„Twardym trza być a nie miętkim…”
Autor: admin o niedziela 12. kwietnia 2015
Polonistów proszę o wybaczenie tej grafomanii w tytule, ale… to są słowa z jednej z polskich komedii, pasujące do niektórych sytuacji dzisiejszego wypadu.
Jest niedziela (12.04.2015 roku) – po niesamowitej mszy św. z udziałem dzieci rosło we mnie przekonanie, że ten dzień jeszcze czymś się zapisze [a’propos mszy: dzieją się na niej ewidentne cuda. Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy zaproszeni do dialogowanego kanonu dorośli nie tylko zaśpiewali, ale „zagrzmieli”. Wychodzi na to, że naszej Scholi rośnie „konkurencja”. Nie ma tego na innych mszach].
Po zakończeniu sumy rozpoczęły się ekspresowe przygotowania do zaplanowanego wypadu – tym razem zaproponowałem „spacer” do „Perły Zachodu”. Na początku wychodziło, że nasza reprezentacja będzie dosyć skromna: panie Małgosia Kleszczyńska i Emilia Glazer oraz Rodzina Państwa Szydło. Po krótkich jednak negocjacjach okazało się, że dołączyła do nas Familia Państwa Skowron [która stwierdziła, że „awarie na łączach rodzinno-scholkowych” to jednak „masakra”]. W tym 9-osobowym składzie wkrótce dotarliśmy do Jeleniej Góry [gdzie notabene jeden z naszych kierowców prosił o odpuszczenie „grzechów kilometrażu” (czyli szybkości i łamanych przepisów) – oj tam, oj tam… nie było aż tak źle].
Ostatni raz trasę tę odwiedziłem ponad rok temu – stąd też w kilku momentach pojawiła się niepewność co do wyboru szlaku, ale Dominika i Grzegorz pomogli skręcać we właściwe strony. Trochę siara, ale cóż… czas robi swoje.
Nasza wędrówka rozpoczęła się (podobnie jak poprzednio) od „ekstremalnej” strony szlaku. Nasze „małolaty”: Nadia i Weronika początkowo zachwycały się każdym kamykiem czy dziurą, ale z czasem zaczęły się teksty Shreka („daleko jeszcze?!?”) i zdziwko („Co? Znowu pod górkę?!?”). O ile dorosłych z obu rodzin nie dziwiło specjalnie nic [w końcu ta traska to nic w porównaniu z „karpacką eskapadą”], to nasze „wędrowniczki-nowicjuszki” (chodzi oczywiście nie o wędrowanie w ogóle, ale o „wędrówki z szeryfem”) zostawały nieco w tyle, podziwiając specyficzne widoczki mijanej okolicy [ale śpieszę uspokoić… nie spowalniało nas to].
Do celu (czyli „Perły Zachodu”) doszliśmy w nieco ponad godzinę, co nie jest najgorszym czasem. Ciekawym doświadczeniem (szczególnie dla Pani Ani) było przejście mostu, który od naszej strony był całkowicie dostępny (choć zdewastowany), ale z drugiej przegradzała go wywieszka: „Most zamknięty. Wejście grozi wypadkiem”. No to ładnie…
Swoistą próbą wytrwałości było 86 schodów, którymi trzeba się było wspiąć do wysokości celu naszej wędrówki – oczywiście nikt nie „dyszał” [słychać było tylko czasem mruczenie pod nosem: „nie ma to jak light…”]. Kiedy już dotarliśmy do celu, złożyliśmy nasze obolałe członki na wygodnej ławeczce, a Pan Ryszard oddalił się w celu uzyskania newsów dotyczących asortymentu lokalnej kuchni. To, czego się dowiedział, zwarzyło nam trochę miny – czekać prawie godzinę na posiłek???… o nie!!! To już raczej idźmy dalej…!!!
Nie, żeby była to decyzja podjęta entuzjastycznie, ale… zaczęło trochę powiewać i groziło nam to wychłodzeniem. Więc chcąc – nie chcąc ruszyliśmy dalej. Nasze dzieciaki koniecznie chciały się dowiedzieć, co oznacza zapowiedziany na koniec trasy „surprise”, ale „szeryf” był nieustępliwy. Doszło także do maleńkiej próby „buntu na pokładzie” („A może byśmy tak trochę zwolnili?”), ale było to wystąpienie bardzo nieśmiałe i oczywiście… skazane na niepowodzenie.
