Blog J.B.

Archiwum autora

Listopadowy czas

Autor: admin o 4. listopada 2010

No, dawno już mnie nie było na tej stronce, ale tak to już jest, jak równolegle opiekuję się trzema stronami: własną, parafialną oraz (jako współpracownik) mojej szkoły. Cały czas coś się dzieje – brakuje tylko czasu, aby wszystko ładnie opisać i poukładać. Wykorzystuję więc lepsze „zaopatrzenie wtyczkowe” tej stronki (w stosunku do parafialnej) i zapraszam do obejrzenia foto-relacji z przygotowań i przebiegu uroczystości Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego – zainteresowanych opisem zapraszam na stronę www.swmaksymilian.luban.pl

  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg
  • Refleksja 2010.jpg

Napisany w moja praca | Brak komentarzy »

Jesienne klimaty

Autor: admin o 5. października 2010

W tym roku bardzo wcześnie zakończyło się lato. Jesień – piękna i barwna pora roku – rozpoczęła się chłodem i niestety deszczami, ale… pojawiły się też chwile przypominające o „złotej polskiej jesieni’. Właśnie w takich chwilach warto mieć aparat przy sobie. Fotki, które tu zamieszczę (niektóre znajdą się także na zakładce fotogaleria), będą próbą uchwycenia piękna jesieni. Mam nadzieję, że przypadną Wam do gustu. Serdecznie pozdrawiam                           ks. Janusz

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

Daleko jeszcze?!?!?!?!

Autor: admin o 12. września 2010

Druga sobota września stała się okazją do inauguracji kolejnego roku współpracy z grupami dziecięco-młodzieżowymi naszej parafii. Tradycyjnie wybrany został wariant „aktywnego wypoczynku” – po kilkukrotnych odwiedzinach Karpacza i Szklarskiej Poręby, tym razem zdecydowaliśmy się integrować w Świeradowie Zdroju. Nasz tegoroczny wyjazd inauguracyjny był nietypowy z dwóch powodów: 1. skład uczestników (w wyjeździe wzięło udział w sumie 18 osób, reprezentujących Służbę Liturgiczną, Parafialną Scholę EDEN oraz naszą „parafialną” drużynę piłki siatkowej i tenisa stołowego); 2. asortyment transportu (w sumie naszą młódź wiozło 7 samochodów – to była prawdziwa karawana).

Nasza dzisiejsza przygoda rozpoczęła się o godz. 9:00 – „Rada Starszych” czyli kierowcy „krążowników szos” wybrali „trasę tortur” na cały dzień sobotniego wypadu. Propozycje były 4: 1. Przesieka (bardzo spokojny spacer do wodospadu + nawiedzenie i modlitwa na cmentarzu jeńców wojennych w okolicy Borowic); 2. Karpacz (zielony szlak do zejścia ze szlakiem czerwonym); 3. Powtórka trasy w Szklarskiej Porębie (z 2008 roku) i wreszcie Szklarska Poręba. Większością głosów została wybrana ostatnia opcja, a więc… jedziemy.

  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg

Trasa przebiegała rozmaicie w poszczególnych „fragmentach karawany”. U pani Iwony np. swoje zdolności wokalne prezentowali przez całą drogę chłopcy; u mnie nasze dziewuszki starały się przekrzyczeć dosyć głośną muzę „w ich rytmach”. O pozostały nie wiem za wiele, ale wszyscy kierowcy po dojechaniu do Świeradowa byli jakby lekko „przestraszeni”.

Trochę trwało znalezienie wolnego miejsca dla tylu samochodów – w końcu zaparkowaliśmy przy Domu Zdrojowym, skąd ruszyliśmy w górę – do Chatki Górzystów. Od samego początku uderzało ożywienie męskiej części uczestników – wspierani przez dziewczęta nasi chłopcy wyśpiewywali pozycję po pozycji cały scholkowy śpiewnik. Nie przeszkadzało temu wejście na pierwsze stromizny szlaku niebieskiego [1]. Bardzo szybko nasza dzielna młódź uplasowała się w czołówce „peletonu”; za nimi nadrabiały nasze „małolaty”; w końcu końcówkę „zabezpieczały” zorganizowane siły dorosłych (w których także się znajdowałem – ale to nie z braku kondycji… oj, nie…).

  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg

[1] SZLAK NIEBIESKI – NA HALĘ IZERSKĄ – wycieczka całodniowa

Czas przejścia 2,5 godz.

Świeradów-Zdrój – Polana Izerska – Hala Izerska – Chatka Górzystów

Na Halę Izerską idzie się szlakiem niebieskim około 2,5 godz. Rozpoczynający się w dolnej części Świeradowa-Zdroju szlak niebieski prowadzi nas obok Stacji Ratunkowej GOPR do drogi zwanej Staroizerską, gdzie napotykamy na źródło Adama, a po ok. 1,5 godz. marszu jesteśmy na Polanie Izerskiej. To podmokła i zatorfiona rozległa polana na Wysokim Grzbiecie Gór Izerskich. Od XVIII wieku śródleśna osada drwali.

