Blog J.B.

Archiwum autora

Wyjazd integracyjny 15.10.2022 roku

Autor: admin o 16. października 2022

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu naszego wypadu integracyjnego. Zdjęcia zostały opublikowane zgodnie z normami Dekretu Konferencji Episkopatu Polski w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych w Kościele katolickim z dnia 13.03.2018 roku. Aby obejrzeć zawartość Galerii Foto i pobrać umieszczone tam fotografie, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS, aktywując przekierowanie. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

DOBRZE BYĆ RAZEM czyli… jeleniogórskie „gastroszaleństwo”

W sobotę, 15.10.2022 roku, odbył się – pierwszy w historii parafii (w obecnym składzie osobowym) – integracyjny wyjazd dzieci komunijnych, w którym wzięła także udział schola parafialna. Grupa dziecięco-młodzieżowa liczyła 15 osób, którym towarzyszyła 7-osobowa grupa dorosłych opiekunów. Naszą „integracyjną kawalkadę” tworzyły 4 „krążowniki szos”, które przewiozły tę gromadkę do Ścięgien i z powrotem.

Program wyjazdu został ustalony podczas październikowego spotkania z Rodzicami naszych dzieciaków i składał się z czterech punktów, które postanowiliśmy zrealizować:

– odwiedziny i sesja foto na Zakręcie Śmierci;

– wyjazdowy różaniec w kościele pw. św. Józefa Robotnika w Ścięgnach;

– grill/ognisko u p. Roberta;

– „gastroszaleństwo” w jeleniogórskim M’c Donald’s.

Zacznijmy od początku. Kilka minut po godz. 9:00, po mini-sesji foto (ach, te „uradowane” i „wyspane” twarze dzieciaków… po prostu „miodzio”) ruszyła nasza kawalkada, wzbudzając lekkie zdziwko niektórych parafian. Dojazd do Zakrętu Śmierci został dokładnie zaplanowany – ale jak zwykle, problemem stał się „czynnik ludzki”. Nie chodziło o nas, a o kierowcę… traktora, który „przeczołgał” nas przez Lubań w tempie „hasającego żółwika”. Dopiero po minięciu ORLENU mogliśmy „depnąć na pedały gazu” (oczywiście bez przekraczania szybkości dźwięku).

Jako, że nie mieliśmy kontaktu CB (tak przydatnego przy wcześniejszych wyjazdach z „pierwszą” scholą – do dziś pamiętam te sesje „radia ZWARIOWANA CZWÓRECZKA” w eterze), w każdym „krążowniku” atmosfera była z pewnością jedyna w swoim rodzaju [piszący te słowa może posiłkować się tylko doświadczeniem zdobytym w „srebrnej strzale”, w której „zaparkowały” 4 scholistki: Diana, Natalka, Kasia i Julka]. U nas najpierw było trochę zachwytów nad pięknem jesiennej szaty drzew; później zaczęły się „końskie” opowieści [od „morskich” różniła je tylko długość końskiej grzywy]. Po lekkim niepokoju za Mirskiem (zaczął kropić deszcz) zaczęła się mega-licytacja – kto ile ma na „niezbędne wydatki osobiste” [kiedyś liczyła się saszetka czy portfel – dzisiaj podstawowym terminem rozmowy stał się BLIK].

Z kilkuminutowym „poślizgiem” dojechaliśmy w końcu do Zakrętu Śmierci (tu mieliśmy „zgubić” Julkę „starszą” – w końcu nazwa obiektu do czegoś zobowiązuje, nie?). Trochę „śnięte” dzieciaki zaczęły szaleć między drzewami, idąc w stronę tarasu widokowego, zdobywając tym samym sprawność „górskiej kozicy”. Było sporo fotek dokumentujących ten etap naszego spotkania – pokaz umiejętności taterniczych przy zdobywaniu co szczególniejszych głazów; była „walka na… liście” i „górski minimaraton” (dobrze, że nikt nie wypadł z trasy – bo przepaść z drugiej strony szosy potrafiła szokować). W końcu przyszedł czas na zbiorczą fotkę i wyjazd w stronę „azylu żołądkowego – i nie tylko – bezpieczeństwa” czyli jeleniogórskiego ORLENU.

