Blog J.B.

Archiwum autora

Święta, święta…

Autor: admin o 27. grudnia 2011

„Jest w moim kraju zwyczaj,

że w wieczór wigilijny

przy wejściu pierwszej gwiazdy

wieczornej na niebie

ludzie gniazda wspólnego

łamią chleb biblijny

najtkliwsze przekazując uczucia

w tym chlebie…” (C.K.Norwid)

Po 4-tygodniowym przygotowaniu i ostatecznej organizacji parafii (i chałupy) w końcu przyszedł czas na świętowanie jednego z dwóch najważniejszych wydarzeń naszej wiary i tradycji – Bożego Narodzenia. Od 4 lat obchód tego uroczystego czasu rozpoczyna się w tutejszej parafii nieco wcześniej – tradycję tę zapoczątkowały spotkania wigilijne Scholi Parafialnej i Służby Liturgicznej (do dziś z nostalgią wspominam tę „niepewność” – cóż też zgotuje nam „szeryf”?). Z czasem termin spotkania wigilijnego został przesunięty na styczeń – zmieniła się także jego konwencja (w miejsce spotkań grupowych zaczęliśmy organizować jeden „mega-opłatek” dla wszystkich grup [tu wielki ukłon i podziękowanie dla Dyrekcji Gimnazjum nr 1, która gościnnie udostępnia nam na te spotkania swoją szkołę]).

Od ubiegłego roku do grafiku naszych wigilijnych spotkań doszła wigilia organizowana przez szczególną grupę – Lubańskie Stowarzyszenie Abstynentów ODNOWA. Ci, poranieni przez życie, a jednocześnie tak silni trzeźwą codziennością ludzie, włączyli naszą Scholę (i mnie) do grona osób, z którymi chcą przeżywać radość Narodzenia Pańskiego.

Ubiegłoroczne, pierwsze spotkanie było dla mnie drugą okazją (po lipcowej mszy św.) spotkania z tą grupą. Było więc jeszcze bardzo oficjalnie. Tym razem jednak „zapuściłem już tutaj korzenie” – wakacyjna msza św., udział w obchodach Jubileuszu działalności grupy [podczas której otrzymałem „nominację” na… dziekana], no i wreszcie to spotkanie… Można by rzec, że tym razem (w odróżnieniu od roku minionego) znalazłem się między „swojakami”. Tegoroczne spotkanie 916.12.2011 r.) miało bardzo bogaty przebieg. Siedzibą był oczywiście – jak zawsze gościnny Miejski Dom Kultury w Lubaniu. Wśród Gości znaleźli się reprezentanci władz miasta (z Burmistrzem, p. Arkadiuszem Słowińskim, na czele), powiatu oraz przedstawiciele władz zaprzyjaźnionych miejscowości i gmin, grup abstynenckich z naszego regionu, a także… z Niemiec. W ubiegłym roku gośćmi była także nasza Schola – w tym roku przebieg uroczystości ubogaciła pięknym śpiewem zarębiańska Grupa od Anioła i Chór Parafialny. Piękny, klasyczny i profesjonalny śpiew wprowadziły nas w klimat modlitwy, która rozpoczęła naszą wigilię. Po zakończeniu części oficjalnej (której miałem przyjemność przewodniczyć) rozpoczął się czas „dzielenia opłatkiem i dobrocią”. W wielu instytucjach jest to także praktykowane, ale życzenia… hmmm… często mają charakter „pro forma” – jednak nie tutaj. Ludzie złączeni wspólnym doświadczeniem i „radością zwycięstwa nad słabością” mówili do siebie „na tej samej fali” – życzenia nie były „dopieszczone stylistycznie”, za to (co uważam za dużo ważniejsze) płynęły z samego serca i były po prostu szczere. Mimo, iż byłem osobą niejako z zewnątrz, nie czułem dystansu – nawet nieznajomi zdobywali się wobec „księgińskiego dziekana” na serdeczność i szczere, dobre słowa. W tej chwili opłatek nie był tylko tradycją – stał się elementem trudnej, ale zwycięskiej codzienności.

Kiedy w końcu opadły nieco „opłatkowe emocje”, a przy stołach zaczął się „konsumpcyjny ruch”, my zaczęliśmy się przygotowywać do naszego występu kolędowego. O jego charakterze – zdecydowanie innym niż poprzednie tego wieczoru – zdecydowały dwie kwestie: wspomniany wcześniej brak „dystansu” oraz specyfika naszej grupy. Rolę „konferansjera” przyjąłem ja [ku „przerażeniu” moich Scholistek – ale… zgodnie z „przesłaniem” tegorocznych imienin: SZERYF JEST TYLKO JEDEN!!!] – i ku zaskoczeniu grupy zaczęliśmy od… nie, nie od kolęd, ale od wspomnienia ubiegłorocznej mszy św. kończącej Przegląd Piosenki Abstynenckiej. Zaproszeni do „spalenia nadmiaru kalorii” uczestnicy wigilii z ochotą włączyli się w śpiewany dialog „Hej Jezu”. Wyszło nieźle, więc… czas zacząć kolędowanie. Po dwóch pierwszych zaczęła się „jazda” – wpadłszy w odpowiedni nastrój postanowiłem w podobny klimat wprawić pozostałych uczestników i obserwatorów naszego kolędowania. I tak najpierw wielkie i gromkie brawa zebrała Anetka, która – mimo, że nasza najmłodsza gitarzystka – „wymiata” na równi ze starymi wyjadaczami. Po kolejnej kolędzie owację zebrała „połówka” Martynki [połówka – bo „nówka ledwo śmigana” gitarka została w domu], która od tej pory oficjalnie wzmocniła (i tak potężne) siły scholkowego instrumentarium.

