Ściegny 2011 NOCNE ZAPISKI SZERYFA
Autor: admin o 14. lutego 2011
Oficjalne sprawozdanie zimowiska znajduje się W TYM MIEJSCU
Zainteresowanych obejrzeniem i pobraniem zdjęć z zimowiska serdecznie zapraszam pod ten adres
„Szeryf” to tylko pojęcie umowne – tu jednak rządzą niewiasty, a ja jestem w mniejszości. Jednak (choćby ze względu na kapelusik, a także kilkuletni sentyment) niech pozostanie to właśnie określenie. Zimowisko – jak co roku – poprzedza „kampania promocyjna” i obfita korespondencja z osobami i instytucjami, które mogłyby wesprzeć wysiłki organizacyjne W tym roku udało się ten pierwszy etap zakończyć w pierwszym tygodniu stycznia. Potem zostało czekać na odzew. Krok drugi związany był z informacją dla Rodziców uczestników zimowiska – dwa spotkania dały możliwość wyjaśnienia wszelkich szczegółów wyjazdu i zimowego wypoczynku. Mimo, że tegoroczna grupa ma charakter bardzo kameralny (liczy zaledwie 26 osób), krok trzeci – przewóz całego „zimowiskowego majdanu” był dosyć czaso- i pracochłonny; odbył się w trzech częściach. Piątkowy wyjazd (po zajęciach szkolnych) był swoistym „szaleństwem” – wyjechać około 14:00 i zdążyć wrócić do 16:40 (z prawie 40-minutowym rozładunkiem)… to już było coś [tylko ten pośpiech mnie dobija]. Większość pozostałego asortymentu dla naszej grupy została przewieziona w sobotę – tu już było spokojniej, jako, że terminy nie goniły. Wielką pomoc okazał w tej fazie p.Ryszard Piekarski (jak zwykle niezawodny), który od samego początku naszej znajomości wykazuje wiele zrozumienia i życzliwości dla inicjatyw dla naszych dzieciaków. Po rozładunku trzeba było jeszcze zrobić „mega-zakupy”. Tu wielką pomoc okazali wieloletni dobrodzieje wyjazdów zimowiskowych, Państwo Iwona i Bogusław Wiatr.
DZIEŃ 1 niedziela 13.02.2011 roku
W końcu przyszedł TEN DZIEŃ. Już od rana co niektórym wszystko „paliło się w rękach”, a część rodziców miała problemik z dziecięcymi tekstami: „Weźmy jeszcze to”. Jako, że nie brałem udziału w wyjeździe grupy bogatyńskiej, trudno opisać te chwile. W Lubaniu natomiast, zgodnie z ustaleniami, oczekiwaliśmy na przyjazd autokaru od 14:50. Chwila przyjazdu stała się momentem „eksplozji radości” – i to nie tylko dzieci. Najsilniejsze „misiaki”, najgłośniejsze „karpiki” etc. Wymieniła między sobą Kadra z trzech ostatnich wyjazdów zimowiskowych. Na to warto było popatrzeć. Sam dojazd był spokojny, nie znaczony śladem „zielonych min”. Dopiero na miejscu okazało się, że „problemem” stał się bagaż części uczestników – dorównujący często wadze jego właścicielki (tak się jakoś porobiło, że sytuacja ta dotyczyła tylko „piękniejszej części” naszej grupy). Ale z tym problemem sprawnie uporali się Panowie, z Panem Dyrektorem na czele – jako gentelmani wszystkie cięższe bagaże dostarczyli na II piętro [za to oczekujemy, że Dziewczyny pomogą nam pościelić łóżka – nie ma to jak symbioza].
Po 40 minutach zamieszania zeszliśmy się na korytarzu, aby wziąć udział w krótkim apelu, poświęconym zasadom udziału w zimowisku. Prowadził je „szeryf”, ubezpieczany przez ekipę „bodygardów w spódnicy” (czyli przez p.Joasię i p.Jadzię). Słuchaliśmy uważnie [słowo… nie udawaliśmy…], więc ten punkt trwał krótko i był „bezbolesny” (tylko czemu jest „szlaban” na gazówkę???). Po kolacji spotkaliśmy się na pierwszych zimowiskowych zajęciach, mających nam ułatwić wzajemne rozpoznawanie się. Jako, że wiele osób przyjechało do Ściegien któryś z kolei raz, nie było to trudne (a w kilku momentach nawet zabawne). Po zakończeniu spotkania zaczęliśmy oczekiwać sygnału do zabawy – czyli PIERWSZEJ ZIMOWISKOWEJ DYSKOTEKI. Rozpoczęła się z lekkim „poślizgiem”, ale nam to raczej nie przeszkadzało – jako, że ważna jest jakość a nie ilość, postanowiliśmy sobie opóźnienie odbić na parkiecie. Atmosferę zabawy podkreślała typowo dyskotekowa dekoracja – tylko DJ jakoś nie przypominał tych ze srebrnego ekranu (chociaż był czarny). Po godzinie zabawy okazało się, że pierwsi „wymiękli” chłopcy – od 22:00 bawiły się same Panie (czyżby taki „babski wieczór”?); i to tak dobrze, że kiedy w eter poszła muza „I to już koniec”, naprawdę ciężko było w to uwierzyć. Należy jeszcze dodać, że częścią zabawy stał się „koncert życzeń”: p.Joasi zadedykowano kawałek „Jesteś szalona”, p.Teresie – „Hej sokoły” (fragmenty tego, co się wtedy wyczyniało można znaleźć w I cz. filmu o zimowisku); p.Jadzia otrzymała w ramach koncertu utwór „18 lat”, zaś Adrianna [która się zawiesiła] została zresetowana słowami piosenki „Wstawaj i walcz”. W końcu cały „parkietowy babiniec” otrzymał na koniec dedykację od DJ „Rycz mała, rycz” – może trochę dwuznaczne, ale… zabawa byłą przednia. W końcu, kiedy nastała cisza, rozpoczął się „nocny horror” czyli… próba zaśnięcia. Mimo oferowanych nam przez „szeryfa” „bezinwazyjnych metod skłaniania do snu” [drogi Czytelniku! Lepiej, żebyś nie wiedział, co to znaczy…] nasze uciszanie się trwało baaaaardzo długo. Dopiero kierownicza obietnica „nocnej ścieżki przetrwania” skłoniła osobniki najbardziej snoodporne do (no, oczywiście nie do zaśnięcia), ale do „zejścia do podziemia” (śpiwory i koce skutecznie tłumiły dźwięki komórek i chichotów). Jedno tylko nas niepokoiło – co będzie z jutrzejszą pobudką…
