NIERESETOWANY, ALE CIĄGLE… AKTUALIZOWANY
Autor: admin o wtorek 8. października 2013
8 października 2013 |
Spokojnie, to nie będzie o komputerach i telefonach. Te pojęcia stały się jakby wyznacznikiem kolejnego niedzielnego wypadu (prawdopodobnie ostatniego przedzimowego). Kwintesencją tytułu można by uczynić słowa: „Ciągła zmiana” – oznaczające nie ewenement, ale raczej zasadę naszych wyjazdów. Prawie zawsze plany powstałe – jak to na rasowych planistów wypada – przy stoliku i kawusi, z każdym przejechanym kilometrem ulegały zmianom (i to dosłownie – jak w dzisiejszym przypadku).
Po trasie górskiej, zwiedzeniu Czech (i zaliczeniu Kamieńczyka) oraz pięknej okolicy Przesieki na dzisiejsze popołudnie (06.10) zaplanowaliśmy „rilaksacyjną” trasę rowerową (ale na pieszo) szlakiem czerwonym w Karpaczu. Pogoda od rana skłaniała do przypuszczeń, że wypad będzie udany (chłodno, ale słonecznie). No i to słońce stało się chyba powodem pierwszego „resetu Szeryfa”, który – gdzieś przed Jelenią Górą – zaproponował „maleńką zmianę planów”: „A może by tak znowu wzlecieć na szczyty?”. No cóż, pertraktacje pozostałej trójki „nieszczęśliwców” chwilę trwała, ale o wyniku zadecydowała Nadia – no to jedziemy.
Delikatna zmiana „GPS-a Czesia” i jedziemy do górnego Karpacza (na miejsce, skąd rozpoczął się nasz pierwszy wypad). Wszystko nam sprzyjało – mimo tłoku turystycznego udało się znaleźć (dodam, że ostatnie w tym miejscu) miejsce parkingowe i… w drogę.
Mankamentem ciągłych zmian jest to, że trudno się przygotować na warunki pogodowe, które mogą zaskoczyć. Tak było w przypadku piszącego, który – planując łagodną trasę, do niej dostosował strój (czyli czeka mnie „wychłodzenie”!!!). No, ale „resetu” nie da się cofnąć. Niedostosowanie stroju dało znać podczas 20-minutowego podjazdu na górną stację wyciągu (trochę mnie „strzęsło”), ale… „nadzieja + słońce” to mieszanka wybuchowa, a jej efektem była oczywiście… kolejna „aktualizacja” (to słowo pojawiało się cyklicznie co kilka kolejnych zaliczonych skałek). W jej wyniku, po wylądowaniu na górnej stacji, zostaliśmy zaproszeni, aby skręcić w prawo (poprzednio wybraliśmy „opcję lewicową”) – no dobrze, ale „czy na pewno szeryf wie, co robi?”. „Spoko, wiem, gdzie jesteśmy” – padła odpowiedź. No, jeśli miało to nas uspokoić, to chyba nie do końca.
Zaczęło się schodzenie – nauczeni górskim doświadczenie wiedzieliśmy, że skoro schodzimy, to czeka nas także podejście, a im niżej się znajdowaliśmy, tym wyżej trzeba będzie wejść. No, ale nic to… damy radę. W tym czasie, podziwiając piękną panoramę Karpacza (oraz wspominając „harce w Gołębiu”) dowiedzieliśmy się, że schodzimy szlakiem czarnym, ale wkrótce zejdziemy na żółty, który okazał się (chyba po kolorze ulubionym szlakiem naszej „maskoteczki” Nadii – nawiasem mówić muszę zakomunikować obsłudze KPN, że trasa Bronka Czecha zmieniła nazwę. To teraz „szlak szalonej energetycznej Nadii”.
