Urlop’2013 rozpoczęty
Autor: admin o czwartek 4. lipca 2013
Są takie dwa momenty, których nie cierpię – ich skrót to WP (nie mylić z Wojskiem Polskim). Te momenty to WYJAZD i POWRÓT. Co je łączy? – pakowanie. Zawsze wtedy pozostaje niepewność, czy aby na pewno wszystko wziąłem ze sobą.
Tegoroczny urlop rozpoczął się dosyć nerwowo – wyjazd zaplanowałem na 5-6 rano; w sumie moją „srebrną strzałę” odpaliłem około 9:00. Skąd ten „poślizg” – to proste. Zajęcia ostatnich 2 dni zablokowały czas wolny i stąd pakowanie tak naprawdę rozpoczęło się dopiero w wieczornych godzinach niedzieli. [cóż to za zajęcia? – ano, sobotni ślub i koncert mojej Scholi w Węglińcu oraz niedzielne poprawiny]. Tak więc dopiero w niedzielny wieczór mogłem wziąć się poważnie do przygotowań urlopowych.
Sama trasa nie nastręczała problemów [w końcu do Rewala jeżdżę już od lat]; no, może za wyjątkiem ruchu ciężarowego – nie mam nic do moich „braci wielotonażowych”, ale… ciągnąć się za nimi i próbować wyprzedzić na naszych polskich drogach zakrawa czasem na rzeczywistość s-f. Dopiero wyjazd na obwodnicę zielonogórską poprawił tempo i komfort jazdy.
Właściwie od niedzieli dręczył mnie niepokój, czy aby tym razem nie powtórzy się rok ubiegły, kiedy to na 10 dni pobytu nad morzem zaznałem 0 (zero!!!) dni słonecznych. Niepokój ten stał się mocniejszy w rejonie Gorzowa, gdzie zacząłem wpadać w regularne fale opadów (z których niektóre nadwyrężyły mocno możliwości moich wycieraczek). Nie żebym panikował, ale… „co będzie jeśli się powtórzy…???”.
Dzięki ruchowi ciężarówek oraz trzem dłuższym postojom trasa zajęła mi prawie 8 godzin – do Rewala dojechałem o prawie 18:00. I tu ból – mimo chęci nie dało się uskutecznić tradycyjnego pierwszego spaceru plażowego [jak to określili współwczasowicze bawiący tu już kilka dni – „ten deszcz ktoś tu przywiózł ze sobą”]. Ale za to jakie było spanie…
Oczywiście we wtorek zadziałał „budzik wewnętrzny”, który zerwał mnie już o 5:45 – dzięki temu już po godz. 6:00 ruszyłem na plażowy szlak, inaugurując w ten sposób sezon letnich marszo-spacerów. Wtorkowa trasa była krótka – zaledwie do ruin w Trzęsacza, ale… w planach było jej wydłużenie. Marsz był fajny mimo prawie burzowej pogody (co widać na filmiku). Ostre wianie (tu ratowały mnie moje lilipucie kilogramy), chwilowe „łzy z nieba” oraz zagłuszający wszystko szum morza – to sceneria tego pierwszego spaceru. Można by rzec, że pogoda zdeprymowała także pozostałych wczasowiczów – na plaży bowiem (na wspomnianym odcinku) spotkałem zaledwie dwie osoby [oczywiście nie licząc klientów otwartych przed chwilą RDR – Rybnych Delikatesów Rewalskich (czytaj: port rybacki)].
Jako, że pogoda nie skłaniała do plażowania, pozostało tylko trochę pochodzić, sprawdzić, co się zmieniło, zrobić kilka ujęć okolicy i… zacząć przygotowywać foto-album z majowej uroczystości w parafii (nie będę krył, że jego skompletowanie i chronologiczne ułożenie zajęło dwa bite dni – w sumie było to 1000 fotek).
