Blog J.B.

„ZADYSZANY SZLAK” 21.07.2012 roku

Autor: admin o piątek 3. sierpnia 2012

Czytelnikowi należy się najpierw wyjaśnienie – tytułowa „zadyszka” nie dotyczy samego szlaku (uspokajam – z nim wszystko w porządku), ale jednego z uczestników wędrówki po nim [niestety, piszącego te słowa]. Wprawdzie kierując się mądrością mojego Ojczulka oraz lekarza prowadzącego „Zerkaj czasem w swój dowód” mógłbym odrzucić część negatywnego wydźwięku zadyszki, ale przyznanie się Iwonki i Bogusia do tej samej „kategorii wiekowej” oraz fakt, że jeszcze niedawno (03.07) tę samą trasę przeszedłem spokojnie – pozostał niepokój: czyżby problemy z formą?!?

No, ale zacznijmy od początku. Skrócony z racji obowiązków urlop nad polskim morzem (które tym razem niestety nie dopisało pogodowo) postanowiłem zakończyć krótkim wypadem w góry. Po spacerze na początku lipca (http://swmaksymilian.luban.pl/grupy-parafialne/duszpasterstwo-trzezwosci-diecezji-legnickiej/gorska-wedrowka-03-07-2012-r/) zdecydowałem powtórzyć urokliwą trasę do czeskiego Ostas leżącego w pobliżu Polic nad Metuji. Aby pomysł miał silne oparcie, postanowiłem zaprosić przyjaciół: Iwonkę i Bogusia. Na termin wypadu wybraliśmy ostatni dzień urlopu, sobotę [21.07].

Polską część trasy (prowadzącą przez Jelenią Górę, Kamienną Górę, Krzeszów i Mieroszów) pokonaliśmy szybko [jako, że kierowca dobrze ją już poznał]. Trochę wolniej jechało się w części czeskiej, ale niezawodny pilot, Boguś, sprawnie kierował nami – efektem było tylko jedno zbłądzenie, tuż przed samym celem wypadu. Trochę niepokoiła nas pogoda – przez cały czas towarzyszyła nam mżawka… ale wierzyliśmy, że na miejscu będzie lepiej.

I faktycznie, podobnie jak 3 lipca, tak i teraz deszcz ustał, choć wiszące chmury zapowiadały, że jeszcze się odezwą. Co więc robimy – „zadajemy pogodowe czary”, łapiemy „posiłkowe kalorie” i… w drogę. Już początek był zapowiedzią – dla piszącego te słowa – że tym razem trasa będzie wymagająca [i to nie z racji procesów górotwórczych]. Iwona „wydarła” tak, że wkrótce prawie straciliśmy ją z oczu (ale to „duża dziewczynka” – nie zabłądzi).

Podejście do „skalnego miasta na Ostasu” jest może niezbyt strome, ale daje w kość [zwłaszcza po prawie 2-tygodniowych spacerach po brzegu morza, gdzie wysiłek można określić słowami piosenki „mniej niż zero”]. Być może to lub szok zmiany klimatu spowodowały, że już ten pierwszy etap podniósł mi ciśnienie, a i uszkodzone kolano zaczęło się buntować. No, ale nie przyjechaliśmy tu po to, aby tylko podziwiać widoczki – ból bólem, ale „honor – honorem”. Na czworakach, ale wejdę!!!

Poprzednie wejście było jasno podzielone na etapy – jednym z odpoczynków stało się miejsce postojowe u stóp skalnego miasta. Niestety, jako że dzisiaj nie było prowadzącego, Iwona ominęła go i wkrótce [po sakrastycznym „pa pa” zniknęła nam z oczu. Po krótkim postoju ruszyliśmy więc za nią.

Skalny kompleks Ostas nie jest zbyt wysiłkowy – to świetna trasa do górskich spacerów [nawet dla niedoświadczonych]. Zapewnia też piękne wrażenia estetyczne. Świetnie rozłożone tarasy widokowe, bardzo zadbany i przemyślany szlak przynosi chlubę jego twórcom. Gdyby nie to moje kontuzjowanie – byłaby to okazja do kolejnego, pięknie przeżytego w górach popołudnia. Ale nawet problemy kondycyjno-zdrowotne nie były w stanie zmusić mnie do rezygnacji i powrotu. Jak to się mówi: „Nawet na czworakach, ale do przodu”.