DZIEŃ 2 PONIEDZIAŁEK 14.02.2011 r. WALENTYNKI
„Dzień zemsty Kadry” miał być jutro, ALE… ale znaczenie tego wstępu do opisu dnia drugiego pozostawmy na razie na boku (piękno tajemnicy tkwi w samej tajemnicy – przynajmniej do czasu). Nasze nocne obawy okazały się uzasadnione – dla wielu z nas poranna pobudka okazała się „dramatem dnia”… nieeeeeeeeeeeeeee… jeszcze momencik. Niestety, uwieczniający nas na foto szeryf i Kadra nie chcieli nam okazać ani krzty litości. Trudno, jak mus to mus [ale my się zemścimy]. Poranną gimnastykę (kolejny objaw sadyzmu naszego księdza) poprowadzili dzisiaj chłopcy (grupa 1). Początek był może mizerny, ale kiedy na parkiet wyszedł Piotrek, zaczęło się. Niby 10 minut, a niektórzy z nas mieli wylewowe ciśnienie i pragnienie jednego łyka czegoś mokrego. Msza św. była interesującym doświadczeniem – albo zaspanie, albo problemy aklimatyzacyjne spowodowały, że nasz udział we mszy był hmmm… raczej „wyszeptany” lub „wymruczany” [ale oczywiście mamy silną wiarę, że jutro będzie lepiej]. Po śniadaniu przyszedł czas na rywalizację sportową (w końcu nie można żyć tylko skokami) – nie wyszło nam ze śniegiem, więc zawody na najpiękniejszego „zimomena” [czyli bałwana] zostały zastąpione spartakiadę zimowiskową, której hasłem stały się słowa: „W młodym ciele bojowy duch”. Słowa te oczywiście całkowicie zgadzały się ze stanem faktycznym – nie tylko bawiliśmy się wyśmienicie, ale także krzesaliśmy z siebie maksimum naszych sportowych możliwości (była sztafeta, rzuty do kosza, slalom z piłeczką, kozłowanie piłką, odbijanie piłki plażowej – jak widać, konkurencje przygotowywały nas raczej do… sezonu letniego, ale cóż… „tak się kraje, jak materiału staje”. Po wysiłku fizycznym przyszedł czas na ożywienie naszej kreatywności plastycznej – jednym z zajęć grupowych był tzw. „Fotomontaż”. W naszym przypadku połączyliśmy go ze zdolnościami abstrakcji myślenia i postrzegania tego, co wokół nas. Prozaiczne skądinąd zadanie: „Widok za oknami” okazał się wielkim wyzwaniem, efekty zaś były rewelacyjne. Znalazła się jednak grupa antyabstrakcyjna, która ten czas postanowiła spędzić na baaaaaaardzo brutalnej rzeczy – wzajemnym zbijaniu się [oczywiście piłką]. Wydawało się (przynajmniej po lekturze programu dnia), że dzisiaj już nic nas nie zaskoczy – tymczasem Kadra postanowiła nas „rozerwać” na koniec dnia. Po LB (czyli ciszy poobiedniej) zostaliśmy zaproszeni do wzięciu udziału w niewielkim przedsięwzięciu zatytułowanym SSP [„Sadystyczny Spacer Przetrwania”]. Musimy zajrzeć do słownika, bo po zakończeniu 2-godzinnej rywalizacji z kozicami doszliśmy do wniosku, że nie do końca rozumiemy znaczenie tego określenia.
Trasa wybrana przez „szeryfa” miała być lekką rozgrzewką przed jutrzejszym zdobywaniem gór, tymczasem… zostaliśmy „wpuszczeni w kanał”. To, że najmłodsi „łykali” teksty księdza „bez mydła”, to zrozumiałe [a nastraszył nas trasą na przełęcz Okraj i powrotem około 22:00] – ale żeby spowodować błysk niepokoju w oku u nas, starych zimowiskowych wyjadaczy, to już niebezpieczne (czyżby za duża siła przekonywania?). Usprawiedliwieniem może być fakt, że po obejściu miejscowej górki i zaliczeniu „ścieżki zdrowia kozic”, kiedy doszliśmy do Western City, nasz przewodnik bardzo przekonująco zaczął się rozwodzić nad dalszym ciągiem trasy na Okraj – potwierdzeniem tego miało być pójście w stronę Księżej Góry. W końcu, ku naszej uldze, okazało się, że straszenie nas było po prostu „ściemą”, ale… do tej pory trudno nam uwierzyć, że daliśmy się aż tak „wpuścić w maliny”. Poza tym spacer był bardzo przyjemny i pouczający – pozostawił po sobie jednak lekki niepokój: co czeka nas jutro, skoro dzisiaj to był tylko przedsmak? Końcówkę dzisiejszego dnia zdominowały cztery punkty: „Śpiewający Kącik Ducha Gór”, nauka tańca zespołowego, oczywiście Walentynki i konkurs ”Mam talent”. Jak to później przyznał (wymiatający na strunach) ks. Janusz w śpiewie okazaliśmy się bezkonkurencyjni. Podobnie było z poznawaniem zasad kroku cza-czy – nawet nieźle nam to szło [tylko skąd umie to ksiądz?!?!?!]. Walentynki stały się okazją wymiany serdeczności – a to dzięki sprawnie funkcjonującej „Zimowiskowej Poczcie Walentynkowej”, która może spokojnie konkurować z naszą polską. Było sporo śmiechu – zwłaszcza podczas zgadywania, od kogo pochodziła konkretna „walentynka”. Trochę gorzej poszło z „Mam talent” – zgłosiły się aż/tylko 2 wykonawczynie, które zaprezentowały autorską twórczość aranżacji śpiewu (Zosia) oraz umiejętności taneczne (Natalia). Oczywiście nie był to ostatni punkt dnia [przynajmniej dla Kadry] – teraz trzeba nas jeszcze „utulić do snu” – a to zadanie z rodzaju „syzyfowych prac”.
