malwina, Sandra, Nadia oraz „jEDEN szeryf”. Towarzyszyli nam: Państwo Czarnomorscy i Państwo Szydło (nasi przewoźnicy i koncertowe wsparcie [nie mylić z klakierami] oraz ekipa foto) oraz Joasia (która już prawie przejęła „szeryfowskiego Nikona”.

Po krótkim słowie wstępnym zaczęło się. Rozpoczęła Kasia wyśpiewując słowa „Raduje się dusza ma”. Piosenka była na tyle wciągająca, że nagrodzono ją solidną owacją. A to przecież był dopiero początek. Po kolejnym utworze „Dzisiaj spojrzał na mnie Pan” zaprosiliśmy słuchaczy do czynnego włączenia się w wykonanie ostatniego utworu pierwszej części koncertu „Jezus jest Panem”. Wprawdzie część Scholistek z lekkim niepokojem wysłuchała słów zaproszenia, ale wszystko wyszło wspaniale – nie tylko dzieci, ale także część osób dorosłych włączyła się w animację słów tej bardzo rytmicznej piosenki. Było super.

W tak szczególnym dniu nie mogło oczywiście zabraknąć utworów, które bezpośrednio wiązały się z osobą św. Jana Pawła II. O Jego życiu przypomniała rytmiczna a jednocześnie nostalgiczna piosenka „Lolek”, zaś do pełnej współpracy zachęciła ulubiona pieśń Jana Pawła II – „Barka” (z ostatnią zwrotką, którą de facto poznaliśmy dopiero dzisiaj rano). Znowu pojawiły się łzy, ale… podobnie jak w Lubaniu dominowała radość i entuzjazm.

Papież-Polak zawierzył całą swoją posługę kapłańską, biskupią i papieską Matce Bożej. Podkreślając to (również wspólnie ze słuchaczami) odśpiewaliśmy „Czarną Madonnę”, za co obie grupy – nasza Schola i słuchacze – zgotowali sobie wzajemnie gorącą owację.

Trzecia część koncertu była okazją do refleksji nad nauczaniem i świadectwem św. Jana Pawła II Wielkiego. Do Jego wezwania „Otwórzcie drzwi Chrystusowi” nawiązywał kanon „Wypłyń na głębię”; dynamizm nauczania i posługi podkreśliła piosenka „Bo Pan Bóg nasz”, zaś radość płynącą z dzisiejszej uroczystości (i fakt zawierzenia całego swojego życia Bogu przez Niepokalaną) – rytmizowany śpiew „Zaufaj Panu już dziś”. W naszej parafii przyzwyczailiśmy się wprawdzie do okresowych owacji za newsy, ale… tutejsi parafianie zaskoczyli nas „temperaturą owacji” (zgodną z efektami działania słońca – oj stawało się naprawdę gorąco).

„Szeryf”, kiedy chce podkreślić umiejętności Martyny i Anety (naszych „męczennic gitarowych”) zaprasza do śpiewu jednego z kilku „energetycznych kawałków”. Takim jest właśnie „Wejdźmy do Jego bram z dziękczynieniem”, który podkreśla wyjątkowość atmosfery przeżywania Paschy Chrystusa. Wprawdzie tym razem zabrakło Anetki, ale… Martyna dzielnie „trzymała fason”. A kiedy skończyliśmy przyszedł czas na „oddech” – w postaci spokojniejszego kanonu „Panu naszemu pieśni grajcie”.

To miał być ostatni akcent naszego koncertu, ale… mieszkańcy Bogatyni to ludzie o gorących sercach (i jak trzeba bardzo zdecydowani) – długie brawa i… wywołanie nas do dalszego śpiewu. Nie można było odmówić – przyszedł więc czas na „wielką improwizację”… ale nie było źle – większość utworów była regularnie odświeżana podczas prób, więc… śpiewaliśmy – na chwałę Boga i ku uradowaniu ludzi.

Bodajże w filmie „Powrót do przyszłości” jedną z pierwszych scen są przygotowania młodego bohatera do „szarpnięcia za struny” gitary podłączonej pod mega system wzmacniający. Ciekawy jest efekt – fryzura rodem z „młodego Einsteina”. Przypomniało mi się to podczas odśpiewania naszego nieoficjalnego „hymnu”: „Chwalmy Pana w rytmie reggae”. Tu bowiem następuje podział na dwa głosy (przy czym drugim jest jedna, ale za to JAKA?!?, osoba – KASIA). Ponieważ stałem blisko kolumny, czułem w kilku momentach tej piosenki (i piszę to z pełnym uznaniem dla wokalnych walorów Kasi – Kasiu! Pełny szacuj dla Ciebie… „zero sarkazmu”), że tylko moja „urozmaicona i bogata fryzura” uchroniła od zakończenia tego utworu z „einstenowskim afro”.

Nasz wyjazd miał jeszcze dwie odsłony. Pierwszą były tradycyjne kremówki, którymi uraczyli nas Gospodarze. Biesiadowaliśmy w sali, która niektórym osobom kojarzyła się ze spotkaniem po zimowisku 2008 roku. Tu się wtedy bawiliśmy, a dzisiaj – zajadaliśmy „kremowymi cudeńkami”. Uważaliśmy z tym jednak, bo… „szeryf” obiecał McDonald’sa – trzeba więc zostawić trochę miejsca na „zdrową żywność”. Zanim jednak odjechaliśmy, Martyna i Kasia „złupiły” ks.Kanonika, proboszcza parafii z wszystkich obrazków – i to, co zaraz potem działo się pod plebanią przypominało… dzielenie łupów.

Trasa powrotna miała być spokojniejsza – wszak nic nas już nie goni. Wyszło jednak na to, że jadący do Bogatyni na końcu Państwo Szydło postanowili teraz pokazać „szeryfowi”, jak czuć gumę z ich opon. Zaraz po wyjeździe z miasta „pojechali po ambicji kierowcy”, zostawiając „srebrną strzałę” nieco w tyle. Było kilka wzajemnych mijanek, ale i tak w fajnym nastroju dojechaliśmy do Zgorzelca.

Tu jedność trwała do momentu realizacji zamówienia. Po odejściu od kasy nasze dziewuszki stwierdziły, że dla „oldboy’ów” miejsca są gdzie indziej i nie pozostało nam nic innego, jak tylko zająć stoliki po przekątnej lokalu (a i tak prawie wszystko słyszeliśmy – i to bez podsłuchiwania).

Koncertowy wyjazd (drugi w ostatnim czasie) przeszedł już do historii Scholi EDEN. Jako prowadzący ją (byłoby to jednak niemożliwe bez Martyny i Anety) dziękuję najpierw naszych GWIAZDOM za poświęcony czas i wysiłek – a także za „pełen luz”, który stanowił oczywisty dowód, że wspólny śpiew daje full radości. Dziękuję Państwu Czarnomorskim i Szydło za pomoc w przewozie Scholi, wreszcie Państwu Dominice i Grzegorzowi oraz Joasi za uwiecznienie koncertu na zdjęciach. Bez Was byłoby to niemożliwe, a tak mamy ciekawe foto-pamiątki.

W imieniu Scholi i własnym dziękuję Organizatorom koncertu oraz jego uczestnikom – za wspaniałą atmosferę. Przy niej nawet upał nie jest w stanie zniechęcić nas do śpiewania – i to z całych sił. Licząc na kolejne spotkania zapraszamy do nas – choćby na PARAFIALNĄ MAJÓWKĘ (01.05.2014 roku).

 

 

Napisany w wycieczki | 3 komentarze »