Iwonka i Boguś pokazali swój „górski pazur” – nie tylko zajmując miejsce w „czołówce peletonu”, ale także wspinając się na okoliczne skałki. Momentami wywoływało to trochę „dreszczy”, ale bawiliśmy się świetnie [widać to na załączonych fotkach].

Pierwszy postój [uffff…] zrobiliśmy dopiero na szczycie – to opróżniliśmy część Bogusiowego plecaka, no i oczywiście zapełniliśmy karty pamięci foto-wspomnieniem. Zejście było już spokojniejsze i dużo spokojniejsze (także tempem). Czyżby przestała działać grawitacja??? Nie, po prostu moi Przyjaciele wykazali zainteresowania dla mnie w górach obce – jagody i grzyby. A trzeba przyznać, że mimo najazdu zbieraczy leśnego runa nie brakowało ich w okolicy. Tak więc z dużo spokojniejszym oddechem doszliśmy do miejsca postojowego [skąd weszliśmy w skalny kompleks]. Tu Iwonka i Boguś wcisnęli się w skalną szczelinę, gdzie zostali uwiecznieni (dobrze, że zostało mi to oszczędzone, bo przy moich „lilipucich gabarytach” mógłbym stanąć co najwyżej u podnóżka szczeliny). Wkrótce – uprawiająca nadal „ekstremalną wspinaczkę” Iwonka znalazła „górski domek na zimę” (skalną grotę), którą oczywiście postanowiła [wraz z Bogusiem] dokładnie poznać.

Końcówkę trasy przeszliśmy dwoma szlakami – ja tym razem postanowiłem zachować się jak tradycjonalista (tylko bez tekstów o „wapniarstwie”, proszę] i zejść szlakiem stałym; Iwonka i Boguś zaryzykowali „trasę na skróty”. W sumie wyszedł remis, bo na dole spotkaliśmy się przy biwaku i nie było „tych pierwszych” – no, może „grupa ekstremalna” miała tym razem nieco bardziej ożywiony oddech. W tym stanie doszliśmy do „srebrnej strzały”, gdzie nie dało się inaczej – znowu coś „wrzuciliśmy na ruszt”. W tym momencie pogoda przestała dawać nam „fory” – zaczęło padać, i tym razem nie była to już mżawka.

Zgodnie z obietnicą kolejnym punktem dzisiejszego programu była… WIELKA WYŻERKA. Poznany podczas poprzedniego zwiedzania terenu lokal zaimponował mi obfitością menu (dodam – na trasie powrotnej do Mieroszowa – nazwa od jakiegoś generała) – byłem ciekawy opinii moich „współwędrowniczków”. Kiedy zajechaliśmy, rozpadało się na dobre – z nieba dosłownie „lało się wiadrami”. Czekanie na realizację zamówienia nie dłużyło się nam więc – tym bardziej, że Iwonka w wystroju restauracji znalazła kilka „meblarskich obiektów zachwytu” [tak, tak Boguś – czas odwiedzić sklep z antykami]. Zupa czosnkowa była – jak poprzednio – rewelacyjna, ale drugie danie [przyznam się bez bicia] po prostu mnie „wykończyło”. Mimo, że nie narzekam na apetyt, tym razem nie dałem rady całości [do tej pory jestem w szoku po tym fakcie – drodzy restauratorzy, może warto przejść na niemiecki model porcji żywieniowych???].

Powroty, jeśli odbywają się tą samą trasą, potrafią być nudne. Dlatego postanowiliśmy wypróbować trasę przez Teplice. Może trochę gorsza jakościowo dostarczyła wielu wrażeń i sympatycznych obserwacji. Mieliśmy okazję zobaczyć wjazd do „Skalnego Mesta” i przejechać przez najdziwniejszą dawną granicę państwową – mostek (noszący ślady częstych „spotkań trzeciego stopnia z pojazdami dwuśladowymi”), w którym ledwo się zmieściliśmy [no tak, ale kiedy go budowano hitem był „maluch”, a ten wcisnął by się tutaj „bez mydła”]. O ile fragmenty czeskiej trasy powrotnej wymagały dosyć częstych interwencji pilota, o tyle po wjeździe do Polski szybko trafiliśmy na szlak kierujący nas w stronę Krzeszowa.

