DZISIAJ EKSTREMALNIE czyli…
Autor: admin o poniedziałek 18. maja 2015
GPS koniecznie potrzebny…
Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu wypadu. Aby przekierować się do Galerii, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.
Wczorajszy wypad zaowocował inicjatywą powtórzenia szlaku, w nieco odmiennym składzie – tym razem miał mi towarzyszyć Boguś, zaś zamysłem było „wydłużenie” trasy, która… pozostawiała u dotychczasowych uczestników „pewien niedosyt”. Zamysł zamysłem, a życie… to skutecznie koryguje. Dzisiaj byłem tego naocznym świadkiem.
Wyruszyliśmy oczywiście z parkingu przy „ogrodzie japońskim”. Początek trasy był jak wczoraj, więc nie warto specjalnie go opisywać. „Przygoda” zaczęła się z chwilą minięcia zejścia na szlak żółty. Sądziłem, że dalszy ciąg trasy doprowadzi nas (z pewnym nadrobieniem kilometrażu) do miejsca zejścia ze wspomnianego szlaku. Niestety, tym razem nie poszło tak łatwo. Przede wszystkim zaczęły się rozjazdy i trzeba było wybierać te, które prowadziły (według mojego „wewnętrznego kompasu”) w stronę Wodospadu. Niestety, w tym terenie chyba grawitacja trochę się huśtała”, bo zamiast trafić na oczekiwane zejście doszliśmy do jakiegoś, trochę opuszczonego, locum, którego bronił „ostry pies” (o czym ostrzegała tabliczka).
Mimo chęci poznawczej nie zaryzykowaliśmy i poszliśmy trasą, którą wskazał Boguś [to Jego wina], a którą kiedyś (pewnie w epoce kamienia łupanego) ktoś przejeżdżał, ale… w końcu doszliśmy do potoku Podgórnej i szlak po prostu się skończył. Tu właśnie pojawiło się pytanie: „Gdzie właściwie jesteśmy” i duchowa prośba: „GPS pilnie potrzebny”. Pozostała alternatywa: albo wracamy (a nie da się ukryć, czekała nas wtedy nielicha wspinaczka), albo… idziemy wzdłuż potoku licząc trochę na łut szczęścia.
Początek „śledzenia nurtu potoku” był całkiem zabawny, ale w pewnym momencie doszliśmy do miejsca, gdzie pójście dalej stało się niemożliwe. I wtedy mój „całkiem poważny kolega” Boguś zaproponował: „Przejdźmy na drugą stronę”. OK, kamienie przez potok były, ale… jak mam to zrobić ja, który lubię chodzić, ale z kozicami wziąłem rozbrat w ubiegłym stuleciu. Jak było, tak było – fotek nie ma (więc „obciachu” też). Jakoś przeszedłem na drugi brzeg i podjęliśmy „marsz przetrwania”.
Nie było źle, tylko, że w pewnym momencie znowu stanęliśmy przed „okrutną alternatywą” – idziemy jakimś starym szlakiem w lewo (co nie zgadzało się z moją lokalizacją Wodospadu), albo… znowu dyslokujemy się na drugą stronę potoku (tym razem po zerwanym mostku). Muszę być obiektywny, Boguś z wielkim zaangażowanie sprawdził stabilność mostka i po Jego zapewnieniach postanowiłem… znowu zsunąć się ze skał (proszę bez śmiechu – to nie takie proste, kiedy się ma 18 lat +… i parę kilo nadwagi).
Stary, trochę zarośnięty szlak, był naprawdę piękny. Wprawdzie moje trawniki (regularnie koszone) są moją chlubą, ale towarzysząca nam zieleń po prostu… zapychała dech w piersiach. Boguś stwierdził, że Małżonka (Iwonka – ukłony!!!) tu chciałaby trochę dłużej „popasać” [proszę tego nie kojarzyć ze „zdrową żywnością”].
W tym momencie dotychczasowa niepewność rozwiała się, jako że wkrótce trafiliśmy na szlak, który już znałem i wkrótce dotarliśmy do Wodospadu. Tu Boguś popróbował tzw. „skoków podskałkowych” (co wyglądało bardzo efektownie – patrz fotki)Jako, że pogoda dzisiaj była rewelacyjna, sam widok Wodospadu skłonił nas do nostalgii, którą po kilku minutach przerwał turysta, który postanowił się przejść, aby… się wykąpać. Brrr… woda lodowata, a ten… nawet nie wrzasnął. Liczyliśmy mu czas, ale po 10 minutach spasowałem i zaproponowałem: „Idźmy dalej”.
Samo dojście do momentu wczorajszej drugiej „aktualizacji” minął spokojnie (choć spotkaliśmy potencjalnych kolejnych adeptów „gorących kąpieli” pod Wodospadem). I tu zaczęło się podejście. Nie będę ukrywał – Boguś chyba z grzeczności trochę zwalniał, a i tak po dojściu do asfaltu postanowiliśmy uciąć sobie kilka minut „opalania” na sławetnej (wczoraj) ławeczce. Kilka minut zamieniło się w ponad dziesiątkę, więc w końcu zebrałem się w sobie i rzuciłem: „Albo wstajemy, albo uśniemy… a co pomyślą o dwóch śpiących facetach na ławeczce turyści… o zgrozo!!!”.
Dojście do parkingu (mimo dosyć stromego odcinka) był spokojny – przynajmniej dla mnie [wiedziałem, że kres „udręki” już blisko]. Jako, że pogoda była rewelacyjna, postanowiliśmy w nagrodę za dojście tutaj zażyć „słonecznej kąpieli” i przez prawie 20 minut wołaliśmy do słoneczka: „Kiss me”. Ale nawet to musiało znaleźć swój kres. „Albo wstajemy, albo wrócimy… około północy” – to przemówiło do nas obu. I tak właśnie zakończył się ten „ekstremalny wypad”.
Dzięki Bogusiowi zaznałem, już prawie zapomnianej, frajdy zdobywania „tras kozic”. Za to i za fajna atmosferę wędrówki SERDECZNE DZIĘKI. Jednocześnie spieszę uspokoić – na tę trasę nie pójdziemy z dzieciakami, a jeśli w ogóle… to na wyraźne życzenie „towarzystwa”, po wcześniejszym spisaniu testamentów.
wtorek 19. maja 2015 o 19:31
Dwóch śpiących facetów na ławeczce. No cóż, SZALEŃCY. Pozdrawiam.
wtorek 19. maja 2015 o 21:09
To już wiem dlaczego Boguś z taką ochotą wziął wczoraj mnie na lody – obiadu nie zrobił :).
Pozdrowienia dla fanów bloga 🙂