DZIEŃ 3 WTOREK 15.02.2011 roku
Cóż… to musiało się stać… musiał nadejść TEN dzień – DZIEŃ ZEMSTY KADRY (a raczej naszego „szeryfa”). Mieliśmy oczywiście możliwość posmakowania tego, co nas czeka, ale… używając słów Karoliny: „Niech kiedyś pocierpi tyle, ile my dzisiaj”. No, ale do tego zaraz dojdziemy.. Zacznijmy od poranka – dzisiejszą gimnastykę prowadziła grupa „maluchów”. Wiek może nie za duży, ale chęci całkiem spore – niektórzy zakończyli tę „torturę” z potem na czołach [zwłaszcza po tym, jak nasze gimnastyczki wsparł swoją kreatywnością Piotr]. Z racji dzisiejszego wypadu uległ zmianie program dnia. W miejsce porannej mszy zostaliśmy zaproszeni na… śniadanko. To tam właśnie dowiedzieliśmy się [niektórzy z przerażeniem], że wczorajsza trasa to była „bułka z masłem” (o nieeeee!!!! To mnie boli głowa!!!!!! … a mnie brzuch…!!!). Niestety, Kadra była twarda i wszyscy [za wyjątkiem Sary] ruszyliśmy na szlak.
Początek był fajny – świetna pogoda, słaby wiatr i raczej nizinny charakter spaceru; tylko to „żółwie” tempo szeryfa {prędkość dźwięku powinna być zakazana}. W takim optymistycznym nastroju doszliśmy (mijając Księżą Górę) do Komendy Policji w Karpaczu. Jakoś nikt nie chciał złożyć na naszego księdza doniesienia [po prostu… nie wiedzieliśmy tak naprawdę, co jeszcze przed nami], więc chyżo wkroczyliśmy na żółty szlak – i zaczęło się. Najpierw podejście, po których odezwał się u wielu z nas „oddech astmatyka” {tu zapraszamy do obejrzenia filmu „Zimowisko 3”}. Krótki postój, uzupełnienie kalorii i płynów i znowu!!!!… pod górę!!! Szliśmy wprawdzie asfaltem, ale zaczęły się pierwsze myśli typu: „Czy te wysokości są na pewno dla mnie?”. Zyskały na sile, kiedy – po wejściu na szlak czerwony – pojawił się śnieg i lód. Niektórzy z kolonistów to zwolennicy „sportów ekstremalnych” – im przypadło do gustu przedzierania się po częściowo zrujnowanym mostku [problem był nie w tym „częściowo”, ale w pokrywającej go warstwie lodu]. Mimo pewnych utyskiwań na jakość szlaku, doszliśmy do miejsca postoju w znośnych nastrojach. Tu czekała już na nas cieplutka herbata – za to, że wnieśli ją nasi Opiekunowie, darowaliśmy im część winy za nasz wysiłek [no, może nie wszystkim – nad karą dla szeryfa jeszcze pomyślimy]. Po 20 minutach padło hasło „wracamy!!!” – nie bardzo nam się chciało wstawać, ale zostaliśmy poddani działaniu silnego dopingu w postaci obiecanego czasu na zakupy. No nie, dla tej chwili rozkoszy wydawania pieniędzy zrobilibyśmy prawie wszystko. Tak to już jest, że przy schodzeniu działa bardzo silnie grawitacja. Ma to swoje plusy i minusy. Plusem było tempo [do asfaltu doszliśmy w niecałe 15 minut]; minusem zaś – skłonność do przyjmowania (jakże nieraz bolesnej – „pozycji horyzontalnej”). W sumie jednak szło nieźle – skutecznym zabezpieczeniem na stresy, wysiłek i ból był stający przed oczyma napis: SKLEPY!!! Niestety, rozwiał się on stosunkowo szybko, kiedy po wejściu na czerwony szlak dowiedzieliśmy się (niektórzy z paniką w sercu), że nasz księciu prowadzi nas nim po raz pierwszy. I co teraz?!?!?! Iść czy stawić czynny opór??? – sprawę zawierzyliśmy Duchowi Świętemu. Chyba pomogło, bo po kolejnych 15 minutach znowu zobaczyliśmy cywilizację. Hura!!!!!!!!!!!!! Po dojściu do centrum Karpacza rozeszliśmy się, aby umniejszyć ciężarowi naszych portfeli. Bywało dawniej, że na spotkania po takich zakupach niektórzy dochodzili z solidnym „poślizgiem”. Dzisiaj jednak było inaczej – obojętne, czy sprawił to głód, czy nasza samodyscyplina… o umówionej godzinie wszyscy byliśmy na miejscu spotkania. Stąd (konkretnie, sprzed kościoła) ruszyliśmy do DWK „Wodomierzanka” na wyczekiwany niecierpliwie obiad. W tym momencie zaczęły się „schody”. Do przodu gnał nas głód, stopowało jednak wyczerpanie. Dopóki schodziliśmy to jeszcze jakoś szło – wystarczyła się poddać sile grawitacji. No, ale kiedy ponownie wkroczyliśmy na żółty szlak, padły pytania: „Czy moglibyśmy jednak wrócić na tę Policję?”. Szeryf, jak zwykle, wydarł do przodu [a z nim garstka „góromaniaków”] – my zaś, idąc ich śladami próbowaliśmy dotrzeć do „punktu żywienia”. Dotarliśmy tam o czasie, ale o nastrojach lepiej nie pisać [„Księciu!!! Bój się!!!”]. Obiad był, jak zwykle, pyszny. Do tego nareszcie można było trochę poleniuchować – tylko czemu tak krótko?!?!?! Po 40 minutach padło sadystyczne hasło: „Idziemy dalej!!!”. „A nie można by PSK-em?” – zapytaliśmy nieśmiało. „Co, wymiękacie?” – na takie dictum pozostało jedno… unieść się honorem i pokazać, że nic, ale to nic nas nie boli. Trasa powrotna była dosyć spokojna [no, może oprócz tempa] – skutki jednak na tyle przykre, że na widok szkoły wszyscy stwierdzili zgodnie: „Od dzisiaj kocham szkołę”. Lektura powyższego opisu mogła by skłonić niektórych do [całkowicie nieuzasadnionego] przekonania, że „padliśmy”. Nic z tych rzeczy. Po prostu, trzeba nam było trochę odpoczynku od świeżego górskiego powietrza i wysokości ponad …. m.n.p.m. Poczuł to nasz ksiądz, kiedy w 40 minut po powrocie zaczęliśmy go maglować pytaniem: „Kiedy śpiewamy”? Musiał się poddać – i była to „kapitulacja” bardzo kosztowna. Nieroztropnie założył się, że słychać go lepiej niż nas i w konsekwencji… musiał stawiać słodycze. Yes, yes, yes…!!! W tym nastroju