Chorwacja !!!
Autor: admin o sobota 12. lipca 2008
DZIEŃ 1 wtorek 24.06.2008 r.
Dzisiaj zaczyna się urlopowy wypad do Chorwacji. Wiadomo, jak zawsze, ostatni dzień jest zawsze bardzo nerwowy – najczęściej pojawiająca się myśl, to „o czym jeszcze zapomniałem?”. No, ale w końcu trzeba było się poddać – w myśl zasady „co nie zabije to wzmocni” uznałem, że jeśli czegoś zapomniałem to… da się bez tego wypoczywać.
Po „pożegnalnej” Mszy św. ruszyłem na pierwszy mini-etap wypadu – do Bogatyni, skąd mieliśmy wyjechać do Chorwacji. Używam liczny mnogiej, bo wyjazd jest grupowy – jedziemy na 2 samochody, w sumie 10 osób: Asia, Dorota, Hania, Grzegorz, ks.Józef, Tomek, Andrzej, Kuba, Filip i ja.
Początek był nawet interesujący – jazda do Liberca i poszukiwania możliwości kupna winietek. Normalnie szok… chcieliśmy płacić, a tu nic… zero zainteresowania. Ci Czesi to jednak dziwni ludzie – teraz rozumiem, dlaczego niektórzy mają do nich „za darmo”.
W końcu znaleźliśmy zainteresowanych transakcją i czym prędzej ruszyliśmy do Pragi, którą osiągnęliśmy już w godzinach wieczornych. Muszę się tu kiedyś wybrać – to już nie ta Praga z lat moich poprzednich odwiedzin. Trzeba przyznać, że wypiękniała.
Do tego momentu jeszcze się trzymałem kondycyjnie. Ale zaraz za Pragą zaczął mnie morzyć „komunikacyjny półsen” – to się budziłem, to zasypiałem. No, ale w moim przypadku nie groziło to kolizją.
Pierwszy dłuższy postój zrobiliśmy tuż przed granicą austriacką, po ominięciu Brna. Tu wreszcie „rzuciliśmy coś na ruszt”. Powiem tak – lubię ogórasy, ale te na placu przy stacji były REWELACYJNE (że nie wspomnę o kurakach i schabowych). Trochę odświeżeni ruszyliśmy dalej i… tutaj kończy się dzień pierwszy…
DZIEŃ 2 środa 25.06.2008 r.
Początek tego dnia mogę oddać krótkim hrrrrrrr… Tak, tak, trasę od Wiednia, przez Gratz do Mariboru po prostu przespałem. Ale już przed Zagrebem rozpocząłem niełatwą pracę wyjazdowego paparazzi. Wkrótce, przed Splitem, przejąłem kierownicę i miałem okazję zacząć podziwiać piękno mijanych górskich rejonów. Ponieważ widoczki stawały się coraz atrakcyjniejsze, przez zjazdem na Makarsko kierownicę przejął ponownie Grzegorz, ja zaś zacząłem uwieczniać mijaną okolicę (a było co).
Muszę przyznać, że otaczające nas góry nie przygotowały nas na szok wjazdu na teren Makarskiej Riwiery. Taki błękit morza oglądałem dotąd tylko w TV, a tutaj mam to na „żywca”. Zaczęliśmy mijać kolejne miejscowości prowadzące do celu – do Bristu, gdzie mieliśmy pomieszkać.
Tytułem wyjaśnienia muszę dodać, że pierwsze spotkanie z Adriatykiem było naprawdę szokiem. Spróbujcie sobie wyobrazić – trasa prowadząca przez coraz bardziej „przygniatające” góry nagle wychodzi na panoramę pięknego, błękitnego Adriatyku. To może wywołać u osoby na to nieprzygotowanej prawdziwy szok.
Tu zaczęła się wierna powtórka ze „Shreka” – „daleko jeszcze?” w wykonaniu Hani. Ale, że było coraz bliżej, nasz kierowca znosił to ze stoickim spokojem. Zjeżdżając cały czas w dół mijaliśmy kolejne miejscowości i w końcu dojechaliśmy do Bristu.
Tu znowu kilka ciekawostek. Po pierwsze Brist należy do grupy najstarszych osad tego rejonu, na których historia odcisnęła swoje piętno. Na zboczach otaczających go gór widać szczątki zabudowań. To pozostałości pierwszej osady, która (dla obrony przed napaściami od strony morza) budowana była w pewnej od niego odległości. Stąd też można tam znaleźć i stare zabudowania, i stary cmentarz oraz pozostałości starego kościoła.
A’propos kościołów: każda mijana miejscowość miała swój kościół, który – w odróżnieniu od części polskich miejscowości – znajdował się w centralnym albo eksponowanym miejscu. Widać było, że są zadbane i otoczone powszechnym zainteresowaniem. Natomiast chyba tylko w jednej lub dwóch miejscowościach zauważyłem meczet.
Kiedy już stanęliśmy na parkingu w Briste, zaczęły się poszukiwania naszego locum. Po kilkunastu minutach niepewności dano znać: „jedziemy”. I tu kolejny szok – wjechaliśmy w uliczki przypominające bardzo wąskie uliczki małych włoskich miejscowości. Kierowcy zaczęli sobie żartować: „Ciekawe, jak tu odbywa się ruch dwukierunkowy?”. W końcu dojechaliśmy do miejsca naszego pobytu i – ponieważ zatarasowaliśmy drogę – trzeba było szybko wypakować zawartość naszych „bolidów” (a było tego sporo). Podczas tej czynności po raz pierwszy poczułem do czego prowadzi tutejszy klimat – „lało się ze mnie” jak po deszczu.
Po szybkim podziale pokojów okazało się, że wszędzie są łoża… małżeńskie. Hmmm… tylko bez komentarzy proszę… No, a kiedy już manele trafiły na swoje miejsce, przyszedł czas na pierwszą, inauguracyjną kąpiel.
Pamiętam, podczas zakupów, w jednym ze sklepów panie były zbulwersowane, po co komuś wyjeżdżającemu do Chorwacji buty do pływania. Otóż po pierwszym wyjściu na plażę zrozumiałem, że dobrze mi doradzono. Plaża bowiem to były same kamienie, po których nawet w obuwiu niełatwo było chodzić.
Tu znowu wtrącenie: nasze locum zostało wybrane bardzo starannie przez Joasię i Grzesia. Podstawowym kryterium była odległość od morza. W naszym przypadku odległość ta wynosi niecałe… 1,5 metra. Można więc powiedzieć, że morze nas budziło i usypiało, zaś taras przy naszych pokojach wychodził prosto na panoramę półwyspu Peljeśac oraz wyspy Korćula i Hvar. Tym, którzy chcieli „rozruszać kości” miejscowość oferuje – oprócz pięknego morza i pogody – także deptaki do sąsiednich miejscowości: Gradać’a i Podać’y.
Także pierwsza kąpiel było nowym doświadczeniem. Po pierwsze – czystość morza; po drugie – wielkie zasolenie wody i co za tym idzie, zupełnie inny styl pływania; wreszcie po trzecie – gładziutkie lustro wody. To wszystko spowodowało, że pierwsza kąpiel potrwała coś ponad 2 godziny. Potem przyszedł czas na opalanie – i tu okazało się, że nie da zastosować doświadczeń z polskiego Wybrzeża. Tu leżenie „plackiem” może skończyć się boleśnie. Z tymi doświadczeniami zakończył się dla mnie dzień drugi.
DZIEŃ 3 czwartek 26.06.2008 r.
Dzień zaczął się niesamowicie – od porannej kąpieli. Spokojne morze, stosunkowo ciepła woda – jedynym przeciwieństwem było tylko rozespanie, co jednak dało się szybko pokonać. Wystarczyło pierwsze zanurzenie w Adriatyku. Po 30-minutowej kąpieli zaczęliśmy się przygotowywać do pierwszej podczas naszego wypoczynku Eucharystii. Przewodniczył jej ks. Józef Hupa, funkcji lektora podjął się Grzegorz.
Po Mszy krótkie przygotowania i śniadanko, po nim zaś… wypoczynkowe szaleństwo. Oczywiście zaczęło się od kąpieli, a następnie zaczęliśmy łapać „chorwacki mahoń”. Nie da się ukryć, że dotąd byłem raczej niezły „w te klocki” – tu jednak okazało się, że chyba przesadziłem „na wejściu”. Już podczas obiado-kolacji zacząłem czuć, że mnie „wzięło”. Ale nic to…
Pod wieczór Joasia rzuciła hasłem spaceru do Gradać’a. Najpierw spacer wąskimi uliczkami Bristu, podkreślającymi wyjątkową atmosferę miejscowości. Potem piesza promenada, pełna pięknych widoków na Gradać oraz wyjątkowych zapachów kwietnych (to ciekawe, tak wysoka temperatura i tyle zieleni). W końcu weszliśmy na ulice Gradać’a – jakby zupełnie inny świat. Przede wszystkim tłumy ludzi. Szokowała cierpliwość kierowców, którzy „przebijając się” przez turystów zalegających ulice nie używali klaksonów (w Polsce nie do pomyślenia) – no, powiedzmy szczerze, piesi nie mieli innego wyjścia bo tzw. Chodniki zostały w całości zajęte przez kafejki, cafeterie i pizzerie.
Powód spaceru do Gradać’a związany był także z koniecznością wymiany waluty.
Walutą obowiązującą w Chorwacji jest kun (przelicznik 2KN=1 PLN) i lip (chorwackie grosze). Najczęściej używanym zwrotem jest „Hala (lijepa)” – „Dziękuję (bardzo)”.
Kiedy już poczuliśmy się „przy kasie”, trzeba było zwiedzić trochę sklepów. W sumie przelicznik pokazał, że ceny są tu porównywalne lub nieco wyższe niż w Polsce. Jedynie żywność okazała się tu zdecydowanie droższa – za wyjątkiem regionalnych owoców, które były nie tylko tańsze, ale gatunkowo lepsze. Po tej konkluzji wróciliśmy z powrotem, aby nareszcie odespać resztę trasy.
DZIEŃ 4 piątek 27.06.2008 r. – „dzień bólu”
W relacji z dnia wczorajszego wspomniałem o efektach opalania się. Dniem „pokuty” za niefrasobliwość miał się okazać właśnie piątek. Początek dnia przypominał dzień wczorajszy – a więc kąpiel, Msza św. (której tym razem przewodniczyłem ja i której novum była posługa kantorska Hani) i śniadanie. Potem zaczęła się „pokuta” – słońce dawało ostro do wiwatu, więc z bólem serca musiałem pozostać na tarasie, w cieniu. Nie znaczy to oczywiście, że się nudziłem – wziąłem trochę robótki na PC, niemniej jednak co pewien czas pojawiali się „życzliwi” sugerujący: „a może jednak…”. To nie było przyjemne, ale okazało się konieczne.
Przy okazji, dzisiaj poznałem chorwackie znaczenie pojęcia „skoczyć do sklepu” – tu cytryny rosną na drzewach przy ulicach, więc „skoczyć” nabrało znaczenia dosłownego. „Skakał” głównie Grześ i „Skoti” i trzeba przyznać, że limonki były niesamowicie smaczne. Herbata schodziła jak „świeże bułeczki”.
Dzisiaj wieczorem powiało monsunem – pod wieczór ostro się zachmurzyło i wieczorem przeżyliśmy pierwszą burzę. Nie da się ukryć, wyładowania były imponujące i zapowiadało się (zgodnie z polskimi normami atmosferycznymi, że jutro od słońca raczej sobie odpoczniemy)…
DZIEŃ 5 sobota 28.06.2008 r.
… kolejny szok. Rano pobudka i…??? piękna pogoda. Po burzy ani śladu. Tak więc mimo wczorajszych wieczornych obaw dzień rozpoczął się jak dotąd. Poranne pływanie zaczyna wchodzić „w krew” (ciekawe co to będzie po powrocie do Lubania – poranne wizyty na basenie czy co?!?). Jako, że puściły trochę „bóle popromienne”, po Eucharystii i śniadanku (znowu pyszności) oczywiście „walnąłem się… nie do wyrka… ale do wody”. Do południa udało się pobić dotychczasowe rekordy – bite 3 godziny pływania (ale to m.in. dzięki temu, że Grześ pożyczył płetwy, w których pływanie zrobiło się bardzo atrakcyjne). Fakt, nadal czułem skutki „spotkań 3 stopnia” ze słońcem, ale… to już było do zaakceptowania.
„Zastrajkowałem” wieczorem, kiedy wszyscy zrobili sobie spacer do Gradać’a. Myślę, że zadziałało trochę zmęczenie, a trochę… co będę krył… „tropikalne lenistwo”.
DZIEŃ 6 niedziela 29.06.2008 r.
Dzień minął pod hasłem: „o kurce”. Najpierw pobudka i tradycyjne „pływanie-przebudzanka”. Potem kawusia i… czas na niedzielą Eucharystię. Funkcje lektorów objęli tym razem Kuba i Filip – nasze bliźniaki. Kantorką została Hania. My zaś wzięliśmy udział w Eucharystii, w której prosiliśmy o dobry kolejny tydzień pobytu tutaj.
Po – jak zwykle pysznym – śniadanku przyszedł czas na plażowanie. Nie da się ukryć, że łatwiej było plażować w wodzie – dzisiaj gładziutkiej jak stół – niż na kawałku kamienistej plaży. Znaleźli się amatorzy i na to, i na to. I właśnie podczas gierek wodnych powstało zawołanie „o kurce”, które stało się jakby mottem tego dnia.
DZIEŃ 7 poniedziałek 30.06.2008 r.
Dzisiejszy dzień ma mieć dwie odsłony. Pierwsza – tradycyjne leniuchowanie, druga zaś – zwiedzanie Dubrovnika. Część pierwsza w zasadzie minęła bez zmian – wszystkie stałe „punkty programu” zostały zrealizowane. Podobnie jak wczoraj, woda była ekstra – choć dzisiaj już nie taka równiutka, a i momentami zdarzały się chłodniejsze nurty wodne, które były próbą sił dla szczególnie nagrzanych spośród nas. Mimo to, około 14:00 trudno było „wyrzucić z wody” tych, którzy mieli ruszyć na zwiedzanie Dubrovnika.
Początek trasy dał okazję podziwiania Makarskiej Riviery z drugiej strony. Trochę żal było morza, ale… zwiedzanie „perły Adriatyku” zapowiadało się obiecująco. Pierwszym „obiektem” wartym obejrzenia stało się jednak nie miasto, ale… sady, zgromadzone w rozlewiskach rzeki Neretva, koło portu Ploće. Trzeba przyznać, że w tak upalnym klimacie dziwną wydaje się tak bujna roślinność. Jest to jednak zrozumiałe, kiedy zobaczyć właśnie sady-pola w rozlewisku wspomnianej rzeki Neretva (przypominające trochę pola ryżowe w Wietnamie – tylko pełne zróżnicowanej kolorystycznie zieleni).
Jadąc dalej serpentynami podziwialiśmy tempo zmian młodego państwa chorwackiego – można rzec: wszędzie coś się działo. Minęliśmy kilka odcinków budowy kolejnych pasm autostrady obserwując z podziwem rozmach prowadzonych prac. Po drodze mogliśmy także poobserwować wodne hodowle małży (cóż, człowiek wykorzystuje wodę do wielu celów i je bardzo różne rzeczy).
Wreszcie dojechaliśmy do… granicy Chorwacji z Bośnią i Hercegowiną!!! Tak, tak… okazuje się, że na pasie brzegowym 12-kilometrowy odcinek należy do zupełnie innego państwa. Wprawdzie oba kraje nie są członkami Unii Europejskiej, ale tzw. kontrola graniczna i tutaj była formalnością (co nie znaczy, że nie trzeba było mieć ze sobą paszportów). Właściwie zmiany za granicą nie widziało się żadnej – ten sam język i napisy, podobne znaki. No, ale kraj podobno jednak inny.
Po 12 kilometrach znowu wjechaliśmy na teren Chorwacji, dojeżdżając do Dubrovnika (wprawdzie w wielu książkach spotkałem się z pisownią nazwy miasta przez „w”, ale… pozostanę przy pisowni oryginalnej). Miasto powitało nas pięknym mostem, którym wjechaliśmy do centrum starej jego części. I tu, podobnie jak w Briste, zaskoczyła nas szerokość jezdni. Tu właściwie jeździło się „na styk”. Aż dziw, że tak mało samochodów posiadało znamiona „stłuczek”. Kiedy już znaleźliśmy miejsce parkingowe (możemy mówić o dużym farcie w tej mierze), prowadzący nas Grzegorz pokazał miejsce, skąd w 1991-1992 prowadzony był pamiętny ostrzał miasta.
Do miasta weszliśmy bramą miejską Pile i w chwilę później zetknęliśmy się z pierwszą charakterystyczną cechą jego atmosfery – specyficznymi dubrownickimi uliczkami: stromymi i bardzo wąskimi. Trzeba przyznać, że tutaj wykorzystywano każde wolne miejsce – nawet na tych wąskich uliczkach znajdowały się lokale, w których można było zregenerować nadwątlone siły. A nad tymi „romantycznymi” kafeteriami i kafejkami znajdowały się normalne mieszkania. Kurczę, jak tu żyć???…
Na początek, jakby dla zachęty zeszliśmy kilkadziesiąt metrów w dół do Stradun (głównego deptaka Dubrovnika), wyłożonego białym marmurem. Widok był porażający – wszystko lśniło w blasku słońca (szczególnie po wyjściu z mrocznej uliczki), zaś sam deptak jakby zachęcał do zdjęcia obuwia. Józef zasponsorował pierwszą dubrownicką kawę i – kiedy już uznaliśmy, że jesteśmy gotowi – ruszyliśmy dalej. Oczywiście, nie obyło się bez zwiedzania sklepów – wybór może nie był rewelacyjny, ale udało się wydać trochę Kunów (nie wiem, czy dobrze to odmieniłem).
Po drodze przystanęliśmy przy dubrownickiej bazylice św. Błażeja – o tej porze pustej i cichej, ale (mimo, że pogrążonej w półmroku) dusznej od upału na zewnątrz. Krótka modlitwa i… ruszamy dalej. Dlaczego kolejnym obiektem stała się Wielka Fontanna Onufrego, zrozumiałem dopiero 30 minut później, kiedy już nagrzałem się na wałach. Ale po kolei…
Przy fontannie mogliśmy skosztować wody, która mimo braku systemów filtrujących jest zdrowa i smaczna. Kiedy niektórzy z nas uzupełnili braki płynów ruszyliśmy na wały… Już podejście do kasy (kilkadziesiąt stromych schodów) było sygnałem tego, co nas czeka. /Znowu coś z przybornika wiedzy dla zwiedzających: wejście na wały kosztuje 50 Kuna i turyści wpuszczani są do 19:30/.
Pierwsze metry zwiedzania wałów nie dawały jeszcze wyobrażenia o ich rozmiarach. Początkowe wrażenia dotyczyły raczej ich potężnej konstrukcji i pięknych widoków na Lovrjenac (monumentalną konstrukcję obronną wzniesioną na stromej skale na wysokości 37 metrów). Ja stwierdziłem, że gabarytami jeszcze mieszczę się w normie – przetestowałem to w jednej w bocznych baszt obronnych i na stosunkowo wąskich kamiennych ścieżkach prowadzących przez mury miejskie do twierdzy Bokar.
Kiedy minęło pierwsze uniesienie pojawiły się pytania – najpierw, jak ktoś mógł chcieć zniszczyć takie cudo?; potem – jak się czuli ci, którzy chcieli zdobyć taki bastion?; a na końcu nieco inne charakterem – czy tutaj w ogóle nie wieje wiatr? Fakt faktem, że trzeba było bardzo pilnować bilansu wodnego w organiźmie, bo wysiłek przy blisko 40-stopniowej temperaturze mógł zaszkodzić co wrażliwszym osobom.
Obiektem, który bardzo szybko pojawił się w zasięgu wzroku zwiedzających, była malownicza wyspa Lokum, dokładająca do bieli i błękitu kolorystyczny element soczystej zieleni.
1/3 trasy prowadziła raczej w poziomie – poszczególne poziomy różniły się poziomami o kilka stopni. Jednak będąc na wprost wyspy zauważyliśmy zwiększenie zróżnicowania poziomów – to już nie było kilka schodków. Z drugiej jednak strony – nareszcie powiało… ufff…
Kolejne części murów budziły – oprócz rosnącego zmęczenia i marzeń o „chłodnej mokrej” – coraz większy szacunek dla budowniczych. Zbudować takie coś… no, no… W pewnym momencie doszliśmy do starego portu, wciąż jeszcze czynnego. Duża ilość krzeseł i stolików była dużą pokusą, ale… przed nami jeszcze spory kawałek.
I faktycznie… teraz zaczęło się pod górkę. Do baszty Martwy Dzwon doszliśmy ostatkiem sił – przynajmniej niektórzy z nas. Dosyć ostre podejście, no i ta temperatura… ja przynajmniej miałem oddech „starej szkapy”. Ale było warto, bo takiej panoramy miasta nie zobaczy się z innego miejsca.
Schodzenie było momentami karkołomne, ale… przynajmniej w dół. No, a kiedy doszliśmy z powrotem do Fontanny Onufrego… miastu zagroził „paraliż wodociągowy” – właściwie rzuciliśmy się na wodę i przez dłuższą chwilę słychać było tylko odgłosy łapczywego jej picia. No, a kiedy już wróciliśmy jako tako do normy, padło hasło: „Teraz trzeba by coś zjeść”.
Zanim jednak zejdę na jedzonko, chciałbym zająć chwilę krótkim przybliżeniem Dubrovnika. Nazwa tej wykutej z kamienia „perły Adriatyku” pochodzi od krasowych wzniesień, porośniętych niegdyś wiecznie zielonymi krzewami i gęstym lasem dębu nadmorskiego, zwanych Dubravą. To między nimi a podnórzem góry Srdź (412 m.n.p.m.) została umiejscowiona miejscowość, której kanonem istnienia stały się słowa: „Non bene pro toto libertas venditur auro” („Wolności nie można kupić za całe złoto świata”). Zarodek dzisiejszego Dubrovnika wyrósł na kamiennym półwyspie Laus. Patronem miasta-państwa stał się (od roku 971) św. Błażej. Kamienne miasto, będące unikatem na skalę europejską, jeśli chodzi o system fortyfikacyjny i architekturę, ma do dzisiaj dwa dobrze chronione porty: miejskie i w Gruży. W wodę zaopatrują miasto rzeki: Omblia, Zaton, Gruża i Mlinow. Ostatnie odkrycia określają początki miasta na VI wiek. Od VII wieku miasto rozrasta się, buduje niskie umocnienia, układane specjalną techniką bez zaprawy. W XIII wieku powstają pierwsze obwarowania.
Ciekawe położenie handlowe oraz zręczna polityka wobec mocarstw i państw ościennych powodują, że do 1385 roku miasto-państwo Dubrovnik utrzymuje pełną wolność i niepodległość. W świetlanym okresie, od XV wieku, mówimy nawet o istnieniu Rzeczypospolitej Dubrownickiej.Czas ten kończy się w roku 1808, wraz z podbojem przez wojska Napoleona.
Oprócz unikatowej zabudowy fotyfikacji, Dubrovnik zasłynął także jako najczystsze i najzdrowsze średniowieczne miasto Europy – to za sprawą naziemnej i podziemnej kanalizacji oraz wodociągu doprowadzającego do miasta obfitość wody z górskich źródeł. Budowę tego ostatniego rozpoczął w 1436 roku budowniczy z Neapolu, Onofrio della Cava (od niego pochodzi nazwa największej publicznej fontanny w mieście – Wielkiej Fontanny Onufrego). Znakiem promocji miasta było także założenie w mieście w 1624 roku Collegium Rhagosinum, pierwszej wyższej uczelni prowadzonej przez jezuitów.
Okres stagnacji, a następnie powolnego upadku rozpoczyna się w II połowie XVII wieku. Spowodowane jest to zmianą dotychczasowych szlaków żeglugowych (po odkryciu Ameryki w 1492 roku) oraz potężnymi trzęsieniami ziemi w 1520, 1637 i 1667 roku. To ostatnie, które spowodowało także potężny pożar, zniszczyło całe miasto. Zginęło 4 tys. osób, ocalało 2-3 tysiące. Zniszczeniu uległa prawie całość zabudowy, spłonęły niezliczone rękopisy, dzieła sztuki i inne dobra kulturalne i materialne nieocenionej wartości. Skala zniszczeń była tak wielka, że pojawiły się propozycje pozostawienia zniszczonego miasta własnemu losowi, i zbudowania nowego, w innym miejscu. W końcu jednak zdecydowano się na odbudowę miasta, kładąc nacisk na zabudowę z kamienia.
30.06.1808 roku Dubrovnik zostaje zdobyty przez wojska Napoleona, a w 1809 roku – włączony w skład stworzonych przez niego Prowincji Iliryjskich.
Po Kongresie Wiedeńskim (1815 r.) miasto zostaje włączone do Cesarstwa Austriackiego, co spowodowało jego marginalizację, jako niewielkiego, prowincjonalnego miasta, leżącego na końcu cywilizowanego świata.
Po I wojnie światowej i klęsce Austrii Dubrovnik staje się częścią Jugosławii i stan ten trwa aż do końca XX wieku, kiedy w wyniku wojny 1991-1992 wchodzi w skład niepodległego państwa – Republiki Chorwacji. Dzisiaj jest głównym ośrodkiem administracyjno-kulturowym Żupaniji (województwa) Dubrownicko-Neretwiańskiej, liczącej w 1991 roku 126 329 mieszkańców (z tego 47 000 zamieszkuje Dubrovnik). W 1979 roku najstarsza część miasta (zrujnowana podczas ostrzału w 1991-1992 roku) została wpisana na listę światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO.
[oprac. na podstawie Marija Vranjeś, „Dubrovnik: historia – kultura – sztuka”, Biblioteka: Dziedzictwo historyczno-kulturalne, pozycja nr 1, Zagreb 2004]
Zaczęło się szukanie jakiejś fajnej kawiarenki. I tu po raz kolejny miałem okazję zaobserwować specyfikę dubrownickich ulic – bardzo wąskie, ale maksymalnie wykorzystana każda jej piędź. W sumie przy dłuższym pobycie na nich mogłyby nawet nasilać uczucia klautrofobiczne, ale dla nas… były po prostu uroczo inne. Joasia i Grześ zaproponowali, abyśmy poszukali jakiejś małej kafejki z dala od głównego szlaku. Po kilkunastominutowym spacerze znaleźliśmy taką i z ulgą nareszcie usiedliśmy. Trzeba przyznać, że pomysł zamówienia lazanii miał dwie „strony medalu” – z jednej strony lazania była pyszna /i na boku, nie taka droga – 55 kunów/, z drugiej jednak – późniejsze ruszenie swoich „liter” kosztowało sporo wysiłku.
Kiedy my oddawaliśmy się przyjemności konsumowania, w mieście zaszła powolna, ale zdecydowana zmiana. Dopiero teraz, po 19:00, zaczęło się tu życie. Mimo, iż mury były już zamykane, zaczęło przybywać turystów, którzy chcieli posmakować także „nocnego życia” Dubrovnika. Nas to niestety ominęło, jako że czekała nas jeszcze 100-kilometrowa trasa powrotna. Ale zanim dobrnęliśmy do samochodu, trzeba było pokonać jeszcze jedną przeszkodę – podejść do bramy miejskiej (kiedy na początku schodziliśmy w dół, budziło to tylko ciekawość – teraz, kiedy trzeba było podejść do góry, okazało się, że to dosyć kosztowne wyzwanie /kosztowne w sensie kondycyjnym/).
Na koniec zjechaliśmy jeszcze z trasy, aby zobaczyć i uwiecznić nocną panoramę pięknie oświetlonego Dubrovnika. No a potem… zaczęła się nocna jazda powrotna, która – po tylu atrakcjach dnia dzisiejszego – nie zasługuje już na omówienie.
DZIEŃ 8 wtorek 01.07.2008 r.
Dzisiaj w zasadzie odpoczynek po wczorajszym wrażeniach i wysiłku. Kurczę… normalnie, odpuściłem sobie nawet poranne pływanie… szok!!! Tego jeszcze nie było. No, ale po Mszy i śniadanku nie było innej opcji – woda nasza!!! Nie da się ukryć, że dzisiaj Adriatyk nareszcie przypominał morze w polskich kategoriach. Pływało się trochę ciężej, ale utrzymałem się na powierzchni. No, a późnym popołudniem… zacząłem leczyć skutki „zabawy ze słońcem” i pisać tę relację.
DZIEŃ 9 środa 02.07.2008 r.
Pierwsze poranne wrażenie – totalna cisza. Nie, nie… to nie efekt stoperów. Po prostu zero ruchu wody, toń gładka jak przysłowiowy stół. Aż dziwnie w czymś takim pływać. I ta cisza… po prostu rewelacja. Dzisiejszą Eucharystię obstawiała liturgicznie „mala trojka”: Hania, Kuba i Filip. Po – jak zwykle pysznym śniadanku – zaczęło się „trzaskanie na fulla”. Nie żałowaliśmy czasu – w końcu finał pobytu tutaj coraz bliżej. Ponadto jutro cały dzień będzie wyjazdowy, więc…do wody!!!
Wielką niespodziankę sprawił nam Grzegorz, który zafundował na obiad przepyszną karkóweczkę. Nic to, że czekając wrąbaliśmy prawie całość ziemniaków… ważne, że na ten „podkład” trafiła pyszna karkówka, po której wkrótce pozostało tylko wspomnienie.
Podobnie, jak w dniach minionych, wieczorne godziny część z nas spędziła w Gradacu (lody i te sprawy), ja zaś… w końcu dokończyłem prezentację z Festynu Parafialnego w Lubaniu.
DZIEŃ 10 czwartek 03.07.2008 r.
Dzisiejszy dzień został zaplanowany jako kolejny dzień wyjazdowy – tym razem jednak zaplanowaliśmy dwa punkty, znajdujące się na teresnie Bośni i Hercegowiny: Mostar i Medjugorje. Zapowiadało się bardzo interesująco.
Z racji zaplanowanego pobytu w Medjugorje zrezygnowaliśmy z porannej Eucharystii, w której zamierzaliśmy wziąć udział właśnie w sanktuarium (oczywiście kąpiel została także ograniczona tylko do „przebudzanki”). Po śniadaniu ruszyliśmy w trasę…
Część trasy w Chorwacji do wysokości miasta Ploce upłynęła podobnie, jak 3 dni wcześniej, kiedy jechalismy do Dubrovnika. Potem jednak zjechaliśmy z trasy centralnej i tu zaczęły się „schody” – nie dosyć, że serpentyny były coraz ostrzejsze, to i asfalt zaczął przypominać jakościowo Markocice. Kiedy dojechaliśmy do granicy okazało się (w odróżnieniu od wyjazdu poprzedniego), że tym razem przydały się paszporty – skontrolowano nas.
Po krótkim, niezaplanowanym postoju na granicy ruszyliśmy do Mostaru. Pierwszą rzeczą, która rzuciła nam się w oczy była zupełnie inna jakość życia („to inny świat” – cytowane kilkakrotnie słowa Grzesia) – odległości między kolejnymi miejscowościami czy pojedynczymi budynkami stały się zdecydowanie większe. Ponadto /podobnie jak w Chorwacji/ podziwialiśmy bujną zieleń – u nas przy tych temperaturach (350C) byłaby mowa o klęsce wegetacji roślin, a tu nie dosyć, że soczysta, to jeszcze bardzo bujna.
Duża część trasy wiodła równolegle do koryta rzeki Neretvy – trasą, która pamiętała jeszcze „stare czasy Adolfa” i wojnę partyzancką Tity. Jechało się całkiem nieźle. Cały szereg tuneli oraz piękne panoramy otaczających gór urozmaicały nam czas jazdy.
NERETVA – wzdłuż tej centralnej rzeki regionu zostały pociągnięte szosy oraz linia kolejowa łącząca Adriatyk z północną częścią Bośni i Hercegoviny.
Po drodze minęliśmy „kamienne miasto”, Poćitelj, pochodzące z XV wieku. Zwrócił naszą uwagę piękny meczet z wysokim minaretem. W ogólne, kiedy wjechaliśmy trochę głębiej na teren Bośni i Hercegoviny, dała się zauważyć zdecydowana różnica – tym razem nie krajobrazowa czy gospodarcza, ale religijna. To już nie był teren chrześcijański (jak w Chorwacji). O ile w Chorwacji każda miejscowość posiada swój kościół, o tyle tutaj każda większa miejscowość zwracała uwagę pojawiającymi się coraz częściej meczetami i minaretami. Powiało Orientem…
POCITELJ – „kamienne miasto” położone 20 km od Mostaru. Miasto-twierdza, nad którego całością góruje wieża Gavrankapetanovica. Zwraca uwagę także meczet Hadżi Alije zwany także Śiśman Ibrahim-paśin, zbudowany w 1562 r. Zburzony w 1993 r. został zrekonstruowany.
Pierwsze wzmianki o twierdzy pochodzą z 1444 roku – była to węgierska osada broniąca terytorium przed najazdem tureckim. W 1471 roku została zajęta przez Turków i pozostawała pod ich zarządem do roku 1888.
Każdy trochę obeznany z historią współczesną pamięta wojnę między narodami byłej Jugosławii w latach 1991-1994. Co innego jednak wiedzieć o tym i oglądać (jak w Dubrovniku) zdjęcia płonących miejsc, a co innego oglądać „na żywca” skutki tej wojny. Mostar, mimo upływu 15 lat od pamiętnych wydarzeń wojennych, wciąż posiada widoczne ślady ówczesnych zniszczeń. Szokujące były widoczki wypalonych, ostrzelanych i zrujnowanych w różnym stopniu budynków (sąsiadujących z nowoczesnymi blokowcami ze szkła i stali) – nie dziwi to jednak po obejrzeniu zdjęć pokazujących skalę zniszczenia miasta (prawie 100%).
Podobnie sprawa miała się z multikulturowym charakterem miasta. Z jednej strony dominowała kultura i specyfika Wschodu, z drugiej – w mieście można było zobaczyć także kościoły katolickie, cerkiew prawosławną, a nawet dawną synagogę. Tak więc miasto to uczy także, jak ważna jest pokojowa koegzystencja – także (a w tym regionie może nawet przede wszystkim) na płaszczyźnie religijnej.
Pierwszym wrażeniem po wyjściu z klimatyzowanych samochodów było: „powietrzaaaa!!!!!!!!!!!!!!” – temperatura 370C i zupełny brak wiatru spowodowały, że trudno było oddychać (przynajmniej początkowo). Pierwsze kroki skierowaliśmy oczywiście w stronę zabytkowego Starego Mostu, będącego ongiś naturalną granicą między Cestarstwem Austro-Węgierskim a Turcją, potem zaś uznanego za granicę między Bośniakami a Chorwatami . Ten zabytkowy punkt miasta został całkowicie zniszczony w roku 1993 i w całości zrekonstruowany. Przejście nim było pewnym problemem – biały marmur, którym został wyłożony, był po prostu śliski, a że most był półkoliście wygięty – więc trzeba było uważać.
Zanim jednak doszliśmy do Mostu, trzeba było się „przebić” przez początek uliczki straganów – Kujundźiluk – w której nie można było oderwać oczu od orientalnych, pięknych gadżetów i towarów pamiątkarskich. Ulica ta zwróciła także uwagę sposobem zabudowy podłoża – wyłożono ją drobnymi, stojącymi na sztorc kamieniami, które świetnie „masowały” stopy podczas zmagania się ze skutkami upału. O ile odcinek do Mostu zszokował nas kolorystyką straganów, o tyle zasadnicza część Kujundźiluk (już za Mostem) zachwyciła swoją specyfiką, atmosferą Orientu i bogactwem oferowanych towarów (wychodziły one bardzo pozytywnie w konfrontacji z „kaszanką pamiątkarską” choćby polskiego Wybrzeża). Nie było nawet problemów z obliczeniem, co warto kupić – każda rzecz miała 3 ceny: w markach bośniackich (KM), w euro i w kunach… nic, tylko kupować /zauważyliśmy także, że w części „tureckiej” ulicy ceny były zdecydowanie wyższe/.
W końcu kiedy przeszliśmy Kujundźiluk, weszliśmy w nowe miasto – może już nie tak zrujnowane, ale noszące wciąż widoczne ślady ostrzału. Obejrzeliśmy meczet Karadżozbega i (z daleka) meczet Koski Mehmed-Paszy (otoczone charakterystycznymi kurhanami) oraz duży cmentarz muzułmański, no i odbrobinę tzw. mostarskiej cywilizacji. A ponieważ wędrówka trwała już trochę długo, zaczęliśmy szukać jakiejś knajpki – w końcu znaleźliśmy jedną „klimatyzowaną” /tzn. jedliśmy na dworze/, w której za 18 euro można było całkiem przyzwoicie zjeść.
Po zaspokojeniu głodu zaczęliśmy powrót do samochodów – mieliśmy przy tej okazji możliwość poobserwowania „samobójczych” skoków z Mostu do Neretvy. Nie wiem, co czuli ci dwaj chłopcy skaczący w dół – nam jeżył się włos na głowie (nawet jeśli nie ma go tam za dużo).
MOSTAR – miasto wielowyznaniowe i multikulturowe. Leży u podnórza gór Velez i Prenj. Pierwsze wzmianki na jego temat spotykamy w Kronikach Dubrovnika z 1452 roku (wzmianki o zamieszkach w Królestwie Hercega Stjepana). Będąc niewielką, liczącą zaledwie 20 budynków osadą, położoną po obu brzegach Neretvy, Mostar już w tamtym czasie połączony był drewnianym mostem na łańcuchach „szerokości ludzkiego nadgarstka”.
Z czasem po obu stronach rzeki zbudowano twierdze, w których przebywali „mostari” – strażnicy mostu, od których najprawdopodobniej pochodzi dzisiejsza nazwa miasta.
W 1468 roku Mostar zajęty przez Turków, którzy w 1557 roku zaczęli budować nowy most kamienny. Budowę prowadził i zakończył w 1566 roku mistrz Hajrudin. Miasto (z racji swego położenia) zaczyna się rozwijać i nabierać znaczenia.
Swój „złoty wiek” Mostar przeżywa w XVI wieku. W okresie tym zbudowano wiele meczetów i innych budowli kultu religijnego, postawiono wiele pomników światowej sławy, zbudowano ponad 150 budynków z przeznaczeniem na rozwój gospodarki. Od tego czasu Mostar staje się kulturalnym i gospodarczym centrum Hercegoviny. Wiek XVII to dalszy ciąg rozwoju miasta – budowane są meczety, szkoły religii (mektebi), fontanny, łaźnie publiczne (hamam), gospody z noclegami (han) i drogi. Mostar staje się w tym czasie największym miastem Hercegoviny.
Pod koniec XVII wieku, w okresie słabnięcia władzy tureckiej, w odpowiedzi na rosnące podatki, wybucha bunt ludności miasta, który szybko przybiera postać powstania. W 1876 roku Czarnogóra i Serbia wypowiadają Turcji wojnę, podczas której Bośnia i Hercegovina zostają zaanektowane do Austro-Węgier (wojna trwa do 1877 r.). Przyczynia się to do dalszego rozkwitu miasta – rozwija się przemysł, ponownie wzrasta także znaczenie kulturalne Mostaru.
Po zakończeniu I wojny światowej Mostar dostaje się pod zarząd Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, a później – Królestwa Jugosławii. Był to stagnacyjny okres hisstorii miasta.
Na początku II wojny światowej mieszkańcy Mostaru tworzą ruch antyfaszystowski, w którym uczestniczą Bośniacy, Serbowie i Chorwaci.
Po zakończeniu działań wojennych i szybkiej odbudowie miasto staje się centrum Hercegoviny i centralnym ośrodkiem lotnictwa socjalistycznej Jugosławii (fabryka samolotów SOKO) oraz ośrodkiem akademickim.
W 1992 roku konflikt na terenach byłej Jugosławii obejmuje obszar Bośni i Hercegoviny. Zacięte walki rujnują prawie w całości Stare Miasto. Zostają zniszczone wszystkie mosty w Mostarze – w tym także piękny kamienny Stary Most. Większość mieszkańców zostaje zmuszona do opuszczenia miasta, a nawet granic Bośni i Hercegoviny. Czas hetakomby kończy się w 1995 roku – rozpoczyna się wówczas proces odbudowy i rekonstrukcji Starego Miasta.
Warte obejrzenia:
STARY MOST – zbudowany w 1566 roku z kamienia w kształcie swoistego „półksiężyca” nad Neretvą. Wraz z nim w panoramę Mostaru wpisały się (zbudowane później) dwie strażnice: Helebija i Tara. Most został wysadzony w 1993 roku. W 1997 roku rozpoczęła się jego rekonstrukcja; uroczyście otwarto go latem 200 4 roku. Starówka miasta Mostar wraz ze Starym Mostem została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO 17.07.2005 roku.
KUJUNDŹILUK – ulica na Starówce Mostaru na lewym brzegu Neretvy, znana ze sklepików, warsztatów rzemieślniczych, orientalnych kawiarenek. Nazwę otrzymała od rodzaju rzemiosła – „kujundźije” (kowalstwo). Ulica po przejściu Starego Mostu rozgałęzia się w szereg orientalnych uliczek tworzących mostarskie Stare Miasto.
MECZET KARADŻOZBEGA – zbudowany w 1557 roku. Z daleka widoczna jest jego wielka kopuła i wysoki, pięknie zdobiony minaret. W jednym z pomieszczeń znajduje się najstarsza biblioteka publiczna w Mostarze.
MECZET KOSKI MEHMED-PASZY – położony w pobliżu Neretvy, został zbudowany w 1617 roku. Jest to jedyny meczet w Mostarze, który do wojny w 1992 roku zachował oryginalne barwy, freski i dekoracje.
KLASZTOR FRANCISZKAŃSKI – już w 1553 roku w pobliżu osady Mostar znajdował się klasztor franciszkański Świętej Maryi. Od połowy XIX wieku mieściła się tutaj siedziba biskupa, a w 1847 roku został zbudowany Pałac Biskupi. Kościół katolicki zbudowano w 1866 roku w dzielnicy Podhum, a obok niego stanął klasztor franciszkański z bogatą biblioteką.
CERKIEW PRAWOSŁAWNA – Stara Cerkiew została zbudowana w 1834 roku. O jej wyjątkowości świadczy fakt, że część budynku znajduje się pod ziemią. Jest ozdobiona ikonami bizantyjskimi, włoskimi i rosyjskimi. Budynek został zniszczony w 1993 roku, odbudowany w roku 1996.
Niedaleko Starej Cerkwi zbudowano nową, większą (1863-1876), której budowę wsparł finansowo sułtan Abdulaziz. Została zaliczona do największych w Bośni i Hercegovinie. Całkowicie zniszczona w 1992 roku czeka na rozpoczęcie prac rekonstrukcyjnych.
SYNAGOGA – została zbudowana w 1889 roku w dzielnicy Brankovać, po osiedleniu się w Mostarze grupy Żydów. Była jedyną synagogą w Hercegovinie. Od 1952 roku w budynku synagogi znajduje się, funkcjonujący do dziś, Teatr Lalek.