Idąc dalej ok. 1 godz. niebieskim szlakiem dochodzimy do Hali Izerskiej. W jej południowej części znajduje się rezerwat florystyczny „Torfowisko Izerskie” z reliktowymi okazami brzozy karłowatej, jałowca halnego, jeżyny czarnej. Znajduje się on w płaskim obniżeniu doliny Izery między grzbietami Średnim a Wysoki. Stąd niegdyś pobierano borowinę dla świeradowskiego uzdrowiska. Zimą są na hali dobre warunki do uprawiania narciarstwa biegowego. Przechodzi tędy najdłuższa trasa Biegu Piastów. Na północnym skraju hali stoi schronisko „Chatka Górzystów”. Z górnego końca Hali Izerskiej roztacza się widok na panoramę zachodnich Karkonoszy.

Wprawdzie po pierwszym dłuższym „popasie na co nieco” powróciły z wielką mocą „obrazki” ze „Shreka” („daleko jeszcze???… Daleko!!!”), ale nic nie zakłócało dalszego podchodzenia (no, bo przecież moje „sapanie” nie było żadną przeszkodą). W końcu wyszliśmy na asfalt – zrobiło się trochę raźniej – zwłaszcza, kiedy – po dojściu do Polany Izerskiej (i krótkim na niej wypoczynku) trasa zaczęła prowadzić w dół.

  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg

Zawsze lubiłem prezentować swój pogląd na kwestię kondycji w górach – pod górę trzeba moje „lilipucie kilogramy” wtargać; z górki – trzeba baczyć, aby prawidła grawitacji nie spowodowały niekontrolowanego „staczania się”. I tak właśnie było dzisiaj – kiedy trasa zaczęła opadać, nagle (bez żadnej złej woli) wyforsowałem się do czołówki „peletonu”, uskuteczniając „ucieczkę” (w której towarzyszyli mi Kuba, Sebastian i pani Janina. Na plecach „czuliśmy oddech” podążających zaraz za nami panów: Pawła i Mirosława.

Kiedy już nabraliśmy „prędkości światła” okazało się, że czeka mnie wielka niespodzianka – oto, kiedy „gotowały się cholewkowe hamulce” na horyzoncie ukazała się duża grupa młodzieży o jakże znajomych fizjonomiach – toż to moi uczniowie z ZSP (klasy policyjne). Zaskoczenie było chyba obustronne – oni (wraz z wychowawcami) także byli ździebko zaszokowani (dobrze choć, że nasze spotkanie nastąpiło, kiedy już wróciła forma). Najlepszym dowodem na to jest chyba fakt szybkiego „startu” w rozpoznaniu mnie przez ostatnią grupę uczniów, którzy zajarzyli dopiero, kiedy przypominałem „orła cień”.

Kiedy już ucichły okrzyki wzajemnego rozpoznania (i ucieczki „foto-prześladowanych”), w „czołówkowym” składzie doszliśmy do „Chatki Górzystów” [2] – zapowiadając niejako „najazd reszty maksów”. Długo nie działo się nic, aż w końcu napływający turyści zaczęli się z niepokojem rozglądać za źródłem „górskiego echa” wykrzykującego: „Proszę księęęędza!!!!!…”. Ja sam byłem pełen podziwu dla możliwości akustycznych Moni, Agaty, Oli i Anetki – takie to maleńkie, a głosem mogłoby „zabić”.

  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg

[2] „Chatka Górzystów” leży na Hali Izerskiej. Jest to jedyny budynek ocalały z istniejącej tutaj kiedyś osady Gross-Iser. Nie ma tutaj wygód i z pewnością nie spodoba się to miejsce osobom lubiącym luksusy. Prąd pojawia się od wielkiego święta lub wcale (co dużo osób traktuje jako plus), jako oświetlenie służą świeczki lub latarki a w piecach trzeba palić samemu. Ceny noclegów są niskie, a atmosfera jaka tutaj panuje wynagradza wszystkie niewygody.

Chatka czynna jest cały rok. Miejsc jest 40 (bez kompresji), warto więc wcześniej zaklepać sobie miejsce gdyż czasami naprawdę jest ciasno. Jest też kominek i miejsce na ognisko – można posiedzieć z gitarą i przyjaciółmi (których łatwo tu poznamy, przebywa tu bowiem raczej ściśle określone grono do którego i ty możesz wstąpić), kuchnia turystyczna jeśli ktoś lubi gotować, no i oczywiście słynne naleśniki z jagodami do zjedzenia (oprócz poniedziałków).

W sumie jednak okazało się, że przybycie reszty grupy zachęciło turystów – po kilkunastominutowej umiarkowanej ciszy na placu zaczęły się pojawiać kolejne grupy polsko-czeskie (oczywiście to efekt pięknej pogody – naprawdę nam dzisiaj dopisała). W kolejce po słynne naleśniki trzeba było trochę poczekać, a kiedy nadwątlone siły zostały podreperowane przyszedł czas na… nie, nie na wyjście, ale foto-sesję naszej dzielnej młodzieży (te „baranki” i „owieczki” na ramionach – taaaa… to było warto uwiecznić).