Szło nieźle, choć mniej więcej w połowie rozpoczął się swoisty „kryzys” – ustalanie kolejnych punktów koncertu zaczęło przypominać „licytację” {7 zwrotek… nie!!! Pięć… No dobra, niech będzie – sześć!!!}. Co więcej, nasze Dziewuszki musiały co pewien czas „uzupełniać poziom płynów” – zaczęły się więc „sprinty” do stołów i kubeczków. Jako, że zjawisko to zaczęło się nasilać „poprosiliśmy o pomoc” i… STAŁO SIĘ!!! Najpierw dołączyły do nas Panie z Grupy od Anioła i Pani Bożenka, potem z drugiej strony w nasz włączyły się głosy męskie. W miejscu naszego koncertowania zaczęło się robić tłoczno. I wtedy wpadliśmy na „szalony” pomysł – wspólnego pokolędowania z grupą z Goerlitz. Po krótkich ustaleniach otworzyliśmy oryginalny tekst „Cichej Nocy” (czyli w języku niemieckim) i wspólnie zaśpiewaliśmy. Może „szał” to zbyt mocne określenie, ale w tym momencie nasze śpiewania utraciło resztę rangi koncertu – po prostu zaczęliśmy wspólne kolędowanie, pełne radości i bez różnic wiekowych czy językowych.

Trwało to trochę. W końcu musiał przyjść finał – podobnie jak początek „przywłaszczyłem” go sobie. Może to trochę nie ten klimat, ale zaproponowałem wspomnienie tegorocznego Przeglądu Piosenki Abstynenckiej i wspólne odśpiewanie „Przeżyj to sam” (oczywiście, znowu o mało co nie złapałem „choroby morskiej”) i zadedykowałem przeróbkę „Ojca chrzestnego”. Napiszę tak: NAWET GDYBY W RAMACH OSZCZĘDNOŚCI SALA NIE BYŁABY OGRZEWANA, POD KONIEC NASZEGO KOLĘDOWANIA TEMPERATURA SPOTKANIA I TAK „TRĄCIŁA BY” TROPIKAMI.

Życie idzie jednak dalej, a że świąteczny czas zbliżał się coraz szybciej, więc przyszedł czas na ostatnie przygotowania do jego obchodu. Z jednej strony o przygotowanie serc zadbał nasz rekolekcjonista, ks. Adam Konobrodzki [wikariusz dziekańskiej parafii św. Jadwigi Śląskiej w Lubaniu], z drugiej zaś nasza wieloosobowa „grupa dekoratorska” rozpoczęła przygotowania do świątecznej dekoracji kościoła (a w naszym przypadku mikro-szopka to robota dla prawdziwych „macho”).

W tym rytmie przygotowań nie mogło oczywiście zabraknąć wigilijnych spotkań szkolnych. Dla mnie pierwszym były jasełka w szkole, w której uczę – w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych nr 2. Szkoła ma swoją specyfikę (przede wszystkim brać uczniowską stanowi młodzież), która daje się zauważyć także w klimacie prezentacji jasełek. Są dosyć luźne (choć jak się wsłuchać, to znajdzie się to i owo do przemyślenia). Podobnie, jak w przypadku Święta Niepodległości, dużą niespodziankę sprawiły nam dziewczęta z „klas policyjnych”, które zadbały o oprawę wokalną i ciekawe teksty przybliżające nam taj historię, jak i zwyczaje i tradycje świąteczne.

Ostatni przedświąteczny dzień „nauki” był bardzo pracowity i napięty czasowo. Zaraz po zakończeniu jasełek szkolnych w ZSP nr 2 odwiedziłem „moje” Gimnazjum nr 1 – szkołę o wieloletniej tradycji „aktorskiej”. Tu jasełka miały charakter poważniejszy, dostarczając wielu treści do przemyślenia. Uczniowie (jak zawsze) stanęli na wysokości zadania, prezentując bardzo wysoki poziom „warsztatu artystycznego”.

Można powiedzieć, że „w biegu” zdążyłem „na styk” na kolejną wigilię – znowu w ZSP nr 2, ale tym razem w gronie Nauczycieli, Obsługi i Emerytów uczelni. Jak zwykle niezawodna „Matka Przełożona”, Pani Ewa, odczytała fragment Ewangelii; wszyscy włączyli się w część modlitewną oraz wysłuchali ciepłych życzeń naszego Burmistrza, który zaszczycił nas swoją obecnością. Utkwił mi szczególnie w pamięci cytat: „Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które dech zapierają” – można je spokojnie potraktować jako przesłanie na te święta.