Trasa powrotna szlakiem pieszo-rowerowym im. Mariana Południkiewicza, będącego częścią ścieżki przyrodniczej Parku Krajobrazowego Doliny Bobru, była oczywiście dużo bardziej dynamiczna [zarówno z racji częstszego schodzenia w dół, jak i asfaltu na szlaku]. Nawet dzieciaki znalazły zapasy energii [wystarczającej nie tylko na utrzymanie tempa, ale także na „literackie opisy tras rowerowych” (vivat Weronika!!!) i wywijanie układów tanecznych (vivat Nadia!!!)]. W takiej właśnie atmosferze dotarliśmy do końca szlaku.
Myślę, że Państwo Skowron i Szydło chyba spodziewali się, że to jeszcze nie koniec, ale nasz „tandem inicjacyjny” (Pani Małgosia i Emilia) został całkowicie zaskoczony propozycją dojścia do wieży widokowej (tzw. Grzybek) na Wzgórzu Krzywoustego i wejścia na szczyt (tylko 114 schodów).
Już samo dojście zaczęło owocować epitetami „sadysta” pod adresem „szeryfa” (ale to chyba z racji widocznego w rękach aparatu (przecież nie z powodu konieczności kolejnej „niewielkiej” wspinaczki)).
Sama wieża z daleka nie wyglądała może imponująco, ale wierzcie mi – po kilkudziesięciu stopniach nie tylko mój oddech przypominał ten z ostatnich chwil „starej szkapy” (piszę tylko o wchodzących w tym momencie, ponieważ nasze „nowicjuszki” postanowiły zachować jakość wejścia w sekrecie i zdobyły szczyt wieży po naszym z niego zejściu… liczy się jednak determinacja – stąd właśnie słowa tytułu wpisu). Warto jednak było tu wejść – widoki były niesamowite. Cała panorama w zasięgu wzroku – mogłem wskazać wiele miejsc, w których byłem lub które kiedyś zwiedzałem.
Po zejściu stałem się świadkiem „1996-tego focha” oraz cudotwórczego działania słowa „M’c Donald’s” – sama wzmianka wywołała na twarzy Weroniki „bananika” (czyli szerooooooki uśmiech) i podniosła poziom dynamiki działania. Można by rzec, że Weronika zaliczyła pierwszy test „zdobywania zwolenników i sojuszników” (czyżby jakieś dalsze plany w polityce?) – wobec nieustalonej ilości osób popierających ten wybór znalazła energię, aby biegać [!!!] od grupy do grupy i kaptować poszczególne osoby do podjęcia decyzji za tą „zdrową formą żywienia”. Muszę przyznać, że było to ciekawe doświadczenie i obserwacja.
Czym stała się dla nas wizyta w M’c Donaldzie? Przede wszystkim okazją do zaliczenia kolejnej tasiemcowej kolejki i „wcisku” kilku osób [choć piszący te słowa stanowczo dementuje takie posądzenia – „zostałem zaproszony przez tę panią po drugiej stronie lady”]. Potem doświadczenia zbawiennego działania wiosennego słoneczka podczas konsumpcji. Wreszcie mieliśmy okazję zaobserwować jak wielkie znaczenie dla dziecięcego apetytu mają… maskotki (o tak trudnych nazwach, że „stół z powyłamywanymi nogami” to betka… a dzieci wypowiadały je bez żadnego wysiłku).
Trasa powrotna to już była „laba” – no, może nie dla wszystkich, bo kierowcy jednak musieli się trzymać swojego pasa, ale w sumie… dojechaliśmy cało i zdrowo. Kończąc ten „króciutki” opis pragnę gorąco podziękować wszystkim jego uczestnikom i oczywiście pogratulować kondycji (szczególnie naszym „małolatom”) – a skoro podczas powrotu panował „entuzjazm” to naturalnie rzucam propozycje: „Za tydzień ruszamy na Kopę???”.
niedziela 12. kwietnia 2015 o 20:35
Tez miałam 'banana’ na twarzy czytając ten tekst. Faktem jest, że dzisiejsza trasa to był prawdziwy niedzielny spacer,
w porównaniu z poprzednimi wycieczkami. Dziękujemy za spędzony razem czas i liczymy na więcej… ale już z normalnym obiadem na zakończenie
poniedziałek 13. kwietnia 2015 o 9:37
Opis zgodny z prawdą. Jak wspomniała przedmówczyni – spacer był świetny 😉 Pogoda dopisała, widoki także 😉
Tylko ja do dziś nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to „pani z drugiej strony lady” – co niektórych zapraszała… ale ok – rozumiemy – głód doskwierał 😉 wybaczamy 😉
Dziękujemy za miłe towarzystwo i… do następnego „spacerku” 😉