GÓRSKA SZKOŁA PRZETRWANIA czyli…
Autor: admin o piątek 5. lutego 2016
… GÓRSKI PIONO-MECZYK 4:1
Zaraz wszystko się wyjaśni (jeśli chodzi o tytuł). Jako, że mamy ferie, a po raz kolejny przeżywamy je bez „zadymy zimowiskowej”, więc nic dziwnego, że czwartek (04.02.2016 r.) postanowiliśmy przeżyć aktywnie – czyli w górkach. Tym razem nasz wypad miał charakter kameralny (zaledwie 2 osoby) i „bardzo męski” (p.Ryszard Skowron i piszący te słowa). Skoro tak, postanowiliśmy tym razem zwiedzić karkonoskie wyżyny.
Wiem, że to niezgodne z „regułami trapera”, ale na Kopę… wjechaliśmy wyciągiem (cóż, latka robią swoje – jednym ze skutków jest „wygodnictwo”). Sam wjazd, a raczej oczekiwanie na jego rozpoczęcie było dosyć oryginalne – przypomnieliśmy sobie „stare, nie-dobre czasy kolejek” [do kasy musieliśmy postać z 20 minut, w towarzystwie „międzynarodowym” – z przewagą naszych zachodnich sąsiadów]. No, ale jak się chce wygodnie, to czasem trzeba poczekać.
Sam wjazd był sprawdzianem jakości naszych ciuchów – pojawił się śnieg, do tego porywisty wiatr. Tak więc prawie 20 minut wjazdu kosztowało nas trochę „schłodzonego cierpienia”. Pewnie dlatego zaraz po wjeździe na Kopę „ruszyliśmy z kopyta” – hmmm… planowaliśmy tak ruszyć, bo już pierwsze metry pokazały, że wypad będzie nie tylko interesujący, ale także „ekstremalny” – pod śniegiem bowiem [którego nawiało tak z 30 cm] krył się… czysty lód. No, ale cóż to dla nas…
Wprawdzie pan Ryszard tęsknie zerkał na Śnieżkę, ale na rozwidleniu poszliśmy w stronę „Strzechy Akademickiej” – i chyba dobrze zrobiliśmy [co potwierdził ciąg dalszy trasy]. Na Równi bowiem dorwał nas prawdziwy „halny” [momentami musieliśmy się odwracać do niego tyłem, aby złapać oddech], co w połączeniu z narastającymi opadami śniegu dało efekt „szkoły przetrwania” [stąd pierwsza część tytułu] – tym bardziej więc podziwialiśmy samozaparcie kilku par „biegaczy”, którzy postanowili zdobyć Śnieżkę „w biegu”. Przy drugiej parze padły sakramentalne słowa: „Podziwiam, ale… naśladować nie zamierzam” (a minęły nas jeszcze dwa „biegające duety”).
Po prawdzie, dopóki szliśmy Równią, jedynym elementem utrudniającym marsz był porywisty wiatr. Sytuacja trochę się pokomplikowała z chwilą rozpoczęcia zejścia do „Strzechy”. Początki były rewelacyjne – od wiatru dosyć szybko osłonił nas stok i krzaki; opady śniegu stały się przyjemną odmianą (w porównaniu ze stanem w jakim żegnaliśmy rano Lubań) i nawet gruba warstwa nawianego śniegu nie przeszkadzała (no, może trochę „szeryfowi”, który stwierdził, że w tych warunkach musi zrezygnować z okularów [zaczęły przypominać „szkła spawacza”]. Tempo marszu zdecydowanie wzrosło i po jakichś 30 minutach doszliśmy do „Strzechy”.
„Doszliśmy” – to może przesada. Ostatnie bowiem metry okazały się dla nas prawdziwym wyzwaniem – jak tu utrzymać pion, kiedy pod śniegiem czaiła się czysta tafla lodu. „Górski piono-meczyk” rozpoczął p.Ryszard. „Koziołek” był bardzo okazały i podniósł ciśnienie każdemu z nas. Ale „Strzecha” była w zasięgu wzroku, więc specjalnie tą przygodą się nie przejęliśmy. I to okazało się błędem – tym razem swoją cenę zapłacił „szeryf”, który – dosłownie prawie u drzwi schroniska – zrobił piękne „salto mortadele”. Trzęsienia nie było, ale widok „pokutnego kroku górskiego” [czyli dojście na kolanach do miejsca ze stabilnym podłożem] był… dosyć oryginalny.
