SCHOLA NAM MŁODNIEJE czyli… zimowy sen Czesia…
Autor: admin o niedziela 31. stycznia 2016
czyli… dzisiaj bez aktualizacji?!?!
Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu wypadu. Aby przekierować się do Galerii Foto, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.
Znowu zbitka bezsensownych haseł??? Absolutnie nie… po prostu to myśli i słowa, które pojawiły się podczas pierwszego w tym roku wypadu górskiego (31.01.2016 r.), w którym (w zamyśle) miała wziąć udział najwytrwalsza część naszych „gwiazdek” ze Scholi. Pech chciał, że wszystkie się… rozchorowały (jestem jak najdalszy od podejrzliwości, ale… znam taką chorobę… ale niech to pozostanie moją słodką tajemnicą…). W związku z tym wyjazd – nie, nie został odwołany, tylko zmieniono skład uczestników. Wzięła w nim udział „starszyzna plemienna” czyli: p. Małgosia, p. Andrzej, p. Ryszard i nasz „szeryf”. Stąd właśnie wziął się początek tytułu opisu: „Schola nam młodnieje”.
Mówią, że wiek to pojęcie względne; nie świadczy o nim wpis w dowodzie, ale… stan ducha. A ten u nas był znakomity. Już sam początek dowodził, że dzisiaj z nami małolaty musiałyby być bardzo ostrożne (chodzi oczywiście o kondycję).
Mimo wstępnych zapowiedzi ostatecznie postanowiliśmy zacząć nasz wypad w… Szklarskiej Porębie. Pogoda była niezła – słoneczko zza chmur napełniało „szeryfa” nadzieją na „dobre ujęcia”, zaś temperatura (ot takie skromne -3 stopnie) gwarantowała, że się nie przegrzejemy. Szło się super – no, może za jednym wyjątkiem: poza p.Małgosią nikt nie wziął „raków”, a te im wyżej tym bardziej stawały się niezbędne. Oblodzone kamulce utrudniały utrzymanie pionu, przypominając o zasadach grawitacji. Cóż to jednak dla nas. Fakt, nadmiar świeżego powietrza działał trochę jak skopolamina – wydobywając z niektórych szczere wyznania typu: „moja kondycja!!!” czy „chyba wszyscy słyszą moje… sapanie!!!”. Zabrakło tylko sakramentalnego „daleko jeszcze?!?!?” – no, ale nie było z nami Werki czy Julki. A szkoda, bo była dobra okazja do poprawiania rekordów w „łapaniu dupniaków”.
O ile podejście było średnio trudne, o tyle zejście stało się traumą dla… „szeryfa”. Tak liczył na ciekawe ujęcia, a tu nic. Była jedna obiecująca sytuacja, ale „raki” p.Małgosi nie dały mu tej „fotosatysfakcji”. Żal nam „szeryfa”, ale gratulujemy p.Małgosi, że zachowała kończyny na swoim miejscu.
Dzisiejszy wypad miał charakter nieco „sentymentalny” (w końcu nasz „szeryf” przecież „młodnieje”) – wspominając jeden z pierwszych rajdów ze Scholą „Eden” postanowiliśmy pójść tamta trasą i odwiedzić w dalszym ciągu… Karpacz. Kilka lat temu nasze „gwiazdy” nie wierzyły, że dadzą radę tam połazić. Wtedy udało się – tym bardziej dzisiaj, kiedy nie towarzyszyły nam tego typu obawy. Zastanawiało nas tylko jedno – łamiąc kilkuletnią tradycję nasz „szeryf” nie wyłapał jeszcze ani jednej „aktualizacji”. Czyżby „Czesio” zasnął???… czyżby „sen zimowy Czesława”???…
Jakby w odpowiedzi usłyszeliśmy zza kierownicy: „Złapałem aktualizację”, ale…sęk w tym, że „szeryf” przyzwyczaił nas do wysokich „standardów aktualizacyjnych” – tak więc takie coś przy kierownicy się nie liczy… choć faktycznie, trasa została zmieniona.
Najpierw byliśmy pewni, że idziemy do Wangu, ale podejście do niego „szeryf” minął, jakby nie istniało. Czyżby trasa do Sosnówki???… ale to trochę daleko… Okazało się, że „aktualizacja” była wprawdzie minimalna, ale jednak zdezorientowała niektórych z nas. Podejście było całkiem całkiem [nawet rozmówczyni p.Małgosi chciała wzywać pogotowie] – nie wszyscy zauważyli, że do głównego szlaku doszliśmy dużo nad świątynią Wang. Tu jednak powstał dylemat – idziemy dalej do Polany czy schodzimy (jako, że słoneczko już zachodziło). Pan Ryszard był zdesperowany [„Idźmy na Śnieżkę!!!”], ale przeważyła obawa przed zbyt gwałtownym przyjęciem pozycji horyzontalnej w razie powrotu po zmroku [jest ona super tylko w jednym przypadku – przy najlepszym przyjacielu człowieka, jakim jest… łóżko].