triumfu ruszyliśmy do kościoła na mszę św. – pierwszą, w której mieli uczestniczyć także miejscowi wierni. Nie znamy relacji z tamtej strony, ale mieli z pewnością „ciężki orzech do zgryzienia” – najpierw sam nasz widok; potem autorskie wykonanie psalmu przed Adriannę i Natalię; dialogowana homilia o tym, po co chodzimy na mszę i wreszcie… komunia św. pod dwiema postaciami przy ołtarzu (efekty zobaczymy jutro – ciekawe, czy ktoś się pojawi???). Po powrocie i pysznej kolacji zrobiło się nam błogo – tę atmosferę podkreśliliśmy naszymi nocnymi kreacjami podczas kolejnego konkursu-zabawy „Pidżam Party”. Kreacje były niesamowite, stąd też następująca po niej zabawa była naprawdę „rozrywkowa”. Czytających to naszych Rodziców pragniemy pocieszyć – chociaż powyższe brzmiało może alarmująco, my nie daliśmy za wygraną. Czas ciszy nocnej znów został przesunięty – nie pytajcie, do której godziny…
DZIEŃ CZWARTY ŚRODA 16.02.2011 roku
To już środa, szok!!! Chociaż z drugiej strony – czuć po kościach upływający zimowiskowy czas. Coraz trudniej wstać, że o porannej gimnastyce nie wspomnimy. Dzisiaj udało się nam (ku wielkiemu zaskoczeniu Kadry) skrócić „męki gimnastyczne” – po prostu, część z nas zerwała się z pościeli co najmniej 10 minut za późno. No, ale odrobimy to jutro… Msza św. była pewnym sukcesem – wprawdzie liturgię słowa oddaliśmy „miejscowym”, ale śpiew poszedł nie najgorzej. Podobnie było z dialogiem homiletycznym – dzisiaj rozmawialiśmy o tym, kto, kiedy i w jaki sposób może przyjąć komunię św. Efekt? Do ołtarza podeszło kilku z nas, aby przyjąć komunię duchową (wyrażoną znakiem krzyża). W sumie było więc normalnie, choć coś „wisiało w powietrzu”, bo po mszy „wydarliśmy” do szkoły w takim tempie, że lekkiej zadyszki dostał nawet szeryf. Dzisiejsza msza była sprawowana za Kadrę – pamiętaliśmy o Niej także poza kościołem. Wyrazem naszej wdzięcznej pamięci był zaangażowany udział w konkursie-zabawie: „Kubistyczny portret Kadry” polegający na wykonaniu portretu swojego Opiekuna bez udziału wzroku (czyli z zasłoniętymi oczyma). Jedyną pomocą były wskazówki reszty grupy. Trudno się więc dziwić, że między oryginałami a naszymi „reprodukcjami” były pewne [zupełnie nieistotne] różnice – bo cóż znaczy koślawa ręka czy brak owłosienia głowy (z kłaczkami czaszkowymi przypominającymi raczej…. hmmm… diabelskie rogi). Zabawa była przednia, co zostało uwiecznione także w zapisie wideo.
Kontynuacją naszego dzisiejszego dokazywania były – prowadzone po mistrzowsku przez p. Jadzię i p.Joasię – zabawy „Stodoła” i „Wycieczka”. Nastrój pozostał na długo – wystarczyło go z pewnością na przygotowania i przeprowadzenie kolejnego novum zimowiska – Dnia Hiszpańskiego (po raz pierwszy został przeprowadzony rok temu przez p.Bożenkę). Zabawa polegała na wykonaniu strojów hiszpańskich i przygotowaniu aranżacji tańców hiszpańskich (w tym walki z bykiem). Okazało się, że różnice wiekowe niewiele tutaj znaczyły – wszyscy wykazaliśmy się pomysłowością tak w przygotowaniu kreacji, jak i układach tanecznych. Dzisiejsze popołudnie zdominował początkowo sport plenerowy. Zostaliśmy zaproszeni przez p.Dyrektora Leszka Basińskiego na pobliski Orlik, gdzie odbył się „zacięty” mecz siatkówki (co tam przy nas reprezentacja krajowa). Doszliśmy także do wniosku, że to dobre miejsce do swoistego rewanżyzmu wobec Kadry – skoro my musimy przestrzegać regulaminu, to może Kadra mogła by w zamian pobiegać. Uniknął tego nasz księciu – nie tylko dlatego, że go fizycznie nie było, ale również i z tego powodu, że w podczas kolejnego spotkania „Śpiewającego Kącika Ducha Gór” posłużył się (już po raz drugi) przekupstwem. PRAGNIEMY DONIEŚĆ ODNOŚNYM WŁADZOM, ŻE TUTAJ SZERZY SIĘ KORUPCJA NA NIESPOTYKANĄ SKALĘ. PROPOZYCJE ZAKŁADÓW DOTYCZĄCYCH JAKOŚCI NASZEGO ŚPIEWU (czyli kto lepiej i głośniej) ŁAMIĄ PODSTAWY USTAWY ANTYKORUPCYJNEJ, O GRACH HAZARDOWYCH I DOPINGU (choć może trudno za doping uznać słodycze). Ale abstrahując od powyższego musimy samokrytycznie zgodzić się z opinią naszego „szarpidruta”, że śpiew wychodzi nam rewelacyjnie. Podobnie jest z tańcem zespołowym – dzisiaj poćwiczyliśmy obroty i trzymanie linii prostej. A wydawało by się, że cza-cza jest taka prosta. Trochę się zmachaliśmy – zwłaszcza zaskakiwani poleceniami prowadzącego zajęcia ks.Janusza. No i przyszedł czas na – jak się okazało – „gwóźdź” dzisiejszego dnia. O ile wcześniejsze konkursy rozbawiły nas, o tyle konkurs „Parodia filmu” to była „eksplozja humoru i śmiechu”. Uczestnicy zaprezentowali program na tak wysokim poziomie, że pozostało nam tylko jedno – wysłać materiał do TVP (murowany sukces w Kabaretonie).
Kontynuacją konkursu była Dyskoteka Szarego Człowieka, na której bawiło się może niewielu, ale za to do upadłego. Dzień był więc udany. O dziwo, tym razem udało się nawet regulaminowo zasnąć (no, wyjaśnijmy to sobie – może raczej wyciszyć się, bo o śnie to raczej trudno mówić – zwłaszcza tym, którzy dzisiaj oświadczyli się swoim wybrankom serc… jutro wszak śluby zimowiskowe). Jedno tylko smuci i niepokoi – w ciągu 2 dni nasza grupa zmalała o 2 osoby. Opuściły nas z racji problemów zdrowotnych Ola i Sara – a kilka następnych osób wykazuje pewne powikłania. Miejmy jednak nadzieję, że nie będzie źle.