Nasze oczekiwania (czy obawy) wkrótce się sprawdziły – po dojściu do rozstaju szlaków „szeryf” skierował nas w stronę trasy pod górkę. Wszystko byłoby OK, gdyby nie spostrzeżenie Dominiki, że „Tędy nikt nie idzie!!!”. Czy aby na pewno nie jesteśmy „wpuszczani w kanał?”. Co jednak zrobić, kiedy przewodnik uparcie idzie do przodu? – niestety, iść za nim (niezależnie od obaw). Poszliśmy więc – przy okazji podziwiając piękne widoczki. Wkrótce obawy nieco zmalały, kiedy minęła nas paraf turystów – „A więc to nie turystyczna samotnia”, hurraaaaa!!!!! Po Kilku minutach na horyzoncie pojawił się dach, a za chwilę ujrzeliśmy w pełnej krasie „Strzechę Akademicką”. Niestety, w „aktualizowanych planach” nie było miejsca na postój w tym momencie.
Patrząc tęsknie na zapraszające do wejścia wnętrze schroniska poszliśmy dalej – jedynym pocieszeniem było niegasnące słoneczko, które dawało niektórym „totalnego powera”. Rozpoczęło się zejście w stronę „Samotni” – tu „zastrajkowała” Nadia, wzywając „górskie TAXI”. Nie da się ukryć, że w tym miejscu zaczęły się pierwsze problemy związane z analizą znaczenia określenia „rilaks” (które miało być wyznacznikiem dzisiejszego wypadu). Szybko jednak doszliśmy do równowagi, kiedy na dole padła propozycja: „Może teraz chwilę odpocznijmy” – nareszcie okazja do „złapania za energetyczną kanapkę” i „rilaks” dla kończyn dolnych. Tylko ta mina „szeryfa”, który zapowiedział zbliżającą się kolejną „aktualizację”…. Brrrrrrr… co też przyniosą nam następne minuty?
Coś koło kwadransa odpoczywaliśmy, ale wkrótce „męski tandem” (Grzegorz i ksiądz) dali znać, że robi się chłodno i czas ruszyć dalej (bryka jednak wciąż jest daleko). I w tym momencie okazało się, że „aktualizowany szeryf” wprowadził nas na „ścieżkę kozic” czyli trasę pod granią (tak niedawno szliśmy wyżej – dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak bardzo). „TAXI” włączyło bieg terenowy, „kozica Dominika” przeskakiwała z kamyka na kamyk, a „szeryf”… cóż… prał przed siebie „gnany wizją kolejnej aktualizacji” [nieeeee… my już chcemy do domu!!!]. Trasa była niezła (i wcale nie tak wyczerpująca), ale zapowiedzi, ile nam jeszcze zostało trochę osłabiały nadzieję.
Dopóki szliśmy wzdłuż grani było nieźle (momentami docierały strzępy słońca). Trochę gorzej niektórzy poczuli się po wejściu w las – tu zrobiło się nieco ponuro. Ale ponieważ wciąż widzieliśmy kamienie pod nogami, więc dało się iść – TYLKO, CZY TO JESZCZE DALEKO?!?!?! Obawy zmalały, kiedy doszliśmy do szlaku turystycznego – tu przynajmniej można było co pewien czas spotkać „nieaktualizowanego” człowieka. To spowodowało, że w całkiem niezłym tempie doszliśmy do Polany, gdzie rozpoczęła się „sesja nieposelska”, którędy dalej: dano nam dwie możliwości – trasa „energetycznej Nadii” lub turystyczny do Wangu. „Pierwszą już szliśmy” stwierdził Grzegorz i wybraliśmy szlak turystyczny. Szło się nim nawet nieźle – sił dodawała nadzieja „złapania okazji” (co pewien czas mijał nas samochód – i to prawie pusty); tylko Grzegorz nie chciał się położyć, aby ją zatrzymać. Problemu z „łapaniem okazji” nie miała Nadia, która zmieniła sobie TAXI, wybierając tym razem Dominikę. Tymczasem Grzegorz wyforsował się do przodu, zaś „szeryf” zaczął się bawić w „eksperymentalne” fotki natury (zobaczymy, jakie będą efekty).