  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg

Po godzinnym oddechu przyszedł czas na zdecydowanie, co dalej – oczywiście wracać, ale którędy (można i przez Szklarską). „Rada Starszych” wyciągnęła więc swoje mapniki i zaczęło się deliberowania. W końcu – widząc świetną kondycję naszych podopiecznych – zdecydowaliśmy się wracać „najkrótszą” drogą, szlakiem żółtym [3].

[3] znaki żółte 3 godz. (powrót 2 godz.)

Na Izerskiej Łące, tuż przy Chatce Górzystów, krzyżują się: stara droga do Świeradowa Zdrój przez Polanę Izerską z Borowinową Drogą. Do Świeradowa wiedzie szlak niebieski, a Borowinową Drogą szlak żółty z Rębiszowa na Stóg Izerski.

Rozpoczynając w tym miejscu wędrówkę idziemy północnym skrajem Izerskiej Łąki, przechodząc przez potok Jarzębiak wchodzimy leśną drogą w Dolinę Górnej Izery. Okrążamy po lewej stronie Sielną Kopę (888m n.p.m.) i wzdłuż meandrującej rzeki, na niemal równym poziomie mijamy kolejne strumyki i potoki zasilające z lewej strony Izerę. To bardzo malownicza część szlaku. Czasem drzewa się przerzedzają ukazując widoki na Dolinę Izery, oraz Średni Grzbiet Izerski (Střední jízerský hřeben). Po przeprawieniu się przez Kozi Potok, droga odchodzi od rzeki, bo omija Izerskie Bagno dzielące się na Wręgi i Borowinę, gdzie wciąż wydobywana jest borowina na użytek świeradowskiego uzdrowiska. To jednoGranica państwowa w tym miejscu nie biegnie już korytem Izery, a prostą linią przez Suchacz (917m n.p.m.) aż do Smrka. To tzw. Sporna Ziemia (Sporné územi), o którą toczono spory ziemskie, aż ostatecznie komisja podzieliła ją salomonowo. Po minięciu Izerskiego Bagna szlak zbacza z drogi i prowadzi granicą, wznosząc się na Suchacz. Stąd roztaczają się widoki na Jizerę (1122m n.p.m.) i inne okoliczne góry po czeskiej stronie Izery. Szlak często przekracza małe potoki i strumyki – bezimienne źródliska Izery spływające z południowych stoków Stogu Izerskiego. Miejsce to zwane jest Śnieżnymi Jamami.

Przekraczamy leśną drogę z Polany Izerskiej na Łącznik (1066m n.p.m.) – przełęcz między Smrkiem a Stogiem, mijamy chatkę leśników, skąd na południe rozciągają się piękne widoki na Dolinę Izery, Izerską Łąkę (z widoczną Chatką Górzystów w Wielkiej Izerze) aż po Karkonosze. Na rozdrożu skręcamy ostro w prawo. To ostatni odcinek drogi. Niezbyt stromo pod górę docieramy do Stogu Izerskiego z najdzikszych miejsc Gór Izerskich.

  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg

Początek zapowiadał „katastrofę” – znowu pod górkę i to po kamieniach (masaż stóp murowany). Jednak po kilkunastu minutach marszu sytuacja „paniki” została opanowana – trasa wyrównała się i powrót zaczął być przyjemnością. O ile przy podejściu do Hali Izerskiej tempo marszu dyktowała młodzież, o tyle teraz „milcząco poganiała nas” Ola (najmłodsza uczestniczka naszego wypadu) – będąc cały czas na czele dopingowała nas do wysiłku, aby nie zostawać w tyle. Temu „dyktatowi” poddała się tylko część grupy – nasza młódź wkrótce zniknęła z oczu między zakrętami; okazało się także, że wypad nabrał także znamienia „grzybobrania” (niektórzy się na tym znali, a grzybów przy drodze było rzeczywiście w bród). To nas spowolniło, ale oczywiście nie zepsuło „frajdy wędrowania” [przecież to nie wyścigi]. W takim trochę szarpanym tempie (i w ciszy – młodzież zrezygnowała z popisów wokalnych) doszliśmy z powrotem do szlaku niebieskiego.

Jako, że tu trasa zaczęła opadać, w serca wstąpiła otucha i… zaczęły się „przyśpiewki” (może nie biesiadne, ale za to bardzo pouczające). W pewnym momencie zaczęły się nawet wyścigi – niektórzy ze „starszyzny” (jakby wyczuwając kłopoty) westchnęli: „Jak oni jeszcze mogą…” – bardzo szybko okazało się jednak, że powodem krótkiego biegu były ławki na Polanie Izerskiej i nadzieja na ich dłuższą „okupację” (wypoczywający tam rowerzysta o mało co nie przypłacił tego „zawałem”). Nadzieja – wiadomo – żyje krótko, więc po dojściu do ławek nas, „wytrawnych i sadystycznych wędrowniczków” padło hasło: „Nie ma odpoczynku – idziemy dalej”. Było trochę „foszków”, ale grunt to dyscyplina – wszyscy ruszyli dalej. Wkrótce pojawiły się dalsze śpiewy – tę swoistą „elegancję powrotu” zakłócały tylko „ośle teksty”: „Daleko jeszcze ?!?!?!”.