DZIEŃ PIĄTY CZWARTEK 17.02.2011 roku
A jednak jest źle, oj niedobrze. Dzisiejszy poranek można spokojnie nazwać PORANKIEM KRYZYSU. Nasz „paparazzi” przed ostatnie 2 dni uśpił naszą poranną czujność (dziewczyny przestały się malować z samego rańca) i dzisiaj, kiedy nam się tak dobrze spało… nieeee!!!!!… gdzie jest prokurator!!!!… albo Mieciu!!!… zrobił sesję zdjęciową. Pochwalił nas za nowe „pozycje sypialne” oraz odporność na „lukso-bombardowanie”. Tak naprawdę na błyski zareagowały tylko 3 osoby. Normalnie szok – nasza zemsta będzie długa i bolesna dla naszego księcia.
Jakoś się dobudziliśmy (szczególnie podczas „spaceru do kościoła) – tylko czemu zawsze jest tak, że na trasie „do” pierwszy idzie ksiądz, a „z powrotem” – my? [czyżby „syndrom jadalni”?]. Nieważne – w każdym razie po śniadaniu pozostały smętne resztki (dobrze, że oszczędziliśmy zastawę stołową). W programie przeczytaliśmy, że dzisiaj kolejna próba naszej kondycji – „Czy znowu z szeryfem?!?!?!… My naprawdę nie lubimy szybkości światła!!!”. Jednak po kilku chwilach napięcie opadło – idziemy z p.Jadzią i p.Asią – no, to OK., da się żyć. Trasa do Karpacza przypominała trochę „komedię omyłek” – mimo instruktażu księdza poszliśmy tak jakby na około [księdzu to dobrze… jest tu już szesnasty raz…] i w końcu trzeba było zdobyć „schody śmierci” (podejście do Karpacza Dolnego). Wtorkowa trasa pozostawiła jednak pozytywne skutki – nikt nie wołał „Siostro! tlen!!!”. W odróżnieniu do wtorkowej trasy, dzisiaj poszliśmy tylko i wyłącznie dla przyjemności – jedynymi niezadowolonymi były nasze portfele, które ostro schudły [tak, tak… zakupy na „obczyźnie” mają swój urok… A poza tym można nareszcie kupić coś „zakazanego”]. Ku zdziwieniu Kadry zakupy trwały stosunkowo krótko – wracając „przez pola” doszliśmy do Ściegien około 40 minut wcześniej przed planowaną godziną (jak trzeba to potrafimy). „Czasowy zysk” nie pomógł nam zbytnio – jako, że dzisiaj miało się odbyć ognisko, na nas spadło przygotowanie „paliwa”. Dobrze chociaż (o czym dowiedzieliśmy się od „zimowiskowych weteranów” – Adrianny i Piotra), że tym razem gałęzie leżały zaledwie 200 metrów od planowanego ogniska. A i tak się namachaliśmy – oj, księciu nam za to odpowie… no, chyba, że pieczyste będzie smaczne i wystarczy go na dokładkę… Kiedy we wtorek niektórzy z nas przepowiadali organizatorowi „sadystycznej trasy karpackiej” długie i bolesne cierpienia nie spodziewali się, że odpowiedź będzie równie dramatyczna. Przyszedł na nią czas dzisiaj po podwieczorku. Zostaliśmy zaproszeni do sali disco, gdzie (ku panice niektórych) zastaliśmy przygotowany sprzęt projekcyjny. Początkowo sądziliśmy, że chodzi o zdjęcia [to jeszcze idzie wytrzymać] – niestety, rzeczywistość przerosła nasze najgorsze oczekiwania. Zostały nam zaprezentowane, przygotowane przez księdza filmy z poprzednich dni zimowiska. Tragedia!!!… sadyzm!!!… na to nie podpisywaliśmy zgody!!!… – odpowiedzią na nasze protesty stało się oświadczenie: „To oglądają wszyscy w sieci”… i wtedy się wydało, że filmy te są dostępne na YouTube (no dobrze, to my szukamy telefonu do Rzecznika Praw Dziecka). Oczywiście to „przerażenie” było udawane – świadectwem tego był nas aktywny udział w kolejnych punktach programu. Podczas konkursu „Mumia” zużyliśmy w rekordowym czasie kilka rolek „szlachetnego papieru”, aby najmniejsi członkowie grup zaczęli przypominać mumie [tylko czemu Kadra wybrała taki cieniutki papier – my prosimy o ten z reklamy z mrówką]. Nasze zaangażowanie osiągnęło apogeum podczas kolejnej konkurencji – „Walka o stołek”. Nie da się ukryć, że tutaj pojawiły się elementy „brutalności”. O sukcesie [jak w życiu] decydowała szybkość i silna pewna część ciała. Wielu wylądowało na podłodze, a naszego DJ’a w czerni bawiło chwilowe ściszanie muzyki (falstarty… za to czeka go kolejna porcja boleści). Wreszcie, niejako dla przygotowania atmosfery dzisiejszego wieczoru, nasze „parki narzeczonych” zostały zaproszone do konkursu „Pantoflarz i Pantoflarka zimowiska”. Byliśmy na to przygotowani („weterani” – chwała Wam) – jednak okazało się, że nasza Kadra zmieniła zasady gry. Najpierw zabrano dziewczynom po jednym bucie [OK., na razie wszystko tak jak sądziliśmy]. Okazało się jednak, że ciąg dalszy był pełnym szokiem. To nie chłopcy mieli je nam założyć, ale to my!!!… Dziewczyny!!!… miałyśmy po krótkim biegu pozbawić obuwia naszego partnera, wrócić po swoje i z powrotem zabezpieczyć dolne odnóża naszych panów (o nie, jeśli tak to wygląda w małżeństwie, to my z tego rezygnujemy…). Wkrótce nastroje nam się poprawiły – okazało się bowiem, że nasi chłopcy otrzymali jeszcze trudniejsze zadanie – maraton na II piętro do naszego pokoju, wybranie ciuchu i ubranie każdej z nas w jej garderobę. Taaaaaaa… mimo podpowiedzi i wskazówek chłopcy wykazali się słabą orientacją – prawie połowa ciuchów nie była nasza, ale cóż… „darowanemu koniowi nie zagląda się w uzębienie”. Po tych gorących doświadczeniach musieliśmy chwilę odpocząć, a kiedy ciśnienie i temperatura się ustabilizowały przyszedł czas na kolację – wyjątkową, bo w „Kawiarence pod Gwiazdami”. Ognisko, bo o to chodzi, upłynęła w fajnej atmosferze, choć wielu wybrało raczej plac zabaw niż pieczyste – może dlatego, że właśnie dzisiaj przyszło załamanie pogody i zrobiło się dosyć chłodno (czyżby powrót zimy???). Przez cały czas ogniska nurtowały nas wątpliwości, czy aby na pewno o wszystkim pomyśleliśmy o wszystkim w związku z centralnym punktem dzisiejszego programu – Ślubami Zimowiskowymi. Suknie ślubne… są; krawaty… są; kwiaty i świadkowie… są – co by tu jeszcze? Punkt o 20:30 została wywołana pierwsza para – zaprzysiężenie poprzedziła krótka trasa obsypywana przez świadka kwiatami (cóż z tego, ze sztucznymi). „Kapłanka niesakramentalnego ogniska zimowiskowego” Adrianna wymogła na nas złożenie przysięgi, która momentami zatykała dech w piersi – no, ale czegóż nie robi się z miłości. W końcu, niesione na rękach [i tak ma być do końca zimowiska] wróciłyśmy na miejsce (doznając satysfakcji, że podobna tortura dotknęła też innych). Zgodnie z rytuałem po zaślubinach przyszedł czas na „taniec nowożeńców” – i tu szok, norrrrmalnie… wcięli nam się świadkowie [oj pogadamy sobie z nimi jutro]. Po zakończeniu tej części ceremonii przeszliśmy do naszej stołówki gdzie odbyło się… oczywiście… mega-wesele. Dobrze, że obyło się bez „gorzko, gorzko”, ale wiele elementów prawdziwego wesela pojawiło się na tym wieczornym spotkaniu. Kiedy zaczęło się robić sennie, zostaliśmy ponownie zaproszeni na parkiet, gdzie królowały oczywiście… „pościelowy”. W końcu trzeba się trochę poprzytulać. I tak dotrwaliśmy do momentu zakończenia zabawy. Teraz pozostał tylko jeden problem – jak tu zasnąć po tylu emocjach [a pogadać się nie da, bo nasz kierownik nastawił „radary” na nasze pięterko, czuwając aby wszystko było OK].