Wprawdzie nie było tego w planach, ale w sumie nigdzie nam się nie spieszyło – postanowiliśmy więc zrobić postój w Krzeszowie i zwiedzić pięknie odrestaurowaną Bazylikę. Pamiętam ją sprzed 4 lat – to co zobaczyłem teraz, było zupełnie inną jakością. Trudno to opisać – w tych murach czuć piękno przeszłości, no i to sacrum (czego brak np. Katedrze Notre Dame w Paryżu – piszę to z autopsji).

Po prawie godzinnym zwiedzaniu i modlitwie ruszyliśmy dalej – przed Jelenią Górą musieliśmy wjechać na paskudny objazd przez Łomnicę [remont zerwanego mostu w Maciejowej]. Gdyby nie sugestie Bogusia, który znał go doskonale, koła i resorowanie dostałyby ostry wycisk. No, ale w końcu dojechaliśmy cało i zdrowo do lotniska, a stąd do centrum. I tu zakończyła się wspólna część naszego wyjazdu. Dla mnie finał nastąpił w 35 minut później, kiedy „srebrna strzała” westchnęła z ulgi – „nareszcie garaż!!!”.

Czas na podsumowanie. Wybrany na dzisiaj szlak jest piękny i godny polecenia każdemu, kto lubi „górski wycisk” [nawet jeśli w mini-pigułce]. Sam dojazd – z Lubania – zajmuje trochę ponad 2,5 godziny, ale naprawdę warto. Widoki śliczne, trasa bardzo pomysłowa, jest wiele obejść i dodatkowych punktów zwiedzania [za[planowanych nawet na cały dzień]; w pobliskich Policach znajduje się piękny kościół… a jeśli wędrówka pobudzi apetyty, w niedaleko znajduje się „Skalne Mesto”, gdzie już można powspinać się „na poważniej”.

Dla mnie dzisiejsza trasa była naznaczona wspomnianymi kilkakrotnie kłopotami kondycyjno-zdrowotnymi, ale, że chcę tu wyrwać moją Scholę, więc staram się tym nie przejmować. Trochę tras rowerowych i parę wkłuć w kolano – i będzie dobrze. Dziękuję moim Przyjaciołom za miłe towarzystwo i oczywiście zapraszam na dalsze szlaki.

3 komentarze do “„ZADYSZANY SZLAK” 21.07.2012 roku”

  1. Iwona i Boguś napisał(a):

    Wyprawa była SUUUUUPER!!!!!!!!!!!! (pomimo wspomnianej kontuzji kolana – dobra wymówka).
    Tak naprawdę to warto się tam wybrać (nawet z bolącym kolanem :D).
    Zauważyłam, że dla Czechów to miejsce na rodzinne (i nie tylko) wypady.
    A naszemu drogiemu Przyjacielowi przypominam że z radością zaoferowałam się wybrać do tego miasteczka jak zorganizuje grupę żeby tym razem młodzież nie złorzeczyła swojemu SUPER SZERYFOWI tylko mi 🙂 – to w imię PRZYJAŹNI.
    Mocno pozdrawiamy i dziękujemy za wspaniale spędzony dzień.

  2. Iwona i Boguś napisał(a):

    Koniecznie muszę dopisać, że podczas pierwszego czytania tego opisu śmiałam się do łez – świetnie to wszystko ująłeś 🙂
    Przy wspominaniu o uzupełnianiu kalorii nie wspomniałeś pysznych kiełbasek w cieście francuskim, które zrobiłam specjalnie na wyprawę.
    Acha zupka czosnkowa – wyśmienita – polecam !!!!.
    Jeszcze raz pozdrawiam 🙂

  3. Małgosia napisał(a):

    Gratuluję udanej wyprawy i życzę kolejnych równie udanych.Pozdrawia

Zostaw komentarz

XHTML: Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>