O ile żółty szlak spowodował duże zmiany w kolejności naszej wędrującej grupy, o tyle po minięciu Polany Izerskiej sytuacja wróciła do normy – peleton prowadziła młodzież, zamykała go natomiast (oczywiście w trosce o podopiecznych) „starszyzna”. Jako, że zabrakło już tekstów śpiewnikowych, nasza dzielna młodzież zaczęła popisy tekstami bardzo popularnymi (i o dziwo śpiewano teksty o dużej rozpiętości czasowej – np. z dorobku Alibabek). To zwracało uwagę przechodzących obok nas turystów, którzy to komentowali – w większości bardzo pozytywnie.

W takiej atmosferze doszliśmy do Świeradowa – tu tempo jakby uległo przyspieszeniu. Oczywiście nie chodziło na pewno o chęć zajęcia miejsc siedzących w naszych „krążownikach szos”, ale… co niektórzy ledwo „wyrabiali” wyprzedzając niektórych wolniejszych turystów (w pogodni za czołówką grupy) – i w sumie o mało co nie doszło do „czołówki”, kiedy doszliśmy do parkingu (jak się cały czas rusza w tempie „prawa – lewa”, to przystanięcie w miejscu może stać się niekiedy problemem).

  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg
  • Świeradów.jpg

Zanim ruszyliśmy z powrotem padło hasło „zdejmujemy buty i wietrzymy, wietrzymy…” – nikt jednak nie posłuchał pomysłodawcy. Za to wszyscy z aplauzem rzucili się na przygotowane przez Państwo Trzewik pyszne ciasto, które dosłownie znikało „w mgnieniu oka” (czyżby ktoś tu był głodny?). Jeszcze ostatnia herbatka i kawusia i … wracamy.

Powrót wcale nie wskazywał na wyczerpanie naszych małolatów – każdy samochód stał się sceną „dantejskich scen” (na które spuśćmy lepiej „milczącą zasłonę miłosierdzia”). Jako tako, pozdrowieni w Olszynie przez Straż Graniczną, dojechaliśmy do Lubania i tu – po blisko 8-godzinnej „dniówce” rozjechaliśmy się do swoich domów.

Czas na podsumowanie. Przede wszystkim – trafiliśmy na piękną pogodę, została wybrana sympatyczna „rekreacyjna” trasa (która wcale nas nie zmęczyła… o nie…) i [co najważniejsze] od samego początku towarzyszyła nam wspaniała atmosfera. Za nią, a także za wzięcie udziału w dzisiejszym wypadzie, gorąco dziękuję naszym dzieciakom i młodzieży: Martynce Kleszczyńskiej, Joasi i Monice Piekarskim, Madzi i Michałowi Kołodziejczakom, Kamilowi i Jakubowi Kwiecińskim, Pawłowi i Anetce Przybyła, Bartkowi Zagórskiemu (leaderowi „wędrownych męskich śpiewów”), Oli Trzewik, Natalce Wróbel, Gabrysi Milewskiej, Karolince Gauden, Agatce Mikulskiej, Maćkowi Jackiewicz oraz Oli i Sebastianowi Rybickim. Tę dużą grupę trudno byłoby dostarczyć do Świeradowa, gdyby nie wielka pomoc Rodziców [którym w tym miejscu gorąco dziękuję za poświęcony dzieciakom czas i wysiłek] – Państwa: Bożeny i Mirosława Kołodziejczak, Janiny Jackiewicz, Krystiana Rybickiego, Iwony Przybyła, Anny Kwiecińskiej, Pawła Kołodziejczaka. Ja zaś ze swojej strony z wielką przyjemnością wziąłem udział w tym wypadzie.

Myślę, że inauguracja była udana – i czekam na Wasze oceny na stronce (w formie komentarzy). Gratuluję wytrwałości i świetnego humoru. Mam też nadzieję, że – padające momentami „ostatni raz” – było tylko chwilową słabością i już wkrótce znów trafimy na jakiś „lekko relaksujący” szlak.

Pozdrawiam wszystkich uczestników i życzę spokojnej nocy i przebudzenia… BEZ ZAKWASÓW!!!


NA KONIEC TROCHĘ HISTORII

Na Hali Izerskiej przed Drugą Wojną Światową istniała niemiecka wioska Gross Iser (Wielka Izera). Początki tej osady sięgają 1630 roku, kiedy to osiedlił się tutaj ewangelicki uchodźca o imieniu Thomas. Zabudowa przebiegała powoli ze względu na bagniste tereny, surowy klimat i brak dróg. Dostęp do koloni był możliwy tylko przez wąskie ścieżki wyłożone balami. Drogę utwardzoną tzw. Staroizerską (dzisiaj szlak niebieski ze Świeradowa) zbudowano dopiero po wykonaniu szeregu rowów odwadniających.