DZIEŃ SZÓSTY PIĄTEK 18.02.2011 roku
Noc upłynęła w rozmarzeniu – trudno się więc dziwić, że na gimnastykę udaliśmy się raczej niemrawo. Zapowiadał się bojkot tego punktu programu {któż wymyślił tę poranną torturę?!?!} – aby sytuację przełamać zostali wezwani na pomoc panowie z grupy 1… Piotrek! Tego Ci nie zapomnimy… bój się!!! – tak wymyślnych ćwiczeń nie było od początku tegorocznego zimowiska. Za co to???… Ola, coś Ty mu wczoraj zrobiła???…
Podczas mszy św. rozmawialiśmy o tym, co nas różni i dzieli. Ze zdumieniem uświadomiliśmy sobie, że tak naprawdę różni nas wszystko, ale za to łączy jedno – Osoba, w którą wierzymy, Chrystus [to właśnie wyraża wspólne odmówienie Modlitwy Pańskiej i uścisk dłoni podczas modlitwy]. Na boku warto dodać, że od samego początku towarzyszą nam podczas modlitwy mieszkańcy Ściegien, którzy zaczynają się coraz aktywniej włączać w liturgię (może jeszcze nie w nasze homiletyczne rozmowy, ale już na pewno w modlitwę wiernych).
Kiedy już zostały uzupełnione braki kalorii (śniadanie) podzieliliśmy się na dwie grupy. Pierwsza zdecydowała się odwiedzić Western City, druga – zaznać błogosławionego spokoju w pokojach.
Trasa do Western City okazała się niełatwa – z racji nocnego opadu śniegu podejście pod górkę było trudne i niektórzy zaliczyli „postawę horyzontalną”. W końcu jednak doszliśmy. Nasz kontakt z atmosferą Dzikiego Zachodu rozpoczęliśmy od… wspólnego beczenia. Nie chodzi tu oczywiście o płacz, ale o prawdziwy bek – w ten sposób „pogadaliśmy” sobie z miejscowymi baranami i owieczkami. Chcieliśmy też powiedzieć parę miłych słów ogierowi, ale okazał się narowisty i zrezygnowaliśmy.
Jako, że nie wszyscy lubią patrzeć na świat z wysokości końskiego grzbietu, podzieliliśmy się na dwie grupy. Pierwsza zrezygnowała z jazdy konno – zaliczyła ją podwójnie grupa druga. Oczywiście sprawdziliśmy, czy umiemy się wspinać (czemu ten pal jest taki wyślizgany?!?!?) oraz posługiwać „narzędziami mordu” (oj, naszemu księciowi się zbiera… oj, się zbiera) – ku naszej satysfakcji niektórym z nas wyszło całkiem dobrze strzelanie z łuku i rzut dzidą [gdzie tu można kupić łuk i OSTRE (!!!) strzały???]. Jako, że fundusze wciąż jeszcze pozwalały na odrobinę ekstrawagancji, postanowiliśmy zaproponować na zimowisku nową walutę… nie, nie euro, ale dolary – tyle, że z naszym wizerunkiem.
W tym roku udało nam się także zobaczyć inscenizację napadu na bank i walki rewolwerowców. Było ciekawie – tylko potem trochę strach było podejść do tych panów z bronią. Ciekawy też okazał się taniec indiański – choć tu część z nas już „wymiękła”.
W końcu wszystkie nasze drogi doprowadziły do… Saloonu, gdzie pokrzepiliśmy się nie tylko kowbojską herbatą.
Jako, że jutro Dzień Sponsora, dzisiaj trzeba było sprawdzić i przygotować wszystko, co jutro zostanie zaprezentowane. Przygotowania rozpoczęliśmy po podwieczorku spotkaniem na parkiecie [tylko nie mówcie głośno – my tu ćwiczyliśmy tańce zespołowe.. i to z księdzem…]. „Taniec belgijski” poszedł pięknie (w końcu tańczymy go już 3 lata). 4 pary zdecydowały się zaprezentować układ „Cha-chy” – też poszło nie najgorzej. Tak więc w tej kwestii mamy się czym popisać.
Jeszcze „gorzej” poszło podczas spotkania „Śpiewającego Kącika Ducha Gór” – zmobilizowani obecnością Gości (Państwo Piekarscy) i wzmocnieni głosem wypoczętej Moniki [która do nas dołączyła] zaśpiewaliśmy nieźle. „Kopa” dał nam jednak hazard naszego „Szeryfa” – ponownie zaryzykował i założył się o słodycze, że zaśpiewa głośniej. O nie… tego już za dużo… nasz śpiew „hymnu zimowiskowego” [„Jesteśmy piękni pięknem Twoim, Panie”] słychać było chyba nawet w Karpaczu. Musimy przyznać, że nasz kapłan jest honorowy – za każdym razem przegrywając zakład „wypłacał nagrodę” (tylko nie do końca wiadomo czemu – rozdając słodycze – miał taką zadowoloną minę?… Wietrzymy tu podstęp).