W środę obudziła się nadzieja – słoneczko od rana zaczęło ostro działać; zgrzałem się już podczas porannego marszu (tym razem dotarłem do Pobierowa). Zapowiadało się, że dzisiaj łyknę pierwszą dawkę „morskiego zdrowia i UV”. I tak się stało. Pierwsza „kąpiel słoneczna” trwała prawie 5 godzin – niestety, oschłym (czytaj: chłodnym) okazał się Bałtyk. Ominęła więc mnie przyjemność taplania się w wodzie. Nic to jednak – grunt, że łapię „morski mahoń”.
Od 15:00 (po zdrowym obiadku – nie wspomnę, co to było) zaczęła się dalsza batalia zdjęciowa, obejmująca dokumentację „trawnikowych baletów” w parafii. To skutecznie zajęło mnie do wieczora, a wtedy zadziałały skutki nadmiaru jodu, słońca i świeżego powietrza. „Padłem jak rażony gromem”.
Czwartkowy poranek rozpoczął się podobnie jak poprzednie – poranny spacer (tym razem o 5:45), podczas którego pojawiło się zdecydowanie więcej „szaleńców wschodu słońca”. Niektórych zacząłem już rozpoznawać – i vice versa. Morze przypominało bardziej jezioro – gładziutkie i dużo cieplejsze niż wczoraj. 45-minutowy „maratonik” (trochę się zgrzałem) doprowadził do Pobierowa, a z powrotem do centrum Rewala. O ile na plaży było dosyć ożywiony ruch, o tyle w samym Rewalu było cicho i pusto.
Do centrum udałem się w konkretnym celu (tu uwaga: osoby znające moje przyzwyczajenia mogą teraz doznać groźnego w skutkach szoku): postanowiłem postawić sobie śniadanie – świeże bułeczki i te sprawy. Nie będę krył, że pieczyste o 7 rano smakowały wybornie. Tylko dlaczego niektórzy współwczasowicze tak podejrzliwie spoglądali na zegarki – przecież 7 rano to już bliżej niż dalej południa, nie?
Dzisiaj słońce tak dawało, że wytrzymałem zaledwie 3,5 godziny – może tracę kondycję, ale kiedy wróciłem to pierwszą rzeczą, którą uczyniłem było uzupełnienie bilansu wodnego (wypoconego w atmosferę). A kiedy po prysznicy spojrzałem w lustro… o zgrozo… ujrzałem Apacza. Tak tak, wychodzi na to, że na drodze do „morskiego mahoniu” musiał się pojawić etap „czerwonej twarzy”. Wypada liczyć, że jutro sytuacja ulegnie radykalnej zmianie.
Dzisiaj w nocy coś mnie zmogło – wstałem dopiero 6:15!!! Szok!!! Ale mimo to udało się zaliczyć tradycyjny spacer (podczas którego miałem taką szaloną ochotę zadzwonić do kilku znajomych, którzy uwielbiają poranne telefony). Tak więc piątek zaczął się standardowo. Nie zmienił się też program „łapania UV” – dzisiaj krócej, bo silniejszy wiatr opóźnił wyjście na plażę. W każdym razie czuję już skutki „romansowania ze słońcem”, ale to już taka moja urlopowa mania.
Jako, że skończyłem już z albumem, dzisiaj po południu przyszedł czas na rozpoczęcie urlopowej korespondencji. Dosyć ciekawym było spotkanie z pracowniczką poczty, która rozpoznała stałego „urlopowego respondenta” podczas rozmowy [tak to jest urlopować w jednym miejscu przez ponad 10 lat]. No i te „życzliwe” komentarze: „Że też ci się chce?”. No, ale świadomość frajdy u tych, którzy to, co przygotowałem, otrzymają… jest bezcenna.
Sobota okazała się „próbą sił”. Jako, że spacer, śniadanko i poranne ablucje skończyłem do 7:30, postanowiłem rozpocząć plażowanie już o godz. 8:00. Odwaga to czy coś innego?… zacząłem się nad tym zastanawiać, kiedy okazało się, że mimo sąsiedniego parawanu wytrzymać przy porywistym wietrze jest bardzo trudno. No, ale od czego są krzyżówki – zająłem się nimi i w końcu doczekałem momentu, kiedy wiatr stał się nareszcie przyjemnością. Dzisiaj także po raz pierwszy zaryzykowałem kontakt 3 stopnia z Bałtykiem. Było jeszcze chłodno, ale dało się zanurzyć.