Nie wiem, jak w innych samochodach, ale u mnie kawałek tej trasy zdobył miano „szklarskiego rollercoastera” – zemściły się domowe śniadanka, które moje pasażerki chciały „zwrócić” na widok przepaści przy zjeździe na dolny odcinek trasy. Ponadto żałowałem, że nie ma z nami lekarza – nasze „gwiazdki” zaczęły mieć bowiem „problemy ciśnieniowe”. Jako kierowca powiem tak – „polewka” była pełna. W końcu zjechaliśmy na coś równiejszego i skierowaliśmy się w stronę Jeleniej Góry.

Taaaak… ten punkt naszego wypadu wpisał się specyficznie w historię jego przebiegu. Mieliśmy stanąć na kilka minut celem „zrównoważenia poziomu płynów organicznych” – skończyło się na mega-zakupach (czyżby syndrom „bezhandlowej wyspy”?) zostali usatysfakcjonowani i ruszyliśmy w stronę Ścięgien, gdzie czekał na nas miejscowy kościół, w którym zaplanowaliśmy dzisiejsze nabożeństwo różańcowe.

O ile w samochodach nasze dzieciaki pokazywały, na co je stać, o tyle w ścięgieńskim kościele dzieciaki ukazały „wyciszone oblicza”. Nie żeby „modlitwa przez śpiew” nam nie wychodziła – po prostu skala decybeli została jakby stonowana. Przy okazji okazało się, że najlepiej przygotowanymi do nabożeństwa okazały się najmłodsze dzieciaki – zadbały o „ściągi” z tajemnicami i modlitwami. No i brały czynny udział w trakcie całości nabożeństwa – szczególnie, gdy dochodziliśmy do „tajemnic solówkowych” [wyjaśnienie – prowadzonych do połowy modlitwy przez śpiewające solistki]. Nie było też problemu w „efektem echa” [czyli śpiewem „Hej Jezu, Królem Tyś”] oraz animacją [„Na jeziorze wielka burza” i „Jesteś Królem”]. Rodzice mogli być z nas dumni.

Pewnym zaskoczeniem było zaproszenie przez „szeryfa” [to zimowisko ksywka naszego proboszcza], po kolejnej pamiątkowej foci, do „praktycznego przygotowania na bliskie spotkania 3. stopnia z… pieczystym”. Wielu pomyślało: „ja nic nie kumam” – a tymczasem poszło o bardzo prozaiczną rzecz… „przedgrilową gimnastykę”. Nie jesteśmy tego pewni w 100%, ale wydawało nam się, że tym razem „bekę” z nas mieli wszyscy dorośli.

Po kolejnej pamiątkowej fotce, pożegnaniu miejscowego proboszcza i hucznym podziękowaniu za użyczenie kościoła, rozpoczęliśmy kolejny etap podróży (tym razem bardzo krótki) – do „rezydencji” p.Roberta, znajomego „szeryfa”, który zgodził się nas ugościć. Gościna była przednia – mieliśmy do wyboru: grill lub ognisko. Do tego doszły napoje zimne/gorące – a więc full wypas. W pieczyste zaopatrzyli nas Rodzice – było tego tyle, że niektórzy zastanawiali się, „gdzie to zmieścić?”… ale bez obaw… „małe potrafi wiele”.

Trzeba przyznać, że cały „kompleks” p.Roberta zaskakiwał wyposażeniem i oprawą – fajna altana i „western saloon”, a do tego fantastyczne rybki, które dawały się nawet dotknąć i pogłaskać. Tak bardzo staraliśmy się  „nawiązać z nimi kontakt”, że kilka razy o „mały włos” doszło by do kąpieli – udało się jednak zachować „suchość”.

Wszystko, co dobre kiedyś się kończy – zgodnie z tym porzekadłem (po sesji ankietowej” czy chcemy jechać dalej… ale ilu chce… ale czy na pewno… ale czy na pewno nie za godzinę… etc.) przyszedł w końcu czas pożegnać gościnnego p.Roberta i rozpocząć CENTRALNY PUNKT DZISIEJSZEJ PRZYGODY – wizytę w jeleniogórskim M’c Donald’s (no, bo jak inaczej – być w Jeleniej i nie odwiedzić tego „przybytku zdrowego żywienia”???… to bez sensu).