Tak więc zeszliśmy do świątyni Wang, tam mała sesja foto i po kamulcach [mega śliskich] doczłapaliśmy do samochodu. Tu dowiedzieliśmy się, że zanim zaczniemy rozkoszować się rybką czeka nas jeszcze spotkanie z… „ściegieńskim rekinem”, Robertem. Z tym „rekinem” to może przesada, ale… spotkanie było niestety chorobotwórcze [choroba nosi nazwę „leniwiec”] – ciepełko z kominka usypiało… „Może by tu tak przenocować?”. Senny nie był tylko Robert, który po „skrytykowaniu” nowej „maszynki fototortur” naszego „szeryfa” zażądał, aby zatrudnił „dobrą gosposię”. Temat wracał kilka razy, ale oczywiście chodziło o jedno – o dobrą kawusię dla gości [trzymamy Cię, Robercie, za słowo – wizyta wkrótce].
Atmosfera była tak zajefajowa, że decyzję „szeryfa”: „No to czas na nas” przyjęliśmy z dużym niezadowolenie, ale cóż, jak kierowca jest jeden, to rządzi ten „kto trzyma kluczyki od bryki”. Ale nie ma „tego złego…” – wkrótce zaczęliśmy się raczyć rybką [snując jednocześnie „apokaliptyczne wizje” tego, co by nas czekało, gdyby były z nami małolaty… M’C DONALD’S!!!].
Trasa powrotna niby przebiegła spokojnie, ale któryś składnik rybki lub „robertowego czaju” poruszył emocje naszego kierowcy – do tego stopnia, że p.Małgosia zaczęła się zastanawiać: „Dzisiaj będzie opis czy… gitara???” [jak widać okazało się, że opis]. Do tego pojawiły się znowu „nutki sentymentalne”: poznaliśmy dyskografię jednej z poprzednich scholi naszego „szeryfa”; do tego p.Robert „zaproponował”, aby do „parafialnego dialogu wokalnego” dodać fajny kawałek o Janie Pawle II [oj, z tego się Pan nie wybroni…]. I w takiej atmosferze dojechaliśmy do Lubania.
Początek roku 2016 był fartowny i jednocześnie pechowy. Fartowny, bo wypad był [przynajmniej w moim odczuciu (pewnie lekko sprzecznym z „niespełnieniem” p.Ryszarda)] udaną inauguracją naszych wypadów. Pechowy zaś, bo do „pełni szczęścia” zabrakło nam naszych dzieciaków, które potrafią być na szlaku baaaaaaaardzo kreatywne. No, ale… „co się odwlecze to nie uciecze”… prawda???
Serdeczne dzięki wszystkim uczestnikom i wielki szacun za atmosferę. Zaś tym, którzy to czytają dedykuję DO ZOBACZYSKA… NA TRASIE…
niedziela 31. stycznia 2016 o 22:27
– każdy wypad w góry to dla mnie uczta dla wzroku i podziwiania piękna krajobrazu / ks. Janusz tylko straszy kondycją i szybkością pokonywania tras / – zapraszam wszystkich !!!!!!
poniedziałek 1. lutego 2016 o 10:41
Pierwszy w tym roku wypad z „szeryfem” na rozprostowanie nóg i wzmocnienie ducha był udany. Choć przeszliśmy ok. 6 km, to największą niespodzianką był brak aktualizacji. Prawdopodobnym powodem było to, że w Karpaczu był bardzo, ale to bardzo krótki spacer, a „szeryf” się jeszcze nie rozkręcił. Oprócz śniegu, lodowego podejścia, gorącej herbaty i rybki zamiast pizzy :-)) była cała masa dobrego humoru, lekkie lizanie mrozu i doborowe towarzystwo, które powodowało chęć dalszego maszerowania. Liczę, że „szeryf” zaplanuje na wiosnę wycieczkę ze zdobyciem szczytu Śnieżka lub chociaż Szrenica z tajemniczą ilością aktualizacji, do których przyzwyczaił. „Rozpieszczanie” towarzyszy wędrówek do czegoś zobowiązuje, lekka tajemniczość trasy była atrakcją w maszerowaniu.
Serdecznie dziękuję wszystkim uczestnikom i liczę na szybkie spotkanie na kolejnej trasie 🙂
poniedziałek 1. lutego 2016 o 14:57
Była zima,był śnieg i było super!Dziękuję za fajną atmosferę i czekam na jescze!
środa 3. lutego 2016 o 15:49
Brawa za wybór marszu w śniegu i walki z mrozem zamiast ciepłego koca i herbatki (: