HOMO SAPIENS
Autor: admin o wtorek 14. października 2008
Spokojnie… od razu spieszę uspokoić… nie będzie to refleksja nad teorią ewolucji czy czymś takim. Owo „sapiens” w tytule nie jest bowiem oznaczeniem „myślący”, ale „sapiący” – a dlaczego? Cóż, wstyd przyznać, taki właśnie byłem podczas wczorajszego (13.10.2008 r.) wypadu w górki. Tak to jest, wychodzą dwie ostatnie choroby i czas tzw. rekonwalescencji. Nie da się ukryć, z formą nie jest najlepiej. Ale zacznijmy od początku.
Poniedziałek, „święty czas szefa”, bardzo często jest dniem spędzanym w górskim plenerze. Piękna pogoda w dniu wczorajszym była skuteczną zachętą do kolejnego górskiego wypadu, choć pilne prace na kompie spowodowały, że wyjechałem dopiero koło 13:00. I to nie sam… w ostatniej chwili dołączyła Paula. Zapowiadało się więc rewelacyjnie.
Do samego Karpacza Paula nie mogła się zdecydować na konkretny szlak: proponowałem czarny lub żółty. W końcu sam los wybrał za nas – okazało się, że czarny szlak do końca miesiąca jest zamknięty. Tak więc nie pozostało nic innego, jak ruszyć szlakiem żółtym. Początek – jak to zwykle bywa – przeszliśmy w ambitnym tempie. Problemy (oczywiście u mnie) zaczęły się dopiero koło połowy szlaku, przy drugim ostrym podejściu. Tam właśnie Paula zaczęła poznawać prawdę naszej polskiej literatury – w tym przypadku oddech „naszej szkapy”. Nie doszedłem może do stanu „astmatycznego”, ale… im wyżej, tym trudniej było się zmusić do trzymania kierunku pod górę. Jednak w końcu, po przejściu „trasy przetrwania” ujrzeliśmy „Strzechę Akademicką”.
Nie da się ukryć, że pogoda byłą piękna, choć jednocześnie zdradliwa (taaaaaaaaa… o kim jeszcze tak się pisze???) – w momentach bezwietrznych (bardzo rzadkich) trudno było wytrzymać w normalnym odzieniu, ale kiedy powiało… oj, wtedy człowiek żałował, że nie ma jeszcze czegoś szczelnego na sobie.
Mimo to jednak z chwilą dojścia do „Strzechy” zakończyła się najtrudniejsza (dla mnie) część trasy. Wprawdzie czekało nas jeszcze zejście (i to nie na skróty), ale tu to już byłem „panisko” – w końcu przy moich lilipucich wymiarach dużą pomocą służyć miała sama… grawitacja. I tak się stało.
Po krótkim odpoczynku przy „Strzesze” ruszyliśmy do „Samotni”. Podczas zejścia Paula poznała prawdę o „krokach gejszy” z „Killera” („Jak będziesz tak drobiła jak gejsza…”) – w słowach i namacalnie [co nie znaczy, że nie utrzymała pozycji pionowej]. Po minięciu „Samotni” zaczął się ulubiony kawałek części grupy, z którą zaliczałem ją ostatnio – szlak kamieni. Tu trzeba było zachować czujność – ale w tym względzie Paula miała „z górki”. Ponieważ szedłem na szpicy, wystarczyło, żeby uważała, na których kamieniach staję. Jeśli pozostały nieruchome, to miała 100% pewności, że i pod Nią nic się nie poruszy. W taki właśnie sposób, krocząc „dostojnym krokiem leniwca” doszliśmy do szlaku turystycznego, gdzie napotkaliśmy grupę dzieciaków. Byłą hałaśliwa, ale… bez poczucia humoru. Opiekunka nie podjęła propozycji policzenia mnie za trzech, zaś dzieciaki… nie bardzo „zakumały” co znaczy włączyć „górski bieg terenowy”. No więc im pokazaliśmy. Fakt, „paliły się trochę cholewy”, ale bardzo szybko straciliśmy z tą grupą kontakt wizualny, a wkrótce także otoczyła nas błogosławiona cisza.
W tym tempie dosyć szybko „doszliśmy” do Świątyni Wang, gdzie zrobiliśmy krótki postój: ja, aby wydać trochę kasy, Paula – by podziwiać „tanią” biżuterię. Po 15 minutach, zaopatrzeni w to i owo, zaczęliśmy ostatni etap – „szlak czarny” (czyli asfaltowy). Tu już szło się w tempie mega-hiper i po niecałych 10 minutach byliśmy przy samochodzie. Paula doczekała się „sapiens-owych odgłosów wsiadania” i ruszyliśmy.
Trasa powrotna byłaby „bezbarwna” gdyby nie pomysłowość kierowcy. Dzięki temu Paula dojechała do Lubania w nastroju dziękczynienia i z gorącym postanowieniem: „Nigdy więcej!!!”.
Reasumując więc – było fajnie. Pojawiły się elementy „górskiej głupawy” – u mnie w postaci trudnych wyrazów („pomonologizować”), u Pauli objawiła się „światłowstrętem”. Pogoda rzeczywiście dopisała i dzięki temu dało się zaliczyć prawdopodobnie przedostatni szlak przed zimą [a’propos – ostatnim będzie wypad ze Scholą w najbliższą sobotę. Już wszystkie „sadystyczne” plany są przygotowane – zapowiada się więc niezły „czad”].
Dziękuję Pauli za miłe towarzystwo i wyrozumiałość na trasie, a czytelnikom za wytrwałość – i życzę równie udanych wypadów. Pozdrawiam serdecznie. Szczęść Boże!!! Ks. Janusz
piątek 17. października 2008 o 13:02
tylko pozazdrościc..piekna pogoda..fajne towarzystwo..widoki.miodzio:)w taki „rejs” to sama z checia bym wyruszyla.
ok pozdrawiam i życze udanych wypadow:)