Mieszkańcy żyli biednie. Utrzymywali się z wypasu bydła i owiec, produkcji serów, przędzenia wełny, połowu pstrąga. Mężczyźni pracowali przy wyrębie lasu, wyrabiali gonty i trudnili się kłusownictwem. Surowy klimat nie pozwalał na uprawę zbóż i drzew owocowych. Miejsce to było zwane „Małą Syberią” z powodu długich i srogich zim. Piekarz i masarz przyjeżdżali tu konno raz w tygodniu i oferowali świeże pieczywo i mięso. Inne zakupy robiły kobiety, nosząc ze Świeradowa ciężkie kosze na własnych barkach.

Administracyjnie kolonia podlegała miastu Bad Flinsberg (Świeradów Zdrój). Raz w miesiącu pastor odprawiał nabożeństwo w budynku starej szkoły. Szkoła powstała w 1750 roku gdy wioska liczyła około 20 domów. Zmarłych chowano na cmentarzu w Świeradowie.

Wraz z rozkwitem Świeradowa jako uzdrowiska, które nastąpiło w drugiej połowie XIX wieku rozbudowała się też Wielka Izera. Osada stała się ulubionym miejscem wycieczek kuracjuszy. Ożywił się ruch graniczny z Czechami i rozwinęła się turystyka narciarska. Mężczyźni byli dodatkowo zatrudniani przy wydobyciu borowiny z tutejszych torfowisk potrzebnej dla uzdrowiska.

W latach 30-stych XX wieku Gross Iser rozciągała się od Polany Izerskiej do Kobylej Łąki (ok. 5,5 km) z głównym skupiskiem na Hali Izerskiej. Znajdowały się tutaj 43 domy mieszkalne, 3 gospody, 2 schroniska, 2 celnice, kawiarnia, leśniczówka, straż pożarna, domek myśliwski oraz stara i nowa szkoła. Właśnie w nowej szkole, wybudowanej ok. 1938 roku mieści się „Chatka Górzystów”.

Szkoła posiadała główną klasę (1-8) z dodatkowym pokojem na bibliotekę, osobne pomieszczenie do prac ręcznych dla chłopców (dzisiejsza drewutnia) i szkolną kuchnię dla dziewcząt. Na piętrze mieszkał nauczyciel z rodziną. Obie szkoły posiadały dzwonnice. W starej szkole dzwon bił o godzinie 7, 12 i 18tej, w nowej tylko przy szczególnych wydarzeniach ( Nowy Rok, pogrzeb itp. ).

10 maja 1945 roku osadę zajął oddział radziecki, spalono domek myśliwski. 11 maja żołnierze zastrzelili właściciela schroniska Gross Iser Baude Paula Hirta. Został on pochowany w pobliżu Nowej Szkoły. Dziś to miejsce upamiętnia okolicznościowa tablica oraz prosty brzozowy krzyż.

Od czerwca do października 1945 roku przeprowadzono akcję wysiedlania. W latach powojennych nastąpiło stopniowe rozbieranie i niszczenie zabudowań. Budynek szkoły nie wiedzieć dlaczego ocalał, jednak nie obyło się bez rozszabrowania co cenniejszych elementów wyposażenia nie mówiąc już o elementach konstrukcyjnych. Właściwie to do dnia dzisiejszego budynek nie osiągnął jeszcze stanu z roku 1945 kiedy to wszystkie pomieszczenia były w nim oświetlone, istniała kompletna instalacja wodociągowa i kanalizacyjna z których do dzisiaj pozostały jedynie uchwyty po rurach, a w nieistniejącym dziś łączniku pomiędzy budynkami znajdowały się łazienki i toalety wyłożone białymi kafelkami!

Również drugi budynek aktualnie nadający się do kapitalnego remontu na skutek wycięcia i „zagospodarowania” belek stropowych posiadał wszystkie instalacje i standardem wykończenia nie odbiegał od budynku głównego. Dodatkowo na stan budynku wpłynął fakt iż w dzisiejszej świetlicy a także w pomieszczeniu do niej przylegającym stały konie używane do prac leśnych. Dziś przy okazji zbijania starych tynków co chwilę okazuje się że słupy nośne są do wysokości jednego metra przegnite i sukcesywnie trzeba je wymieniać. A jako że budynki są zbudowane z tzw. „pruskiego muru” dziury po owych słupach a także rozkradziona i naprędce załatana elewacja przyczyniają się do powstawania dużych przeciągów dzięki którym utrzymanie znośnej temperatury w budynku wymaga naprawdę ogromnych ilości opału.

W połowie lat osiemdziesiątych, przypadkiem odkryli to miejsce studenci z WSI z Zielonej Góry. Starania o zaadoptowanie budynku na chatkę studencką zostały uwieńczone sukcesem. Pośpieszny remont przeprowadzono głównie rękami studentów. Przebudowano świetlicę (wcześniej stajnia), odtworzono ganek, położono nowy dach, zbudowano piece i wyposażono wnętrze. Pierwszymi gospodarzami zostali Lucyna i Jurek Bizunowiczowie z Lubska.