W końcu nadeszły święta. Pasterkę przeżyliśmy w bardzo ciepłej atmosferze (i w przenośni, i dosłownie – „tylko” 14 stopni) – ciekawym zjawiskiem towarzyszącym nocnej modlitwie stało się „szukanie szatni”. Od zakończenia Ewangelii co rusz ktoś szukał miejsca na złożenie „doczesnych szczątków… zimowych ciuchów”. Nie będę wytykał nikomu ziewania (bo i sam miałem „momenty słabości”) – choć magdzine określenie „atmosfera pogrzebowa” trąci sporą przesadą. Było po prostu spokojnie. Tegoroczna Pasterka miała zabarwienie nostalgiczne i wspomnieniowe – jako, że przeżywająca „drewniany jubileusz” [to moja piąta w tej parafii], stała się okazją do „powrotu do korzeni”… czyli włączenia w rozważanie śpiewu „Znak pokoju” (tu wielkie dzięki dla grupy Scholistek, które wsparły mnie podczas śpiewu). Dodam jeszcze, że na atmosferę pasterskiego czuwania duży wpływ wywarła także dekoracja kościoła – wewnątrz wystarczył nam blask rozświetlonych choinek, zaś na zewnątrz „bił w oczy” wielki neon głoszący chwałę Nowonarodzonego.

Dni świąteczne stały się okazją do spotkania z ciepłej atmosferze, ale… podczas mszy św. z udziałem dzieciaków… także do stwierdzenia, że niewielu spożyło naprawdę 12 potraw (ze mną włącznie – „parafialny barszcz z uszkami” wystarczył mi całkowicie) – śpiew był na poziomie „niemowlaków” (być może chodziło o to, że w tych dnia sprawdzała się zasada: „Usta milczą… żołądek śpiewa” – o to nie te tonacje, o które chodziło).

W pierwszym roku pobytu na parafii zostałem zaskoczony tradycją, z którą do tej pory (przynajmniej w taki sposób) nie miałem do czynienia – chodzi o KOLĘDNIKÓW. Byli oczywiście wcześniej śpiewacy, którzy zakolędowali przy drzwiach, ale KSIĘGIŃSCY KOLĘDNICY – to już „inna bajka”. Pierwsze dwa spotkania były dosyć skromne – przy plebanii kolędowały Natalia, Magda i Kasia (w drugim, bardzo mroźnym, roku dały się nawet „skusić” na herbatkę). Jednak od 2009 roku kolędująca grupa zaczęła nabierać charakteru grupowego – i do parafialnej tradycji weszło goszczenie się na plebanii w wieczór drugiego dnia Świąt.

Kolędnicy 2011

Naciskając tę ikonkę można wejść w galerię ze zdjęciami do pobrania.
Tak było i w tym roku – tym razem grupa kolędników liczyła 12 osób (norrrrrmalnie… apostolska liczba). Po kilkakrotnym niecierpliwym dzwonku (to chyba „nosiło” Pawła) gospodarza (tym razem w 100% przygotowanego) powitała radosna „kolęda plenerowa”. Trwała jednak krótko, bo w tym roku niebo wciąż „płakało” – zaproszeni Goście nie dali się więc prosić, aby kontynuować kolędowanie w proboszczowskim zaciszu. Nasze „ochroniarki” [p.Małgosia i p.Bożenka] zadbały o przygotowanie stołu, przy którym tymczasem rozpoczęło się przekomarzanie „co zaśpiewamy” – inauguracja „kolędowego szaleństwa” odbyła się w języku… chyba hiszpańskim /!!!/. Później zdecydowano się na formułę „świątecznej szansy na sukces” – każdy typował losowo numerek ze śpiewnika i… śpiewaliśmy to, co pod nim było [forma „my” jest nieco na wyrost, bo ja akurat robiłem za… „świątecznego paparazzi”]. Mimo ilości typów repertuar nie został wyczerpany – w odróżnieniu od stanu części wykonawców… ale czemu się dziwić: „renifery” [Joasia, Kasia i Paweł] wolą śnieg (a nie prawie 20 stopni w cieniu); kołysanie w ramionach Martynki uśpiło nie tylko naszą małpkę, a chowające się za kartami śpiewnika „wesołe duchy” (nasza „ochrona”) straciły więcej sił na łapanie „śmiechooddechu” niż na kolędy. Do tego doszedł jeszcze – uprawiający świeczkowe „czary-mary” Paweł i zasypiający po każdej półnucie Michał oraz trzymająca naprzeciw dzielnie pion Gabrysia i nasz „generał”.

Nie brakowało oczywiście „dramatów” – gitara Magdy okazała się… wampirem – spuszczając swojej właścicielce trochę krwi [auauauau….!!!], zaś Pan Paweł i Pani Halina dzielnie walczyli z opadającymi na oczy „czapeczkami krasnali z czarodziejskiego lasu”. To wszystko było oczywiście rejestrowane, co „pozytywnie” wpływało na luzik atmosfery – szczytem luzu stała się… 3-minutowa idealna cisza (najpierw nakręcona, ale potem skasowana na rzecz ciekawszych ujęć) zakończona w końcu tekstem Magdy: „Ale nudno na tej plebanii” (nudno czy nie, ale Was przetrzymałem – paparazzi górą!!!!!).

Każdy śpiewnik ma swoją ostatnią stronę – nasz scholkowy nie jest tu wyjątkiem. Odśpiewanie ostatniej kolędy nie oznacza jednak, że zapadło milczenie. Nic z tych rzeczy – wtedy, kiedy zaczęła mi się kończyć rejestrująca spotkanie pamięć, rozpoczęło się najciekawsze. Niepoświęcona jeszcze „gitara-wampir” zaczęła wydawać dziwne dźwięki, przy stole zaczęły powstawać mega-składanki… jakby nieco nieświąteczne (Ale miłe dla ucha), a kiedy Kolędnicy zdecydowali, że już pora wracać do domu… śpiewy przeniosły się na ulicę. Trwając dzielnie przy drzwiach słyszałem zamierające echo… hmmm… śpiewów… jeszcze z 10 minut po zakończeniu kolędowego spotkania.