Trasa była stosunkowo „rilaksacyjna” do momentu, kiedy zaczęliśmy „palić hamulce” – w momencie, kiedy grawitacja zaczęła nas przyspieszać. Trzeba było uważać na wystające krawędzie i piaseczek – „dupniak” byłby totalną „górską hańbą”. Ta uwaga wystarczyła, wszyscy cało doszliśmy do miejsca, kiedy „szeryf” rzucił hasło: „Teraz w lewo”. Hmmm… przecież szlak idzie w prawo!!! Ale jak tu dyskutować z „aktualizacją”? Trochę zdeprymowani poszliśmy za przewodnikiem – jedynym plusem było to, że skończyły się kamienie i zrobiło się płasko. Do swoistej „konfrontacji” doszło kilkaset metrów dalej, kiedy Grzegorz-TAXI zdecydował się na skręt w prawo, z przewodnik „zasugerował” kierunek przeciwny. Chwila niedowierzania i … pełna rezygnacji zgoda. Schodzimy.
Wkrótce stało się jasne, że „cywilizacja” jest tuż – pod nami pojawiła się nitka asfaltu i szalejące po niej „krążowniki szos”. Tylko gdzie jest nasza „srebrna strzała”? Wkrótce okazało się, że czeka nas jeszcze trochę „górskiego szaleństwa” – byliśmy jednak już w takim nastroju, ze zrezygnowaliśmy nawet z atrakcyjnej propozycji „szeryfa” pójścia „skrótem”… i dobrze, bo jak zobaczyliśmy szczegóły propozycji, to poczuliśmy się dziwnie.
Ten etap naszego wędrowania zdominował Grzegorz z Nadią (oczywiście – „energetyczny tandem”) – wyforsowawszy się kilkadziesiąt metrów do przodu pierwsi wypatrzyli nasz środek lokomocji i tam oczekiwali na rozkoszny moment „wtulenia się w poduchy”.
Dzisiaj postanowiliśmy spróbować jedzonka w nowym lokalu, zaproponowanym przez naszego księdza. Fakt, dojazd nie był łatwy; musieliśmy kilka razy zawracać, ale… w końcu dojechaliśmy. Parę minut oczekiwania na pizzę i wolny stolik i oto zaczynamy konsumpcję. Nie będziemy ukrywać – pizza była (jak obiecał „szeryf”) pyszna i znikała z szybkością światła. Nie była to jedyna fajna rzecz w lokalu – inną znalazły Dominika z Nadią, a fachowo ocenił Grzegorz (ale o tym cicho sza). I tak to, po pełnym nasyceniu ruszyliśmy z powrotem.
To już nasz kolejny wypad. Trzeba będzie przy kolejnych wziąć poprawkę na to, że „plany wyjściowe” i zaliczona trasa to często coś zupełnie innego. Ale z drugiej strony – w tym tkwi piękno improwizacji. No i chyba trzeba będzie znowu wierzyć szeryfowskim zapewnieniom: „Wiem, gdzie jesteśmy”. Pozdrawiamy i zapraszamy innych.
wtorek 8. października 2013 o 20:07
Tytuł dopasowany idealnie 😉 Opis zgodny z prawdą 🙂 Te ciągłe aktualizacje Szeryfa to największa i najlepsza atrakcja wypadu 🙂 „Ogólnie nie było wiadomo co będzie za 5 minut” 😉 Ale za to nigdy nie jest nudno 😉 i zawsze inaczej 🙂 Pizza była przepyyyyszna a i lokal b. przyjemny 😉
Pozwolę sobie stwierdzić- wycieczki z „Aktualizowanym” Szeryfem są The Best 🙂 Już czekamy na kolejne…