Materiał źródłowy: http://www.chatkagorzystow.sudety.it/historia.htm

Napisany w wycieczki | 2 komentarze »

„Rewalska przygoda” 2010

Autor: admin o 29. czerwca 2010

28.06.2010 roku

Urlopowy czas rozpoczęty… Tak, tak – czas łyknąć nieco jodu przed planowanymi remontami. Siedzibą urlopowania stał się tradycyjnie – już od 15 lat – pensjonat prowadzony przez gościnną panią Zofię Ripołowską, miejscem – Rewal. Zanim wejdę w „letnie klimaty”, chciałbym zaprezentować fotki zimowe – to trochę na zasadzie kontrastu – których autorką jest Ewa. Mam nadzieję, że nie zmrożą atmosfery – bo jest tak ciepło, że szok.

  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg

Aby zacząć „słodkie leniuchowanie” trzeba było najpierw trochę popracować – „za kółkiem”. Trasa w sumie znana, a jednak inna – tym razem novum trasy (niestety utrudniającym i wydłużającym podróż) stały się drogowe prace remontowe. Kilka „korków” nimi spowodowanych dało w efekcie prawie 2-godzinne spóźnienie (dobrze, że to nie rok szkolny i miejsce pracy, bo byłaby „jazda”). Nowa bryka sprawiła się bardzo fajnie, a podczas jazdy – dzięki szyber-dachowi – miałem możność korzystać z okazji „bliskich spotkań 5 stopnia” ze słońcem. Do Rewala dojechałem około 18:30.

To, co rzuciło się od razu w oczy to zmiana estetyki miejscowości. Nowe oświetlenie, poprawa części dróg i remont głównego pasażu – to najbardziej widoczne elementy zmian (no, może to ostatnie nie przypadło do gustu mieszkającym tam wczasowiczom).

Oczywiście, nie mogło się obyć bez „powitania z morzem”. Krótki spacer i pierwszy „jodowany” oddech trwał do 20:00 – w tym momencie dało o sobie znać zmęczenie (tak, tak, latka lecą…). Wróciłem więc i wkrótce zasnąłem „snem sprawiedliwego”.

  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg

29.06.2010 roku

Spanko pomogło… Już przed 7:30 „zwlokłem zwłoki” i po pierwszej kosmetyce pognałem na plażę. Tradycją stały się poranne spacery – trasa niezbyt forsowna (do Trzęsacza), ale za to dotleniająca i pozwalająca łyknąć odrobinę pierwszych promieni słońca (że o nabiciu impulsów telefonicznych nie wspomnę). Było super, ale i trochę dziwnie – w sumie przez godzinę plażowania spotkałem raptem 15 osób, morze zaś – gładkie jak stół – dawało możność „kroczenia po wodzie w suchych… spodniach”.

Na plażę wróciłem o 11:00 i… zaczęło się. Nieomal z zegarkiem w ręku naśladowałem jedną z reklam, przewracając się z boku na bok i łapiąc „równe słońce”. Przerywnikiem były kąpiele – i tu muszę przyznać, że jak na polskie realia, Bałtyk był dzisiaj wyjątkowo ciepły.

Wytrzymałem do 14:30 – myśląc o nocy w końcu zakończyłem dzisiejszy „słoneczny patrol” i zacząłem się relaksować w cieniu. Owocem tego relaksu był spacer po Rewalu i pierwsza foto-sesja, w której uwieczniłem nie tylko piękno, ale i zakres prac (chyba trochę szkoda, że toczą się one akurat teraz).

Relację z tego dnia wypada zakończyć życzeniem, aby jutrzejszy był co najmniej tak fajny, jak dzisiejszy. Pozdrawiam!!!

  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg

30.06.2010 roku

Kolejny dzień… Zaczął się podobnie, choć był w wielu sprawach inny. Przede wszystkim pogoda – po wczorajszej bezwietrznej Bałtyk chciał sobie chyba powetować ciszę. Od samego rana ostro wiało i – co widać na fotkach – morze zapowiadało wiele atrakcji typu „masaż”. Spacer do Trzęsacza był więc podobny do wczorajszego, choć ilościowo towarzystwa na plaży było zdecydowanie mniej.

Po porannej „rozbudzance” przyszedł czas na „słoneczne szaleństwo”. Wprawdzie czułem trochę skutki wczorajszego „romansowania ze słońcem”, ale… zapowiadało się nieźle. Udało się znaleźć fajne miejsce (czyli… nie zakryte parawanami), żeby czuć morską bryzę. No i zaczęło się…

„Plażowa smażalnia” dzisiaj wyglądała trochę inaczej. Nie zmienił się tylko rytm „zmieniania boków”, nie udało się natomiast zakosztować kąpieli – wzburzone morze było nieco chłodnawe i poprzestałem na tzw. chlapaniu się (tylko bez tekstów „Jak dziecko” proszę). Po blisko 4 godzinach zacząłem czuć efekty „łapania słońca” i w końcu dałem sobie z nim spokój.

Po powrocie i „zdrowym” obiedzie stwierdziłem, że chyba nieco przesadziłem – „co za dużo to niezdrowo”. Aby dobrze przygotować się do debaty zakosztowałem krótkiego spaceru i zaliczenia kilka sklepów – vivat chipsy!!!). No, a potem zaczęło się oczekiwanie na „gwóźdź” wieczornego programu.