Jeśli ktoś czytający ten tekst nabierze jakichś podejrzeń czy wątpliwości, śpieszę je uspokoić – spotkanie było super i mieściło się w konwencji, a że proboszcza „przemianowano” w listopadzie na „szeryfa”… to skutki – westernowska wersja dostojnej tradycji kolędowej. Pozostaje mieć nadzieję, że rozpoczynająca się dzisiaj kolęda parafialna będzie miała bardziej standardową formę. Z tą nadzieję pozdrawiam serdecznie, dziękuję za uwagę i gratuluję… ale tylko tym, którzy zaczęli od początku (a nie jak mój znajomy – od ostatniego rozdziału).

Napisany w moja praca | 5 komentarzy »

„Listopadowe szaleństwa”

Autor: admin o 23. listopada 2011

Niniejszy opis jest kontynuacją pierwszej części, którą można znaleźć w tym miejscu STRONY PARAFIALNEJ . Tam podjąłem się próby oddania klimatu koncertu, który odbył się z racji wspomnienia św. Cecylii. Teraz stoi przede mną dużo trudniejsze wyzwanie – opis spotkania popołudniowego, którego najlepszą kwintesencją będzie określenie „Boże szaleństwo”.
A skoro nawiązuję do opisu mszy i konkursu, to muszę jeszcze dodać, że – poświęcone różnicom między królestwem ziemskim i Bożym – kazanie miało charakter wybitnie integracyjny. Oto podczas spontanicznych odpowiedzi dzieci znalazło się jedno, które można nazwać „bratnią duszą” naszej Pani Beaty – parafialnego autorytetu w kwestii obuwia. To teraz będziemy mówili: „Co 4 buty to nie para”.

Czas na drugą odsłonę łączonej uroczystości patronalno-imieninowej. Podjęcie się opisania jej jest swoistym „szaleństwem” – ale tylko tak rozumując można spróbować opisać „szaleństwo” (bo to określenie – w jego najbardziej pozytywnym znaczeniu – najlepiej pasuje do tego, co działo się po południu na plebanii.

Po koncercie i sumie parafialnej atmosfera nieco się wytonowała. Imieninowi Goście (przedstawiciele Wałbrzycha, Świebodzic, Polkowic i Jeleniej Góry) spokojnie się gościli; ja poznałem „smak posiadania zdecydowanej gosposi” [tu ukłon w stronę Iwonki] – zaczęło być przytulnie, ale…

…już wkrótce przybyła „ekipa balangowa”, która przystąpiła niezwłocznie do czynności przystosowania plebanii do „najazdu” Scholi. Zaczęło się „rzucanie” szkłem, skończyła się „czajnikowa laba”, na stole pojawiło się ciasto – taaaaak… świętowania ciąg dalszy czas zacząć.

Już przed 15:00 na placu zrobiło się gwarno i tłoczno (jak ta trzynastka potrafi zapełnić taki duży plac… rozmnożenie czy jak?) – w końcu ktoś „zdobył się na odwagę” uruchomienia „piekielnego urządzenia stawiającego właściciela na nogi” (czytaj dzwonek). I… stało się…

Główna kanapa zaczęła się uginać pod ciężarem wierzchnich ciuchów, przy stole zaczęło się dużo dziać, ciasta zaczęły dostawać „drgawek” (nie z racji „wieku”, tylko dzięki „młodym konsumentkom”). Na żądanie moich Dziewczyn przyjąłem godność „szeryfa” (ta koszulka jest rewelacyjna: „Szeryf jest JEDEN”). W centrum zainteresowania znalazła się oczywiście tradycyjna mega-pizza – w końcu zanim zaczniemy śpiewać, trzeba zebrać siły.

Nie wiem, czy tak wyszło, czy też nieświadomie to zaplanowałem (sorka za ten logiczny lapsus), ale w jadalni pozostała w tym dniu moja „weteranka” (czyli gitara). Początek drugiego w tym dniu scholkowego koncertu był mimo to spokojny, ale… coś było w atmosferze tego popołudnia, i – po kilkunastu minutach „bawienia” ogółu Gości – w końcu coś „pękło”… wziąłem się za nią. Najbardziej poszkodowanym był chyba pan Krystian, który znalazł się tuż przy niej – tak, tak, nawet na balandze można zostać „męczennikiem”.

Początek koncertowania zdominowały oczywiście – prezentowane podczas pierwszego występu – newsy. Wyszły jeszcze lepiej niż przy ołtarzu [tym bardziej, że tym razem „śpiewacze wygibasy” prezentowało dużo więcej Scholistek]. Każdy utwór był nagradzany brawami reszty Gości, oraz muczeniem „krówki” i chichotem „małpy” (dodam – ta „krówka” to prezent Scholi sprzed 2 lat). Kiedy jednak doszliśmy do „starej” części śpiewnika, powstał dylemat: kończymy, powtarzamy repertuar czy też… lecimy do samego początku. „Szeryf” zdecydował się na to ostatnie, więc cóż – z westchnieniem „rezygnacji” otworzyliśmy zakurzone stronice naszej scholkowej „prehistorii”.

Jako że największa część śpiewnika powstała w pierwszym roku naszego istnienia, więc wkrótce zabrzmiały dźwięki takich „antyk-hitów” jak „Hej Jezu” czy „Tyś jak skała”. Ciągłe jednak korciło nas, aby jeszcze raz wrócić do nowości – i tak, po prawie dwugodzinnym „maratonie” znowu zaczęliśmy śpiew „Zaufaj Panu” i „Chwalę Cię”. Tym razem jednak nie dało się usiedzieć – część z nas zaczęła „pląsać” (starając się tylko oszczędzić „proboszczowską zastawę” – udało się, szkło pozostało całe; trochę gorzej z tymi, którzy nadziali się na stołowe narożniki). Jakoś w tym czasie zaczęli się rozjeżdżać Goście spoza Lubania [oczywiście wierzymy, że to nie efekt „tanecznych popisów”] – dla nas stało się to sygnałem wzmożenia wysiłków taneczno-wokalnych. Nie da się ukryć – mimo dużej kubatury pomieszczenia i wyłączenia ogrzewania w pewnym momencie zaczęło być duszno i gorąco. W końcu trzeba było zwolnić i znowu zająć się… „walką z zawartością stołu” [tu niestety musimy się przyznać do „totalnej klęski” – daliśmy radę tylko jednej (z dwóch zakupionych) pizzy… kurczę, zawsze coś zostawało, ale przeważnie były to… pudełka].

W końcu, gdzieś koło 18:00 zaczęło się „zwijanie żagli” – ktoś wspomniał o nauce; ktoś inny, że trzeba odpocząć… i tak oto dobiegł końca ten wyjątkowy dzień. Na początku tego opisu użyłem słowa „szaleństwo” – jego zwieńczeniem niech staną się inne, użyte przez zaskoczonych ciszą Państwo Jackiewicz: „Tak szybko?!?!?!”.

Już od 3 lat łączymy święto Scholi z moim – zawsze jest ciekawie, ale tym razem… chyba „przeszliśmy samych siebie”. Za wspaniałą atmosferę obu odsłon świętowania dziękuję naszym „Gwiazdom” i „rodzynkowi”, Panu Pawłowi. Dziękuję za wielką pomoc i świetny humor wszystkim Gościom – szczególnie zaś Rodzicom, którzy pomogli zorganizować „stół biesiadny”. Ten dzień wpisał się na trwałe w moją pamięć i za to SERDECZNIE DZIĘKUJĘ!!!


Napisany w moja praca | 3 komentarze »

ŻYJE SIĘ TYLKO RAZ czyli… WARTO BYŁO

Autor: admin o 10. października 2011

Stało się już tradycją rozpoczynanie kolejnego roku pracy naszej Scholi EDEN od… radosnego i kreatywnego (choć nasze „Gwiazdy” używają tu zamiennika – „sadystycznego”) wysiłku fizycznego. Wiadomo, że płuca najbardziej odświeża ożywczy podmuch halnego albo bryzy morskiej – do Wybrzeża jest ździebko daleko, więc… pozostają góry.

Po kilku przesunięciach terminu na datę „górskiej próby” wybraliśmy sobotę 08.10.2011 roku. Wprawdzie zostały zaproponowane kontrpropozycje (basen, Książ), ale wiadomo… demokracja zawsze zwycięży, więc plany wyjazdowe zostały zdominowane przedstawioną nam bogatą „ofertą górskich uciech”. Wybraliśmy (oczywiście całkowicie dobrowolnie) Karpacz i jedną z tras – z nadzieją, że nasz „Szeryf” padnie tam, jak rok temu przy Moni i Agacie.

Od czwartku jednak zaczął się kryzys – prognozy straszyły nas chmurami i deszczem, a poza tym my, „gorące sztuki” lubimy „klimaty tropikalne” (iść w góry przy 5 stopniach?!?!?… nie ma takiej opcji!!!). Wydawało by się, że sprawę przesądził sobotni poranek – zachlapany, chłodny, nieprzyjemny. Ożywiło to na chwilę łącza internetowe – tylko w ten sposób bezstresowo można było odwołać rezerwację na „mega-wyjazd”.

Okazało się jednak, że w naszym gronie są „odszczepieńcy” (żeby nie napisać „masochiści”), dla których ta pogoda nie była wcale zła. Przed 9:00 pojawiły się najpierw Agata i Monia, w chwilę później dotarła także Zosia. Punkt dziewiąta zajechali Państwo Rybiccy w pełnym, 4-osobowym komplecie. W końcu pojawił się także kolejny kierowca, Pan Ryszard – i zaczęło się ustalanie programu wypadu.

Od razu odpadły projekty „stacjonarne” typu basen czy Hejnice lub Książ. Pozostały więc góry, ale… (jak się dowiedział nasz „szef”) tam przez cała noc padało, temperatura nie jest za wysoka (3-5 stopni) i obniżyła się granica śniegu – cóż to jednak dla nas. Najlepszym podsumowaniem było chyba stwierdzenie Pana Krystiana: „Przynajmniej spróbujmy”. OK – w końcu „co nas nie złamie, to nas podniesie”.

Początek jazdy upłynął w nastroju nieokreślonym – z jednej strony frajda, z drugiej – nieco horrorystyczne widoczki za szybami. Ale przeważył optymizm, którego poziom wzrastał wraz ze zbliżaniem się do celu – nie żeby pojawiło się słońce, ale okazało się, że pogoda nie jest wcale taka tragiczna.

Jadąc za „srebrnym pancernym z psem” dotarliśmy do znajomej (dla Moni, Agaty, Oli i Sebastiana) trasy – rozpoczynającej podejście żółtym szlakiem z Wilczej Polany przez Szeroki Most do Schroniska nad Łomniczką. Początek (czyli tzw. rozgrzewka) trwał krótko – do mostu, za którym weszliśmy na skalistą ścieżkę szlaku prowadzącą… szok!!!!… wciąż pod górę!!! Tempo w sumie nie było najgorsze – podobnie jak rok temu nie wszyscy go jednak wytrzymywali (nasz „szeryf” dzielnie pilnował, aby nikt nie został w tyle – hmmm… wygodne). W sumie jednak im wyżej, tym „kryzys wysokościowy” ujawniał się u coraz większej liczby uczestników. Dało się to poznać po: „astmatycznie zdrowych oddechach”; „tempie szarżującego żółwia”; „górskiej bladości” na niektórych twarzach oraz [już poważniej] znikomej ilości dokumentujących to fotek (norrrrrmalnie szok!!!). O ile jednak przed pewien czas „oddech naszej szkapy” dobiegał raczej z tyłu, to w połowie podejścia dołączył do niego „szkapi chórek” kilku osób (personalne milczenie niech będzie oznaką miłosierdzia piszącego). Pojawiły się też pierwsze halucynacje myślowe („Daleko jeszcze?!?!?” – a co to??? Jesteśmy w królestwie Shreka???). Mimo to jednak – wpatrując się w coraz słabiej widoczny wzorek kurtki pana Krystiana (który „wydarł” jak Małysz) – posuwaliśmy się naprzód (gdyby Armia Czerwona posuwała się w tym tempie, Wrocław do dziś byłby niemiecki).

  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg

Faktem jest, że pogoda nas jednak zaskoczyła – ruszając spodziewaliśmy się, że wkrótce coś nam przerwie wspinaczkę. Tymczasem, mimo dużego zachmurzenia, niebo zmilczało naszą obecność i nikomu „nie chciało się zapłakać nad naszym losem”. Nawet temperatura (w sumie nie za wysoka) pomagała w szukaniu w sobie „rezerw mocy”. Dopiero przed samym dojściem do Schroniska „Nad Łomniczką” najpierw ostro powiało i pochłodniało, a zaraz potem poczuliśmy „górski płacz litości” – początkowy „kapuśniak” szybko zamienił się w nieomal ulewę, więc szybko schowaliśmy się w schronisku (dołączając do kilkunastosobowej grupy „góroli”). Mimo, że było cieplej niż na zewnątrz, uderzyło nas jedno: „Czemu tutaj jest tak ciemno???” – fakt, za wyjątkiem kilku świec pomieszczenie oświetlała tylko szarówka zza okien. Na zewnątrz zaś Duch Gór postanowił zaserwować nam wyjątkową atrakcję – mieliśmy okazję poobserwować pierwszą (dla nas w tym roku) ŚNIEŻYCĘ!!! I to nie byle jaką – przez kilka minut widać było zaledwie na 3-4 metry. „Pokaz” trwał jednak krótko i po prawie godzinnym odpoczynku postanowiliśmy… ruszyć na Śnieżkę!!! (o sorka – tu mi się „włączyła” retrospekcja – tym tekstem o mało co nie doprowadziliśmy do zawału jedną starszą panią przy naszym stole i podnieśliśmy ciśnienie Zosi i Oli [które „łyknęły tekst bez mydła”]).

Wiadomo – podczas zejścia działają silniej prawa grawitacji, więc do uprzywilejowanych należeli ci, których przyciąganie „łapało mocniej”. Nasze dziewuszki i Sebastian „wydarli” w tempie wyścigowym, zostawiając nam, dorosłym, „łamanie ciszy wyborczej” ( ku wiadomości OKW – to oczywiście żart). Przyhamowali dopiero koło grupy pojazdów z „kogutami” – „oj panienki, czyżbyście coś miały na sumieniu???”. Kiedy jednak minęliśmy tę grupę zaczęło się od nowa.

O ile podczas trasy w górę nasz kapłan „pilnował tyłów”, o tyle z chwilą wejścia w „strefę cywilizacji” (czytaj Karpacz) objął funkcję prowadzącego – choć może niezupełnie, gdyż swoistą czołówkę stanowił „samotny górski traper” Sebo i nasze „Gwiazdki” (którym niedaleko skoczni zaczęły się bacznie przypatrywać nawet niemowlaki – hmmm… ciekawe, dlaczego). Ten układ pasował, dopóki schodziliśmy „cywilizowanymi szlakami”. Jednak w pewnym momencie „szeryf” zaproponował zejście w „dziką trasę” i zaczęło się. Najpierw nasze dziewuszki musiały zawrócić i z „wielką ochotą” podejść z powrotem tych kilkanaście kroków. Jeszcze bardziej ciśnienie podniosło się Sebastianowi, który aby wrócić musiał przejść… chyba pół Karpacza. W końcu jednak wszyscy dotarli i zaczął się „odcinek specjalny”.