WIEŻA ZEGAROWA – znajduje się na lewym brzegu Neretvy. Mierzy 15 metrów wysokości. Zbudowana najprawdopodobniej około 1636 roku. W 1992 roku w dużym stopniu uszkodzona. Odnowiona w roku 1999. [oprac. Na podstawie „Mostar i okolice”, IKC Mostar, Mostar 2008]
Po tak bogatym we wrażenia pobycie w Mostarze rozpoczęliśmy trasę do drugiego zaplanowanego miejsca – Medjugorje; miejscowości, która od 1981 roku stała się kolejnym miejscem przekazu Bożego orędzia zbawienia przez objawiające działanie Matki Bożej. Medjugorje bardzo szybko stało się miejscem prawdziwie omodloną – i w tę atmosferę postanowiliśmy się dzisiaj „zanurzyć”.
Przyjechaliśmy trochę wcześniej, więc najpierw zdążyliśmy obejrzeć plenerowe miejsca modlitwy. Weszliśmy także na modlitwę indywidualną do kościoła św.Jakuba. Potem weszliśmy na centralny plac modlitwy, gdzie rozpoczynał się różaniec. Nie da się ukryć, że – prowadzony w różnych językach – był głębokim przeżyciem i kapitalnym przygotowaniem do wieczornej Eucharystii. Połączenie trzech elementów: głębi modlitwy, poczucia wspólnoty ponadnarodowej oraz piękna otaczającej przyrody dały w efekcie końcowym poczucie żalu, kiedy modlitwa dobiegła końca.
Eucharystia, którą koncelebrowała kilkudziesięcioosobowa grupa księży z różnych krajów, w której wzięła udział kilkutysięczna grupa pielgrzymów, sprawowana była w języku łacińskim – przy czym tekst Ewangelii odczytywany był we wszystkich podstawowych językach (oraz językach grup uczestniczących w liturgii). Muszę przyznać, że choć homilia i części prowadzone w języku chorwackim, były nie do końca zrozumiałe, atmosfera modlitwy była naprawdę poruszająca.
Pod koniec Mszy zaczęły się zapełniać ławki na placu – to znak, że zaraz zacznie się wieczorna adoracja Najświętszego Sakramentu. Adoracja, prowadzona modlitewnie i muzycznie przez młodzież, przebiegająca w atmosferze zachodzącego słońca, gdzie /pod koniec/ jedynym oświetlonym miejscem była wielka monstrancja – była czuwaniem, którego przesłaniem stały się słowa dzisiejszej Ewangelii: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Prowadzone w różnych jezykach refleksje oraz śpiewy nie tylko zbliżały zgromadzonych, ale także dawały czas na włączenie do czuwania zbiorowego indywidualnej adoracji. Wiele osób przeżywało te chwile bardzo emocjonalnie, widać było wielką skalę przeżyć – tak, ten ostatni element przeżycia dnia dzisiejszego był bardzo od i dla „serducha”.
MEDZIUGORJE (wcześniejsza nazwa używana była na miejscowych drogowskazach). Parafia znajduje się w Hercegowinie, 25 km na południowy-zachód od Mostaru. Nazwa pochodzenia słowiańskiego oznacza teren pomiędzy dwoma wzgórzami. Do parafii tej obok samego Medziugorje należą także wioski Bijakovici, Vionica, Miletina i Śurmanci. Parafia, prowadzona przez Ojców Franciszkanów, liczy obecnie około 5 tys. mieszkańców. Cały teren zamieszkują Chorwaci, którzy przyjęli chrześcijaństwo przed trzynastoma wiekami. Pierwsze wzmianki o wiosce pochodzą z roku 1599. Obecna parafia została założona w 1892 roku i poświęcona św. Jakubowi, patronowi pielgrzymów.
25.06.1981 roku rozpoczęły się objawienia Matki Bożej, która na wizjonerów wybrała czwórkę dzieci: Ivanka i Vicka Ivanković, Mirjana i Ivana Dragićević,Mariję Pavlović i Jakova Ćolo. Według świadectw wizjonerów od tego dnia mieli codzienne objawienia, razem lub osobno.
Trzeciego dnia objawień, 26.06.1981 roku, Matka Boża wezwała do pokoju słowami: „Pokój, pokój, pokój – i tylko pokój! Pokój musi zapanować pomiędzy Bogiem i człowiekiem, ale i pomiędzy ludźmi”. Od tej pory duże zresze patników modlą się o pokój.
Zaraz po rozpoczęciu się objawień zaczęło się prześladowanie wizjonerów, ich rodzin, parafian, tutejszych księży, a nawet pielgrzymów. Wizjonerzy byli zabierani na przesłuchania milicyjne i badania psychiatryczne, które jednak potwierdzały ich zdrowie. Ówczesny proboszcz medziugorski o.Jozo Zovko OFM 50 dni po pierwszym objawieniu został pojmany i skazany przez sąd komunistyczny na 3,5 roku więzienia.
Od tej pory Medziugorje stało się miejscem pielgrzymek i modlitwy porównywanym z Lourdes, Fatimą czy Guadalupe.
Orędziem przekazanym po jednogłośnym świadectwie wizjonerów jest wezwanie: POKÓJ, WIARA I NAWRÓCENIE, MODLITWA I POST.
[oprac. na podstawie informatora parafii w Medziugorje. Należy podkreślić ustęp: „W zgodzie z dekretem Papieża Urbana VIII i zarządzeniem Soboru Watykańskiego II autor oświadcza, że nie pragnie wyprzedzić osądu Kościoła, któremu w pełni się podporządkowuje. Słowa: „objawienia, orędzia”, itp. mają tutaj wartość świadectwa ludzkiego”]
Więcej informacji można znaleźć na serwerze: www.medjugorje.hr
Wypada w tym podziękować inicjatorom wyjazdu: Joasi i Grześkowi, ks. Józefowi oraz prowadzącej jeden z naszych „krążowników szos”, Dorci, za umożliwienie nam przeżycia tak wspaniałych chwil.
DWIE MYŚLI DNIA DZISIEJSZEGO:
1. Problemy narodowościowe nie dają się skutecznie i bezboleśnie rozwiązywać poprzez „ustawianie ich” przez osoby, instytucje, kraje nie mające zorientowania o specyfice regionu;
2. Tam gdzie działa Bóg, a ludzie otwierają się na Jego ofertę współpracy – tam dzięją się na co dzień bardzo zwyczajne, a jednocześnie piękne i dostrzegalne gołym okiem cuda.
DZIEŃ 11 piątek 04.07.2008 roku
Początek dnia zapowiadał się nie najciekawiej – gęsta pokrywa chmur, dosyć chłodna woda. Cóż, wychodzi na to, że Chorwacja pożegna nas chmurzaście. Bardzo szybko jednak, bo już około 10:00 wyglądnęło słońce i od tej pory ostro nas przygrzewa. Jako, że to już ostatni dzień naszego normalnego pobytu, wykorzystujemy każdą chwilę na kąpiele – i te morskie, i te słoneczne. Jak to powiedziałem w mojej grupie, mam nadzieję, że widząc tego efekty moi Parafianie nie okażą się rasistami („Asfalt musi znać swoje miejsce”).
A wieczorem… wypad do Gradaća i szaleństwo wydawania ostatnich kun. Sklepikarze byli zachwyceni – ja może trochę mniej (wybór nie był wcale taki rewelacyjny. Trochę to przypominało możliwości zakupów na naszym Wybrzeżu). Natomiast ostatni spacer w temp. 280C był rewelacyjny. Mimo, że jestem tu jedenasty dzień, wciąż nie mogę wyjść z szoku nad bujnością i kolorystyką otaczającej flory.