Wieczorną część dnia rozpoczęły Kalambury – podobno zazwyczaj była to konkurencja dosyć spokojna; dzisiaj jednak… cóż, gdyby emocje mogły zabijać… W pewnym momencie Kadra musiała nas od siebie separować – tak chcieliśmy uzyskiwać kolejne punkty [że nie wspomnimy o szaleństwie rysowania i pokazywania haseł]. W sumie, w tej atmosferze mogliśmy się bawić nawet do północy.
Okazało się jednak, że zanim znów zaczniemy się zmagać z bezsennością, niektórzy z nas będą się musieli zmierzyć z „oporną gumową rzeczywistością” – „Taniec z balonami”. Byliśmy twardzi – do tego stopnia, że Kadra wyczerpała cały zasób „balonikowych pozycji” i w końcu dwie pozostałe na parkiecie pary otrzymały „ex aequo” pierwsze miejsce (po brutalnym „przerwaniu życia” naszych balonów przez kierownika).
Podobnie wytrwałymi okazaliśmy się w kolejnej konkurencji – „tańcu na gazecie”. Wprawdzie tym razem kolejno odpadały poszczególne pary, ale wytrzymaliśmy do kubatury… dwóch stóp („Taniec z gwiazdami” to przy tym betka).
Dzisiejsze konkursy tak nas zajęły, że w sumie na wieczorną zabawę pozostało niewiele czasu i większość z nas postanowiła zaliczyć prysznic nieco wcześniej. Nieliczni pozostali tuż przed zakończeniem zabawy zostali poddani przez naszego „księcia” „tanecznemu terrorowi” – został pokazany krok taneczny po którym ci, którzy zaryzykowali (z księdzem włącznie) wyglądali, jak przy drugim zdobywaniu żółtego szlaku we wtorek.
Dzięki tylu atrakcjom (i delikatnej perswazji Kadry) dzisiaj z zaśnięciem nie będzie raczej problemu – przynajmniej taką mamy nadzieję.
DZIEŃ SIÓDMY DZIEŃ SPONSORA SOBOTA 19.02.011 roku
Dzisiaj znowu… zbudziły nas błyski (i wcale nie padało na zewnątrz) – znowu aparat!!!… nieeeee!!! Ciężar tego doświadczenia osłabił jedynie fakt, że dzisiaj mogliśmy sobie pospać aż do… 8:30 [!!!]. Normalnie szok… – to pewnie po to, aby Goście nie widzieli po nas śladów „ciężkich doświadczeń zimowiskowych”.
Gimnastyka – jak zwykle – rozpoczęła się niemrawo, ale nasze małolatki z grupy 2 (wsparte… o nieeeee… przez Piotra) szybko nas rozruszały. Było to potrzebne, bo oprócz przygotowania nas samych, na spotkanie z zaproszonymi Dobrodziejami zimowiska trzeba było przygotować także szkołę. W pokojach zaczęły się więc generalne porządki – nasze panie z miotłami (nie mylić z czarownicami) przygotowały obie sale spotkań i tak doszliśmy do momentu śniadania. Czy to z racji emocji, czy obecności kilku Gości była jakby ciszej [eee… chyba nie… to tylko złośliwa uwaga Kadry].
Msza tym razem wymagała od nas pełnej koncentracji – podczas homilii podsumowaliśmy 5 poruszonych wcześniej zagadnień. Wprawdzie nie korzystaliśmy z dopalaczy (a Kadra wypiła „morze” kawy) – poszło jednak nieźle. Dzisiaj rozmawialiśmy o znaku pokoju – przy okazji towarzyszących temu prezentacji zostali przedstawieni Gościom: „Czerwony Kapturek” (Weronika), „Matka Mateusz” (Karolina) i „plebanijna Natalia” (Natalia). W sumie było wprawdzie dłużej niż zwykle, ale raczej nikt się nudził (poza tym któż odważyłby się popatrzeć na zegarek – ryzykować dodatkowe pytanie?… nigdy!!!).
Powrót, któremu przewodniczyła „zastępca Zimowiskowego Kadry Prawa i Sprawiedliwości” (Adrianna) przebiegła wzorowo [blokada skrzyżowania, pozdrowienie uprzejmych kierowców, którzy nas przepuścili – bez używania klaksonów i odwieczne „na prawo!!!”, gdy coś jechało]. A co, niech nas podziwiają…
Mimo obecności Gości nie udało się opanować „śnieżnych emocji”, na czym straciły Adrianna i pani Joasia. No, bo po co jest śnieg i dziewczyny? – aby je połączyć ze sobą!!!
Po krótkiej 30-minutowej przerwie przyszedł czas na pierwszą odsłonę spotkania z naszymi Gośćmi. W sali disco zaprezentowaliśmy najpierw nasz dorobek wokalny. Poszło super – do tego stopnia, że zasłuchany w naszym śpiewie ks. Janusz zmylił jedną frazę (ale my to wybaczamy).
Potem przyszedł czas na tańce – i tu zaczęła się „jazda”. Pierwszy układ – „Taniec belgijski” – odtańczyliśmy sami. Wyszło super. Przed drugim – „Cha-chą” okazało się jednak, że „wymiękła” jedna z naszych tancerek. To co – albo rezygnujemy, albo „zatrudnimy” naszego instruktora. Mimo obaw, czy księciu wytrzyma, postanowiliśmy zaryzykować. Wyszło super – wprawdzie komendy były nieco głośne, ale za to nie było zmyłek „obrót”. Nasz układ został nagrodzony wielkimi brawami. I na tym miał się zakończyć pokaz – Ada zaproponowała jednak, aby przedstawić poznany wczoraj krok. No, to już solidne ryzyko… poznaliśmy go tylko trochę – ale „do odważnych świat należy”… TAŃCZYMY!!! Podskakujące „lilipucie kilogramy” naszego szefa sprawiały może osobliwe wrażenie, ale trzeba mu przyznać – wytrzymał do końca (podobnie jak my); kolory na naszych twarzach wskazywały jednak wyraźnie, że potrzebujemy wsparcia medycznego [„Siostro!!! Tleeeeen!!!”].