Sobota okazała się także rekordzistką czasu pobytu na plaży (wiem, że mój lekarz dostał by teraz palpitacji) – prawie 5 godzin. Ale było tak fajnie, że po prostu nie chciało się schodzić. No i efekty wizualne.
Tak, tak… te „efekty” – dały o sobie znać podczas niedzielnej Eucharystii o 7:30 (którą poprzedził oczywiście spacer do Pobierowa). Może nie wyglądałem jak Afro-Polak, ale na tle bieli alby kontrasty wychodziły po prostu bombiasto. Msza była bardzo fajnym przeżyciem – nie tylko dlatego, że w innym kościele, ale także z racji włączenia się w śpiew mszalny wokalistki o rewelacyjnym głosie. Jak to powiedziałem po mszy: „Jest Pani niebezpieczna… bo tak by się słuchało i słuchało… (a zegarek czuwa)”.
Oczywiście po mszy i solidnym śniadanku znowu przyszedł czas na smażenie i tu wielkie zdziwko… mimo weekendu na plaży było sporo wolnego miejsca (zresztą przez cały czas dawała się zauważyć dużo mniejsza niż w latach minionych liczba wczasowiczów). W każdym razie wytrzymałem 3 godzinki, a potem podskoczyłem do „Rekina” na małą rybkę – to miało być określenie symboliczne, tymczasem rybka rzeczywiście nie była zbyt duża [za duża, żeby nie poczuć – za mała, żeby być najedzonym], ale cóż… to już takie warunki urlopowe.
Poniedziałek stał się momentem ciekawego spotkania, ale i kryzysu. Ciekawego spotkania, bo po dopołudniowej „rozgrzewce UV” do Rewala zajechali nowożeńcy, Dorota i Kamil (których połączyłem 29.06). Trochę pogadaliśmy, sprawdziliśmy jakość rewalskich lodziarni; oczywiście podsumowaliśmy uroczystość ślubną i wesele (z poprawinami włącznie – tam mnie jedna kobita prawie „zajechała” w tańcu). I kiedy już się pożegnaliśmy, przyszedł czas „kryzysu” (już słyszę moich znajomych – „A nie mówiliśmy?”) – chyba trochę przesadziłem w czasem naświetlania albo z „kosmetykami ochronnymi” (czytaj: przyspieszacz) i w rezultacie wtorek musiałem poświęcić na „leczenie ran” [dopiero w tym dniu zrozumiałem sens reklamy „golenia bez bólu”]. Nie było miło, ale czegóż nie robi się dla „urody”.
Mimo poświęcenia jednego dnia sytuacja niewiele się poprawiła – ale w tym momencie zlitowała się nade mną aura, zsyłając dwudniowy czas deszczu. Nigdy on mnie nie cieszył, ale tym razem był „darem niebios”. Nie było może za fajnie, ale… przynajmniej nie było szkoda czasu spędzonego w „rewalskim apartamencie”.
Dzięki temu w piątek od samego rana (5:30) mogłem ruszyć z nowymi siłami na plażę. Nie było zbyt budująco – silny wiatr, dosyć chłodno, no i totalne pustki na plaży. Jedyną nadzieją był błękit widoczny na horyzoncie – no i wiatr, bo tylko on mógł przegnać te wredne chmurzyska.
I tak się stało – ja kończyłem śniadanko, a z nieba zaczęło mrugać słoneczko. Super. Oczywiście był strach, czy sobie dzisiaj nie dołożę, ale… to w końcu ostatni dzień. Jutro, w najlepszym przypadku, poopalam się zaledwie 2 godzinki. Wytrzymałem więc w sumie 5 godzin z 30-minutową przerwą. Zobaczymy, jaka będzie noc.
piątek 5. lipca 2013 o 21:49
Czekamy na streszczenia z urlopu:-) i na Księdza powrót:-)
środa 10. lipca 2013 o 18:51
Czyta się świetnie:-D Już sobie wyobrażam Księdza opaleniznę po tylu godzinkach na słonecznej plaży…Ale cieszymy się, że pogoda dopisuje:-)