DZIEŃ 12 sobota 05.07.2008 roku DZIEŃ WYJAZDU!!!
Tak, jak nie lubię pakowania podczas przygotowań do wyjazdu, nie cierpię także pakowania kończącego wypady. No, ale… wszystko co dobre znajduje swój koniec. Już wczoraj zostały poupychane wszystkie gadżety „dmuchane” (pontony, „leniwce” etc.). Dzisiaj od rana zaczął się „horror pakunkowy” z rzeczami osobistymi. W sumie nie miałem sporo roboty, ale… czas leciał nieubłaganie.
Oczywiście nie mogło obyć się bez pożegnalnego „pływania-przebudzanki” – kurczę, będzie mi tych kąpieli brakowało. I te 10 minut było chyba ostatnim czasem spokoju – bo już podczas śniadania dzień nabrał nagle oszałamiającego tempa. Okazało się, że nasi zmiennicy już przyjechali i trzeba było się wyprowadzać w tempie formuły 1. A nie było to takie proste – bo oprócz tego, że wciąż znajdowały się rzeczy do zapakowania, trzeba było nasze bagaże przenieść na pobliski parking (co w temp. 300C nie jest wcale proste). Ale w końcu wszystko zostało zapakowane i poupychane w samochodach.
Z jazdy do Briste pamiętam, że obładowany samochód przy 120 km/h zachowywał się nieco nadsterownie, „pływał” nawet na łagodnych łukach. Kiedy więc zobaczyłem, że wizualnie nasze bagażniki wyglądały tak samo, westchnąłem: dzisiejsza jazda nie będzie przyjemnością (ustaliliśmy, że dzisiaj ja prowadzę jako pierwszy). Jazdę zainicjował jednak ks.Józef, który lepiej czuł się w ciasnych uliczkach Briste. Ja przejąłem kierownicę dopiero na „normalnych” szerokościach jezdni.
Wkrótce okazało się, że samochód, choć wizualnie tak samo obładowany, jest zdecydowanie lżejszy i prowadziło się go wspaniale. Początek trasy zapowiadał się więc „czadowo” – trzeba było tylko pamietać o przestrzeganiu przepisów prędkościowych, bo w Chorwacji nie obowiązuje policji przepis widoczności z daleka. Poza tym, co tu ukrywać, większość zakrętów przy prędkości powyżej 70 km/h byłaby nie do przejechania (a różnica poziomów między szosą a morzem była dosyć znaczna).
Przed dojechaniem do Makarska pojawił się problem – jeden z naszych „krążowników szos” stracił „cug” (tak to jest, jak komputer pokładowy z naszego rejonu klimatycznego jest w warunkach „bojowych” konfrontowany z tropikami). No, ale jako, że jechaliśmy na dwa pojazdy, zrobiliśmy z jednego mini-cysternę i wkrótce kawalkada ruszyła dalej.
Dalszy ciąg jazdy byłby „bajką”, gdyby nie… korek drogowy – używając jednak tego określenia nie mam na myśli takiego naszego polskiego „koreczka”. To był korek na ponad 12 km i przejazd na drugą stronę tunelu Sv. Rok (5670 metrów) trwał prawie 2 godz. /remont jednego pasa jazdy/. Nie da się ukryć, że nasze „bryczki” ładnie się sprawiły – tym bardziej, że w połowie korka zaczęliśmy spotykać „nieszczęśników”, którym albo padło chłodzenie, albo skończyło się paliwo (co do tego drugiego, to i nam zrobiło się „cieplutko”, gdy w połowie tunelu rezerwa paliwa zeszła nam na zaledwie 44 km – ale wystarczyło). Padały nawet wozy podobno „nie do zdarcia” /Mercedesy/. Nie da się ukryć, że korek był „błogosławieństwem” dla stacji paliwowych po obu stronach tunelu – każdy, kto go przejechał obowiązkowo tankował i załatwiał inne „zaległe” sprawy (chłodzenie, WC, posiłki, etc). My oczywiście nie byliśmy wyjątkiem.
Gdyby nie korek, prawdopodobnie nasz przejazd powrotny byłby jeszcze krótszy niż poprzedni – niestety, mimo iż momentami przekraczaliśmy „barierę dźwięku” (150-160 km/h) nasz powrót trwał prawie 20 godzin. Trochę namieszali także Słoweńcy swoją winietą, która spowodowała, że trzeba było omijać „tak tani” odcinek bocznymi drogami.
Moja „służba kierowcy” trwała w sumie (oczywiście z postojami) 11 godzin. Na teren Austrii nasz samochód wprowadził już zmiennik, ks.Józef. Nie zazdrościłęm mu zadania – jazda o zmroku to już nie przyjemność, kiedy ma się na liczniku ponad 700 km, ale ks.Józef to „twardy zawodnik”… samochód szedł jak „żyleta”.
A potem… cóż… nie będę ukrywał… „film mi się urwał” (tylko bez podtekstów proszę…). W sumie pozostały tylko migawki z Wiednia i Pragi. Dopiero niedaleko Frydlantu odzyskałem „widzenie”. A że to już „o rzut beretem” od Bogatyni, więc po kilkunatu minutach dojechaliśmy na miejsce ostatniego postoju, gdzie pożegnalizmy grupę z Sieniawki.
I w ten sposób zakończył się LETNI WYPAD DO CHORWACJI, BOŚNI I HERCEGOWINY A.D.2008.
Podsumowując: wyjazd był bardzo udany. Cieszę się, że mogłem w nim wziąć udział i dziękuję za to Organizatorom: Joasi i Grzesiowi. Dziękuję także wszystkim współuczestnikom wypoczynku: Dorocie i Andrzejowi z bliźniakami, naszej wyjazdowej „gwiazdce” Hani, specjaliście od „serdecznych nocnych oddechów” ks.Józefowi i Tomkowi – stworzyliście świetną atmosferę wypoczynku, która pozostanie na długo jako miłe wspomnienie urlopowe. Ten wyjazd i Was zapamiętam na długo. Pozdrawiam serdecznie i wszystkim czytającym ten długi opis życzę co najmniej równie udanego okresu urlopowo-wakacyjnego. Szczęść Boże!!! ks.Janusz
niedziela 13. lipca 2008 o 18:00
takim to dobrze…Chorwacja…upały…hmmm ale coż po całorocznej ciężkiej pracy odpoczynek się należy 🙂
pozdrawiam i życze duuużżżoo słońca a mniej deszczu na reszte wakacji wszystkim urlopowiczom 😛
poniedziałek 14. lipca 2008 o 16:18
Takim to nie dobrze ale bardzo dobrze. Ja za to z żoną i młodszą córką (starsza córka ze „STARYMI” nie jeździ)odwiedziliśmy na kilka dni Sopot jednak kropką nad miał być pobyt w Pobierowie. I tu pech. Podczas wyjazdu z Lubania pękł pasek rozrządu w moim Mondku. To oznacza wymianę jednostki napędowej (silnik). Tak więc fundusze przeznaczone na Pobierowo będą skonsumowane na naprawę mojego cacka. Ale fajnie jest znowu pogrzebię się w smarach. Pozdrawiam.
wtorek 21. października 2008 o 20:35
Pewnie było super, ale ksiądz miał pewnie frajde, że pojechał, ale nie chciał powiedzieć!!! Też bym tak chciała!!!!
Monika(PIEKARZ!!!)