Nastroje trochę poprawiła herbata (choć cena lekko zszokowała – 6 zł za sztukę), ale na krótko, bo w minutę po wyjściu stan „meczyku” zmienił się na 2:1 [znowu „pozycję horyzontalną” przyjął „szeryf” – i tym razem wyglądało to groźnie]. Na rozwidleniu szlaków odbyła się krótka narada – w jej efekcie postanowiliśmy pójść szlakiem żółtym. Nie dowiemy się, czy „turystyczny” faktycznie był jeszcze gorzej oblodzony – jest to teraz nieważne, bo i żółtemu nic nie brakowało do miana „szlaku śmierci”. Wystarczy dodać, że „szeryf” podniósł meczowy wynik na 4:1, a p.Ryszard podjął niewdzięczną funkcję „rozminowującego teren”.
Zejście nie było łatwe – praktycznie dopiero niedaleko wyciągu mogliśmy podkręcić tempo; wcześniej wszelkie próby skutecznie hamował lód. Niewiele dawało nawet kierowanie się śladami poprzedników – właśnie w takiej sytuacji „szeryf” dwukrotnie „zglebił”. Tak więc prawdziwy marsz rozpoczął się dopiero… po zejściu koło wodospadu. A że „asekuracyjne schodzenie” kosztowało nas sporo wysiłku, więc ostatnie podejście do samochodu było… hmmm… mało zabawnym doświadczeniem.
Nastroje odtajały trochę przy rybce, ale… świadomość „klęski pionu w górach” rzuciła się cieniem na trasę powrotną.
Jak podsumować dzisiejszy wypad. Był na pewno fajny, choć i „bolesny” [myślę, że w swoim żywiole znalazłyby się tutaj Julka („specjalistka od jazdy na pupie” czy Werka (nasz „pingwin”). Dziewczyny – dzisiaj dołączyłem do Waszego „kółka zjazdów ekstremalnych”]. Po raz kolejny okazało się, że nawet wizualnie niezłe warunki są w górach mylące – po prostu trzeba uważać i… kupić sobie raki. Fakt, „dupniaki” zabolały (i nie chodzi tylko o fizis) – nie znaczy to jednak, że dzisiaj zakończyła się „górska przygoda”. Jak wszystko dobrze pójdzie w niedzielę znowu ruszamy w teren.
piątek 5. lutego 2016 o 15:06
Co do tytułu to jednak wolę męska wyprawa, ale prawdę mówiąc była to ekstremalna wędrówka. Prostując opis odnośnie wjazdu na Kopę, najpierw to był wjazd strachu, choć lęk wysokości został przezwyciężony dopiero, kiedy zobaczyłem stację końcową na Kopę 🙂 Tęskny wzrok za podejściem na Śnieżkę, choć zdrowy rozsądek mówił, że podejście było by bardzo ekstremalne… lód, choć moja męska duma chciała zdobycia szczytu w zimie. Odłożę to na kolejny rok. Sama wędrówka była jak iście po polu minowym. Krok za krokiem sprawdzając, czy aby przypadkiem nie będzie bolesne prawo grawitacji nam doskwierać. Niemniej to ja rozpocząłem doświadczenia z grawitacją, ale „szeryf” chyba nie dowierzał prawom fizyki po doświadczył tego więcej razy, co uwidacznia tytuł. Adrenalina skakała, a łydki odczuwane są z rana. Niemniej dziękuję za wyprawę, za towarzystwo i trasę gdzie nie gdzie były zarysy gór. Niemniej widok Śnieżki otoczony chmurami wyryje się w pamięci, szkoda że zdjęcie nie wyszło. Szkoda również, że warunki nie pozwoliły na zrobienie uwidocznienia aury jaka panowała.
piątek 5. lutego 2016 o 17:43
Szkoda,że nikt nie czaił się z aparatem.Szeryf fikający koziołki…Dobrze oczywiście ,że obaj zostaliscie w jednym kawałku.Gratuluję wytrwałosci.