Na tym zakończyła się pierwsza część naszego dzisiejszego spotkania. Pozostawiliśmy naszych Gości i ruszyliśmy do swoich sal „doszlifować” pokazy poszczególnych grup. Przedstawiliśmy je około pół godziny później, wprawiając Komisję Kwalifikacyjną w zakłopotanie – no, bo przy takiej profesjonalnej grze komu przyznać pierwsze miejsce. W końcu zajęły je „ex aequo” grupa 2 i 3 (chłopcy!!! Spoko – grunt, że nie zajęliście miejsca trzeciego).
Obiad stał się próbą „powstrzymywania” – wprawdzie nie musieliśmy nic udawać, ale… wypadało hałasować o kilka decybeli ciszej (i tu złośliwy komentarz kierowniczka: „Błogosławiona ciszo”).
Tym razem nasze śpiewanie (powiązane z hazardem) zostało opatrzone przez naszego „księdza-wędrowniczka” zastrzeżeniem: „Jeśli zaśpiewacie kiepsko, idę z Wami”. Po wielkiej owacji po koncercie wiadome było, że idziemy luźnym krokiem – tym razem (dla przewietrzenia) zostaliśmy zaproszeni na wędrówką w kierunku Kowar. W sumie nie doszliśmy do drugiej okolicznej „metropolii” – trasa jednak była interesująca i wymagająca uwagi – ach te śliskie kamienie.
Dzień dzisiejszy to praktyczne zakończenie zimowiska. Wprawdzie formalnie zwieńczymy go jutrzejszym apelem, ale dzisiaj po raz ostatni będziemy mieli okazję trochę się pobawić. Jako, że Kadra podniosła nam normy (10 osób bawiących się), my postanowiliśmy być sprytni – co jakiś czas na parkiet wkraczały „nowe siły” z kolejnej grupy. Nie ma lekko – słowo się rzekło, zabawa jest do oporu. I była – do 23:00… Nie protestowaliśmy jednak, bo już zaczęło działać zmęczenie.
DZIEŃ ÓSMY NIEDZIELA 20.02.2011 roku
Było ono (zmęczenie) na tyle silne, że dzisiaj – mimo iż mieliśmy „stanąć w pionie” dopiero o godz. 9:00 – przyszło nam to z największym trudem. Zadziałał oczywiście rutyna – Kadra została zasypana pytaniami typu: „O której gimnastyka?”. Było trochę Zdziśka, że dzisiaj darowano nam tę „atrakcję”.
Przyzwyczajenie zadziałało także podczas przygotowań do wyjścia do kościoła. Dzisiaj postanowiliśmy wyjść trochę wcześniej – nasza ostatnia Eucharystia była jednocześnie sumą parafialną. Nie możemy więc „dać plamy” i przyjść na koniec. Okazało się, że nieco przesadziliśmy. Przyszliśmy jako pierwsi – dając tym samym „do myślenia” mieszkańcom Ściegien.
Msza św. była nieco odmienna od tego, do czego przywykliśmy przez minione 6 dni – było jednak sympatycznie; zwłaszcza, kiedy na zakończenie głos zabrała Adrianna, dziękując ks. Proboszczowi w naszym imieniu. Zrobiła to tak profesjonalnie, że teraz już wiemy na pewno – za rok to już będzie Kadra.
Było trochę niepokoju co do obiadu – nasz szeryf z samego rańca wybył, aby odprawić msze w Lubaniu. Niby to niedaleko, ale… dzisiaj trochę przymroziło. Obawy okazały się jednak niepotrzebne. Około 14:00 zobaczyliśmy „srebrną strzałę”, która zajechała z fasonem, aby po raz ostatni pojechać po obiady do Karpacza. Obiad był – jak zwykle – pyszniutki, tylko apetyt był stymulowany przez emocje (a mimo różnych sytuacji było żal, że to już koniec).
Oczekiwanie na apel podsumowujący był trochę deprymujący – w sumie nie było już nic do roboty, a czas „ciągnął się wyjątkowo powoli”. W końcu jednak usłyszeliśmy przedostatni gwizdek i rozpoczęło się – podsumowanie tego wszystkiego, w czym braliśmy udział. Nie brakowało dyplomów (a trzeba przyznać, że nie były to tradycyjne szablony) oraz pamiątek udziału w poszczególnych zajęciach czy konkurencjach – to spowodowało, że (mimo, iż w tym roku było nas niewielu) apel zajął równo godzinę. Szczególną chwilą był moment podziękowania Panu Dyrektorowi Leszkowi Basińskiemu (który dziękując dodał, że tegoroczne zimowisko jest już dziesiątym organizowanym we współpracy z ks.Januszem) oraz Kadrze – było „cieplutko” [i nie miało to nic wspólnego z grzejnikkami]. Kiedy skończyliśmy padło hasło: „Autokar czeka” – i zaczęło się…
Znowu trzeba walczyć z tymi tonami bagażu… „Dziecko, ileś Ty tego wzięła na jeden tydzień?!?!?” – ten tekst pojawił się kilkakrotnie. No, a kiedy już wszystko i wszyscy znaleźli się w autokarze, przyszedł trudny i bolesny moment pożegnania gościnnych Ściegien. Tu i ówdzie pojawiła się „wilgoć powiek”, ale wkrótce zaczęły się pogaduszki, które towarzyszyły aż do przyjazdu do Lubaniu – z „siedzącą nam na ogonie” „srebrną strzałą”. Tam nastąpił prawdziwy exodus… pożegnań i powitań. Z jednej strony rzucanie się sobie w ramiona, z drugiej – oczekujący z niecierpliwością Rodzice. Trwało to kilka ładnych minut – szkoda, że aparat odmówił już posłuszeństwa, bo były to scenki warte uwiecznienia.
Na koniec warto to wszystko podsumować. Wielkie podziękowania należą się przede wszystkim naszej Kadrze: Pani Joasi i Pani Jadzi oraz (tu zwracam uwagę – także należącej do Kadry) Pani Teresie, dzięki którym pobyt na zimowisko był sympatyczny i bezpieczny. W tworzenie atmosfery zimowego wypoczynku wniósł wielki wkład także Dyrektor Szkoły, Pan Leszek Basiński. Wreszcie wielkie podziękowania za atmosferę pobytu w Ściegnach należą się dzieciom i młodzieży, która wzięła udział w zimowisku. To dzięki Wam ja – piszący te słowa – wróciłem z mocnym postanowieniem: „ZA ROK TRZEBA TO POWTÓRZYĆ” [już słyszę chóralną dopowiedź: „Tylko bez wtorkowej zaprawy!!!”]. Wszystkim za możliwość przeżycia tego tygodnia GORĄCO DZIĘKUJĘ!!!
Napisany w wycieczki | 5 komentarzy »