Nie będę opisywał moich wrażeń – powiem jedno: jak dla mnie było ciekawie… a po zakończeniu programu i komentarzy przypomniałem sobie o prawie każdego wypoczywającego: SPAAAAĆ!!!

Do jutra.

  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg

01.07.2010 roku

Pierwszy dzień lipca rozpoczął się dużo wcześniej. Po „rewelacyjnie spokojnej” nocy, już o 7 rano znalazłem się na plaży. Było chłodniej, ale za to woda – rewelacyjnie ciepła. Ostro wiało i zapowiadało się, że może nawet przez chwilę popadać (dosyć groźnie wyglądające chmury). Spacer o tak wczesnej – jak na realia urlopowe – porze dał także okazję przyjrzenia się pracy rybaków (wyładunek połowu) oraz procesu budzenia się miejscowości do życia (sprzątanie plaży). W sumie więc było fajnie.

Trochę gorzej zaczęło się po powrocie – dopiero dzisiaj bowiem poczułem skutki 2-dniowego „słonecznego szaleństwa”. Nie były one miłe i wizualnie przyjemne – postanowiłem więc zrobić sobie dzisiaj „dzień słonecznego oddechu”. Tak więc dzisiejsza relacja będzie raczej uboga: spanko, książka i TV. Ale nic to… jutro sobie odbiję. Pozdrawiam!

  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg

02.07.2010 roku

Nie ma lekko… już z rańca [dzisiaj trochę później – bo o 7:40] rozpocząłem kolejny urlopowy dzień. Nadrabiając wczorajsze zaległości postanowiłem dzisiaj trochę „powspominać” – jako, że moja przygoda z morzem i znajomość z Panią Zosią i Ewcią rozpoczęła się przed 15 laty organizacją dwóch kolejnych kolonii letnich w DW „Strażnica” w Rewalu {nie mylić z pewnym pisemkiem}, postanowiłem dzisiaj odświeżyć wspomnienia z tego czasu, kiedy „byłem młody i…” (nie, nie, tego nie dokończę). Plażowa trasa w stronę Niechorza, prowadząca do tarasu widokowego, jest nieco dłuższa niż tradycyjnie uskuteczniana dotąd. Ale nic to… pogoda fajna, lekki wiaterek, woda „da się wytrzymać”. Tak więc nic, tylko wędrować. W rytm cichego „disco” ze słuchawek ruszyłem dosyć ostro – myślę, że dodatkową motywacją była dużo większa ilość współspacerujących – w tym większość to… emeryci. Nie będę ukrywał, że dopóki tylko spacerowali, czułem „braterską wieź”, ale ciśnienie podskoczyło, kiedy zobaczyłem starszego pana, który twardo uprawiał na plaży gimnastykę (tu zrobiło mi się nieco dziwnie, i przypomniałem sobie taką mądrość: „O młodości/starości nie świadczy wpis w dowodzie osobistym”).

W takim nastroju, po przebudzeniu jednej z moich znajomych z Lubania, doszedłem do tarasu. W moich wspomnieniach wyglądał trochę inaczej – przede wszystkim leżąca pod nim plaża była bardzo wąska, a teraz jakby się poszerzyła. Zmienił się także Ośrodek, w którym udało się zorganizować 2 kolonie i uczestniczyć w dwóch kolejnych. Tak, tak, wszędzie widać rozwój.

Wracając postanowiłem zerknąć na pasaż spacerowy i muszę przyznać… byłem w szoku. Nadal się kurzyło, ale chłopaki położyli już przez tych kilka dni cały chodnik. Oby tak dalej…

Jako, że odreagowałem już po bezpośrednich skutkach „przepalenia”, dzisiaj postanowiłem znowu „zaszaleć”. Tradycyjnie zająłem „plażowe hektary” (czyli wymiary ręcznika – bo jakoś nie lubię nosić tych parawanów) i zaczęło się. Wczasowicze, którzy wczoraj przyjechali na ośrodek stwierdzili, że oni tak biernie by nie potrafili – ale dla mnie, na wspomnienie tych „rajdów schodowych” na każde plebanijne wezwanie lub „wyścigów ze kosiarką” (że o „zawodach w podnoszeniach ciężarów – cegieł do garażu – nie wspomnę), każda taka „leserowa godzina” to skarb. No i tych „skarbów” nagromadziłem dzisiaj znowu aż/tylko 4.

Po powrocie oczywiście krótki czas „tuningowania” i… rozpoczęła się kolejna tradycyjna część pobytu urlopowego – „nabijanie kabzy” Poczcie Polskiej (którą serdecznie pozdrawiam). Mimo bowiem zdobyczy techniki komunikacyjnej (Internet i te sprawy) zwyczajem jest zapychanie rewalskiej skrzynki pocztowej przez takiego „dziwnego wczasowicza”. I tu muszę wyrazić żal, że coś nie tak zrobiło się z poczuciem humoru producentów kartek – GDZIE TE ARCYŚMIESZNE KRESKÓWKI?!?!?! Było kilka, ale nie mogły się równać choćby z „łososiowymi nocami”. Ale nic to, znalazłem kiosk z fajnymi kartkami „przyrodniczymi” (znowu… bez podtekstów) i tym razem pocztą pójdzie mniej widoczków, więcej „zwierzęcego humoru”.