Pierwszym niebezpieczeństwem stała się możliwość „niekontrolowanego zjazdu horyzontalnego” w przypadku nieuwagi. To spowodowało, że wszyscy raczej trzymali się grupy i jakość… udało się zachować „pion”. Oczywiście zaraz potem Sebo ruszył przecierać szlak, co kosztowało go dwa kolejne powroty (w momencie wyboru niewłaściwego kierunku). Nie da się ukryć, że w trasie tej krył się swoisty urok – sporo lasu, niezbyt pewnie wyglądający mostek (po którym, „na próbę”, przeszedł jako pierwszy najlżejszy z nas – „szeryf”) i niesamowite zejście do potoku. „Wilcza Polana” była czarująca – no, może za wyjątkiem kolejnej fazy deszczu, który przyspieszył nieco tempo naszego marszu.

W końcu doszliśmy do ul. Wilczej, skąd już tylko minuty dzieliły nas od „zasłużonego odpoczynku”. Oczywiście, Sebo doszedł jako pierwszy – po nim grupa Panienek, w końcu „dinozaury”. Odstępu czasowe przydały się dla bezpieczeństwa podróży powrotnej – w końcu trzeba było „przewentylować nasze odnóża dolne”, a to mogło być zagrożeniem dla koncentracji naszych kierowców.

Tajemnicą poliszynela jest to, że każdy wyjazd jest obwarowany swoistą klauzulą – damy z siebie wszystko, ale… MxDonald’s musi być!!! Przed tym warunkiem ustąpili nawet „maniacy zdrowego żywienia”. Tak więc trasa powrotna musiała zahaczyć o Jelenią Górę i jej najważniejszy (dla nas) lokal gastronomiczny. Pobyt tam trwał coś koło godziny – i nie chodzi tu o kalorie, ale o frajdę. Przy okazji, co niektórzy poznali prawdziwą cenę niektórych artykułów – np. „cmok” za łyka Coli.

Powrót był w sumie spokojny – dziewczyny miały swoje „babskie sekrety”, a my, koło kierownicy próbowaliśmy zachować spokój, widząc „jazdę barana” innego kierowcy, który… wytrącił w końcu w równowagi jednego z nas.

Jak zawsze, na koniec pozostaje jedno (ale za to jakie piękne) słowo DZIĘKUJĘ. Słowo to kieruję w stronę tych, którzy wzięli udział w dzisiejszym wypadzie: Państwu Renacie, Krystianowi, Oli i Sebastianowi Rybickim; panu Ryszardowi i Monice Piekarskim, Agacie Mikulskiej i Zosi Undro – za wspaniałą atmosferę wypadu inauguracyjnego. Mam nadzieję, że to dobry początek kolejnego roku – tak naszej współpracy, jak i „terenowych przygód”. A tym, którzy zwątpili dedykuję jedno słowo (ale bez złośliwości): ŻAŁUJCIE!!!

Napisany w wycieczki | 5 komentarzy »

Nocne zwiedzanie Czochy

Autor: admin o 5. października 2011

Cudze chwalicie, swego nie znacie…” – znamy tę maksymę, i choć w zasadzie się z nią zgadzamy, bardzo często pozostaje tylko kwestią teorii. Ekscytujemy się „cudami z zagranicy”, jeździmy tysiące kilometrów, aby COŚ obejrzeć, a tymczasem… „tuż pod samym nosem” leżą prawdziwe „perełki”. Tak właśnie „perłą” naszego regionu jest zamek Czocha, z którym związana jest ciekawa historia i wiele – mniej lub bardziej prawdopodobnych – podań i legend.

Nie wiem, jak inni, ale ja miałem przyjemność odwiedzić zamek kilkakrotnie – z tym, że zawsze w dzień. W minioną sobotę (01.10) dostałem jednak szansę ujrzenia go w „nocnej krasie” – zupełnie inaczej niż zazwyczaj. W gronie przyjaciół, o 21:30, rozpocząłem udział w „Nocnym zwiedzaniu Czochy”, będącym finałem tegorocznego Turnieju Rycerskiego.

  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg
  • Nocne zwiedzanie.jpg

Zostaliśmy ze swadą powitani w Sali balowej przez „wodzireja” zwiedzania, który w ciekawy i humorystyczny sposób nakreślił ogólną historię powstania obiektu. Następnie podzielono nas na grupy, oddając pod opiekę poszczególnych przewodników.

Będąc w grupie 2 miałem nadal przyjemność zwiedzania placu zamkowego w towarzystwie wspomnianego wyżej „wodzireja”, który wspomniał o tragicznym pogrzebie i „pechu grabarzy”, o słynnym (i dosyć dwuznacznym) posągu; wreszcie o przechodzeniu zamku z rąk do rąk w ramach planów i zamierzeń matrymonialnych „wielkich ówczesnego świata”. Podczas spaceru do lochów usłyszeliśmy krótką relację o pobycie w zamku „lisowczyków”, o zdradzie, która zakończyła jedną z batalii zamkowych; wreszcie (choć tu czuję niestety niedosyt) poruszono kwestię tzw. „skarbu zamkowego”, odkrytego (zacytuję – „rzekomo”) podczas ucieczki klucznicy i starosty w 1945 roku. [Tu dodam, że szkoda, iż ta – w sumie najnowsza – historia wciąż pozostaje w „cieniu milczenia”. Jest bardzo interesująca i budzi wiele emocji – może stąd wielka wstrzemięźliwość w poruszaniu kwestii II wojny światowej].