Tu znowu muszę oprzeć się na moim własnym doświadczeniu – moje pasażerki zaczęły mnie bowiem szokować zaplanowanymi zakupami. Wiem, że nasze żołądki mogą wiele wytrzymać, ale to, co usłyszałem zakrawało na „gastroarmagedon” [tu przy okazji wyjaśnienie tego pojęcia oraz użytego w tytule – chodzi nie o coś gastrycznego, ale gastronomicznego).

Podczas spotkania organizacyjnego z Rodzicami doszliśmy do wniosku, że tego ostatniego punktu wypadu mogą nie wytrzymać „nawet platynowe karty” – i coś w tym musiało być, bo zapoczątkowany przez dzieciaki „ruch walutowy” osiągnął w pewnym momencie poziom „złotoszaleństwa” (nazwa od złotówki). Myślę, że istotę problemu zrozumieją Ci z czytelników, którzy obejrzą odnośne fotki, dokumentujące skalę dokonywanych w punkcie zakupów. Norrrmalnie… aż się obiektyw zawieszał…

Oczywiście na „zakupomaniactwo” było sporo argumentów: „to dla taty; to zjemy w domu; tym się podzielę z…”. Jednym z najważniejszych było jednak inne: „Zaraz to spalę na zjeżdżalni” [trzeba przyznać, że to akurat miało trochę sensu, choć „pozycje zjeżdżalne” przyjmowane przez dzieciaki groziły im – przynajmniej patrząc przez obiektyw – „trwałym uszczerbkiem…” (pomińmy miłosiernym milczeniem „czego?”)].  Jak nic nasze dzieciaki pójdą kiedyś w „wielką politykę” lub „wielki sport”.

Mogło by się wydawać, że odwiedziny „przybytku gastroszaleństwa” będzie zwieńczeniem dzisiejszych atrakcji. Okazało się jednak, że nasze dzieciaki potrafią dokonać czegoś więcej. W „srebrnej strzale” zaczęło się od „podwójnego widzenia” (coś ty wąchała, Julka?), przez „chęć zwrotu nadwyżki” (oj Kaśka, mówiłem, że przesadziłaś o parę kilo „szejków”) aż do „histerycznego” przeglądu hitów muzyki „dziecięcych old’boyów” [poznałem coś o bananach, małpach i w ogóle te klimaty). Sam się zastanawiałem, jakim cudem nie zaliczyliśmy przy tym żadnego rowu czy pobocza? Nawiasem mówiąc tak sobie myślę, że tylko w ten sposób nasze dziewuszki uniknęły „poważnych komplikacji żołądkowych” – spalając nadmiar kalorii mega-śpiewem.

W takiej atmosferze dojechaliśmy do Lubania – gdzie (ku mojemu zaskoczeniu) dziewczyny zrezygnowały z publicznej prezentacji swoich możliwości wokalnych („tu nas znają”). Po spotkaniu z pozostałymi podróżnikami okazało się, że w innych samochodach też sporo się działo. Następnym razem trzeba będzie zadbać o łączność między nami.

   Nasz wyjazd był pierwszą tego typu inicjatywą podejmowaną przeze mnie w tej parafii. Wydaje się, że udaną. Nie doszło by do niego, gdyby nie zrozumienie i pomoc ze strony Rodziców (którym za to serdecznie dziękuję). Było ważne, aby dzieciaki „oswoiły się” z nową jakością naszych relacji, co z pewnością zaowocuje pozytywnie podczas bezpośredniego przygotowania do I Komunii św. Myślę, że udało się zrobić wiele i teraz tylko… trzymać tak dalej!!!

ks. Janusz

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

Powakacyjna „próba sił”

Autor: admin o 22. września 2022

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu opisanego niżej wydarzenia. Zdjęcia zostały opublikowane zgodnie z normami Dekretu Konferencji Episkopatu Polski w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych w Kościele katolickim z dnia 13.03.2018 roku. Aby obejrzeć zawartość Galerii Foto i pobrać umieszczone tam fotografie, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS, aktywując przekierowanie. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

WANILIOWE NAM SZKODZI CZYLI… WIŚTA WIO

Lubań, 10.09.2022 roku

 

Tytuł może zastanawiać, ale wszystko stanie się zrozumiałe, jak dojdziemy do końca.