Kiedy już skończyliśmy tę część naszego zwiedzania, dostaliśmy się w ręce „kata” (a raczej jego rzecznika prasowego). Kolejny przewodnik, prowadząc nas piwnicami i lochami dosyć barwnie przedstawiał [„naturalnie radosnym tonem”] „rozkosze” bycia katem, który oczekując na jedyne właściwe zdanie: „Przyznaję się do winy” zyskiwał także locum na koszt miasta i prawo… do prowadzenia „chaty uciech horyzontalnych”. Przy wtórze nastrojowej muzyki przestawił nam także krótką historię jednego z właścicieli, zafascynowanych lokalnym złotem – to właśnie jego los skłonił do wniosku, kończącego tę część naszej trasy: „Złoto szczęścia nie daje, więc… po przejechaniu tak wielu kilometrów ulżyjcie sobie i… zostawcie je tutaj”. Było nieźle – może za wyjątkiem jednego z uczestników, który z jakiegoś powodu chciał zaznaczyć swoją obecność [dla niego było to może śmieszne – ja miałem po jego „występach” raczej poczucie niesmaku].

Po wyjściu z lochów wróciliśmy ponownie do Sali Balowej, gdzie – prowadzeni przez kolejną przewodniczkę – zapoznaliśmy się z historią miejscowych zabaw i tragedii, których „echem” są duchy [pokaz „duchowych spacerów” nie miał może rangi scen z „Pana Samochodzika”, ale… był dosyć sugestywny, budując napięcie, którego kumulacją była „czarna postać klucznika” zaczepiająca w ciemnościach „co nadobniejsze białogłowy”. Było trochę krzyku i sporo śmiechu – pojawiła się nawet „dywersyjna próba uchylenia zasłony tajemnicy czarnej maski”.

Zwiedzając zamkowe korytarze mieliśmy także okazję – przy wtórze „grzmotów” – odwiedzić miejscową bibliotekę i poznać jej tajemne przejście [i znowu osobista refleksja – patrząc po umieszczonych na półkach tytułach zrobiło się żal wojennych losów dawnej bogatej kolekcji zamkowego księgozbioru]. Doprowadziło nas ono (śladami bohaterów „Twierdzy szyfrów”) do winiarni, z której podobno wiodło podziemne przejście do Leśnej (w którym zabłąkał się jeden z dzielnych czerwonoarmistów – błąkał się długo… aż do chwili spotkania z nami podczas tego nocnego spaceru). Przy okazji pobytu w winnicy dowiedzieliśmy się, że pomieszczenie to było wykorzystane także do produkcji innego znanego filmu „Gdzie jest generał?” (to tu Orzeszko „odpoczywał” po trudach patrolowania).

Po zwiedzeniu winiarni wróciliśmy znowu do Sali Balowej, gdzie staliśmy się świadkami rycerskiego pojedynku „o cześć” córki zamku. Walka była ostra i – choć nie towarzyszyły jej „miecze świetlne” -bardzo dynamiczna. W końcu „czarny charakter” poległ, cześć białogłowy została obroniona, a my, zwiedzający – ukontentowani widowiskiem – ruszyliśmy ku ostatniej atrakcji dzisiejszej nocy: tajemniczej studni.

Nasz „wodzirej” najpierw wyszukał „medium”, którym stała się Jagienka. Następnie usłyszeliśmy historię, jak to prawa biologii nie chcą współbrzmieć z zasadami historii („albo-albo” – albo dłuższa ciąża, albo krótsza nieobecność ślubnego) – kiedy już zdążyliśmy się oburzyć niewiernością małżonki pana zamku (która to wina przesłoniła nawet okrutna śmierć w studni) POJAWIŁA SIĘ ONA… BIAŁA PANI Z CZOCHY!!! W świetle buchającego ognia i efektów świetlnych przespacerowała się po blankach dziedzińca zanosząc swoją skargę na okrutny los. Nie da się ukryć – efekt był „piorunujący”. Może dlatego z pokorą my, ta „brzydsza płeć”, przyjęliśmy „wyrównującą proporcje” zamkowych opowieści (w których dominowały w negatywnym klimacie niewiasty) krytykę naszych „męskich wyobrażeń i przypadłości”.

Cały wieczór można by zadedykować zmysłom wzroku i słuchu. Zwieńczeniem stała się jednak „uczta dla ciała” – no, uczta to może zbyt górnolotnie, ale… po pięknym podziękowaniu zostaliśmy zaproszeni do degustacji chleba z zamkowej piekarni. Cóż rzec – był pyszny i naprawdę „szedł jak ciepłe bułeczki”.

  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg
  • Czocha nocą.jpg

Nocne zwiedzanie było bardzo interesującym doświadczeniem. Pragnę podkreślić wielką swobodę i swoisty luz w odkrywaniu przed nami tajemnic Czochy. Dzisiaj, kiedy powagi (w tym także tej sztucznej) jest za dużo, te cechy są bardzo pożądane, skutecznie zachęcając do korzystania z tak cennych inicjatyw i „smakowania” w ich przeżywaniu.

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

Msza św. o uzdrowienie

Autor: admin o 4. października 2011

Msza św. z modlitwą o uzdrowienie – sprawowana u nas już po raz drugi – to ważne wydarzenie. Tym razem udało się zarejestrować jej część tak w wersji foto, jako i wideo. Poniżej prezentuję dokumentację fotograficzną, którą dedykuję szczególnie uczestnikom liturgii. Zainteresowanych szerszym opisem przebiegu uroczystej mszy św. serdecznie zapraszam W TO MIEJSCE STRONY PARAFIALNEJ      ks. Janusz

  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg
  • Msza.jpg

Napisany w moja praca | 1 Komentarz »