Ponieważ nie bardzo nam wyszło rozpoczęcie wakacji  (w „lodowym spotkaniu” wzięły udział zaledwie 2 osoby), postanowiliśmy z większym hukiem zacząć kolejny rok naszej współpracy – rok o tyle ważny, że poprzedni kończyliśmy w „defensywie” (zmniejszył się liczebny skład scholi).

Jako, że na pierwszym spotkaniu okazało się, że jest nas nawet całkiem sporo – Natalka, Diana, Emilka, Nadia, Martynka oraz „nowy nabytek”: Kasia i Vanessa – postanowiliśmy drugie spotkanie (10.09.2022 r.) zakończyć lodami. I wszystko byłoby OK, gdyby nie fakt, że… „waniliowe nam szkodzi…”.

Początek był spokojny – dzieciaki wcinały lody (o mało co nie pochłaniając z nimi także opakowań) trochę sobie żartując, ale bez przesady. Pierwszym „sygnałem ostrzegawczym” stały się salwy śmiechu Natalki i Julii (na razie w statusie obserwatora, ale kto wie… może niedługo zacznie śpiewać z nami) – nieco „histeryczne” i nie wiadomo, z czego. Kilka chwil później, po zapakowaniu pozostałości po „lodowisku” nasze dziewczynki postanowiły sobie trochę „pojeździć”. „Rumakami” stały się Diana, Kasia, Natalka i Julka „dosiadane” przez pozostałe dziewczyny. Najpierw krótkie rundki (jak na padoku), potem wyścigi, aż w końcu… aż strach pisać… nasze „rumaki” stwierdziły, że „jeźdźcy” są jakby zbyt sztywni i trzeba ich trochę „porozciągać”.

Zaczęła się więc „trawnikowa rehabilitacja”, podczas której jedyną obawą „szeryfa” było: „tylko jej nie puśćcie!!!”. Było się czego obawiać, bo amplituda wyrzutu co lżejszych panienek groziła (w razie utraty kontaktu) „wystrzeleniem w kosmos”. Ale udało się zachować czujność i wszyscy pozostali na ziemi.

Mimo sporego wysiłku wanilia nadal działała – dowodem tego była kolejna (nieco biwakowa) konkurencja, która została bardzo szybko zmodyfikowana. Najpierw chodziło o przejście nad umieszczanym coraz niżej kijem, ale wkrótce dziewczyny doszły do wniosku: po co mamy się schylać, skoro wystarczy kija… przeskoczyć. No i tak zaczęło się dziać…

Po blisko godzinie zabawy wydawało się, że nasze „gwiazdki” opadły z sił. Niestety… „wanilia” (czytaj: lody) działała dalej. A skutek? Rozgrzane dziewuszki postanowiły się schłodzić. Mogło by się wydawać, że będą temu służyły kubeczki i woda mineralna. Problem polegał jednak na tym, że powinno się ją wlewać do gardeł, a tymczasem dzisiaj miejscem jej lokalizacji stały się głowy i bluzy (czyżby walka o tytuł „scholkowej miss mokrego podkoszulka”?). Dobrze choć, że była tylko jedna butelka – zapas szybko się wyczerpał i zasapane (oraz mokre jak w Lany Poniedziałek) dzieciaki postanowiły w końcu wracać do domów, aby się osuszyć.

Opis brzmi może dramatycznie, ale tak naprawdę była po prostu fajna i luźna atmosfera – i o to chodzi w naszej scholi. Tylko na „luziku” śpiew wychodzi nam naprawdę dobrze. DZIECIAKI!!! TAK TRZYMAJCIE!!!

ks. Janusz  „szeryf”

Napisany w moja praca | Brak komentarzy »

Na ten nowy rok szkolny

Autor: admin o 31. sierpnia 2022

Napisany w szkoła | Brak komentarzy »

Dzień Dziecka’2022

Autor: admin o 1. czerwca 2022

Napisany w moja praca | Brak komentarzy »

Dla wszystkich Pań

Autor: admin o 7. marca 2022

Napisany w moja praca | Brak komentarzy »