Po piętnastej kartce (a zaznaczę, że nie cierpię korespondencji ograniczającej się do „Serdeczne pozdrowienia z… przesyła …”) wena gdzieś mnie odeszła – pozostała więc lektura.

Wprawdzie nie bardzo lubię spacerów miejskich, ale być w Rewalu i nie odwiedzić centrum byłoby… może nie grzechem, ale nietaktem, więc po południu postanowiłem prysnąć „w miasto”. Tradycyjnie, po wizycie w kilku miejscach, portfel niech „zmalał” – ale dodam, że byłem nietypowym klientem, skoro nie musiałem się targować o cenę, uzyskując (tu trzeba dodać – maleńki) rabat na kilka pamiątkowych akcesoriów.

No, a po powrocie… tradycyjnie laba przy książce. Było fajnie – tylko cały czas na „horyzoncie myśli” pojawiał się niepokój: „Czy aby dzisiejsze słońce nie odbije mi się jutro czkawką?”.

  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg

03.07.2010 roku

„Czkawki” nie było, ale na wszelki wypadek postanowiłem dzisiaj podejść na plażę „z rozsądkiem” {cokolwiek by to miało oznaczać w rewalskich realiach}. Oczywiście dzień rozpoczęło powtórzenie wczorajszej trasy – tym razem poszkodowaną była Beata… sorka, na urlopie łatwo zapomnieć, jaki dzień tygodnia mamy – a dzisiaj jest sobota (no, ale po rozmowie stwierdziłem, że po powrocie może nie będą mnie czekały „kamienie”). Inaczej natomiast wyszło z panią Małgosią i jej rodziną, którzy dzisiaj wyjechali na Wybrzeże. Podczas mojego spaceru byli już jakiś czas w drodze – nie zbudziłem więc nikogo, co nie znaczy, że pani Małgosia nie miała lekko sennego głosu.

Po porannych ablucjach rozpoczęło się „trzaskanie na mahoń” – stały (na razie) motyw urlopowego wypoczynku. Jedynym przerywnikiem stała się informacja, że moi znajomi tkwią w którymś z kolei korku [ja tak się skarżyłem na korek w Świebodzinie, a wychodzi na to, że moja trasa była raczej „bezbolesna”]. Cóż, wiek robi swoje albo są problemy z „kondycją” – z dnia na dzień czas słonecznej ekspozycji skraca mi się. Dzisiaj wytrzymałem zaledwie 3 godziny (choć i tak złapałem trochę UV).

Wiem, że dalszy ciąg tej relacji trąci nudą, ale cóż… Reszta popołudnia i wieczór to znowu „błogosławione lenistwo”.

Jutro TEN DZIEŃ… a więc, do jutra!!!

04.07.2010 roku

A więc nadszedł TEN DZIEŃ (żeby nie naruszać „ciszy wyborczej” będę pisał ogólnikami). Dzień zaczął się dzisiaj bardzo późno – no, zgadnijcie o której?… O 5:30!!! [to już zaczyna mnie niepokoić… nie żebym był śpiochem, ale bez przesady]. Punkt szósta znalazłem się już w TYM MIEJSCU… i tu szok – pomimo pustki na ulicach okazałem się dwunastą osobą oczekującą na otwarcie lokalu. Ostatnie sekundy były dosyć „ekscytujące” – przy czym okazało się, że nasze zegarki pokazywały jakby trochę inny czas (no, w każdym razie było zabawnie) [przy okazji – okazało się, że jako pierwsi, zostaliśmy obdarowani pamiątkowymi długopisami z logo Gminy Rewal i napisem „Wybory Prezydenckie 2010”].

W sumie „spełnienie obywatelskiego obowiązku” trwało zaledwie 10 minut (no, bo jak nie skorzystać z możliwości obejrzenia Chińskiej Armii Terakotowej (a raczej chyba jej cząstki) [Chińska Armia Terakotowa – ósmy cud świata – składa się z ośmiu tysięcy figur naturalnej wielkości. Wszystkie zostały wykonane z wypalonej gliny. Twarze żołnierzy bardzo się od siebie różnią – kształtem oczu, fryzurą czy nawet emocjami. http://www.nadbaltykiem.pl/atrakcje_turystyczne_nad_morzem]. Cóż więc robić dalej?

Ano, wędrować, wędrować i jeszcze raz wędrować. Jako, że dzień został rozpoczęty wcześniej {a do mszy zostało sporo czasu}, postanowiłem dzisiaj wydłużyć sobie dystans: port rybacki – Trzęsacz – taras widokowy – port. Fajnie się chodziło, choć nie brakowało niespodzianek – pierwszą było rozbicie już o 7:00 dwóch miejsc biwakowania (a ja myślałem kiedyś o sobie „maniak”).

Po dłuższym niż zwykle spacerze przyszedł czas na przygotowanie do liturgii tego dnia. W miejscowym kościele nowy proboszcz oglądając moją książeczkę jurysdykcyjną stwierdził, że to wygodne – chodziło o zamieszczoną w niej fotkę z początków mojego kapłaństwa („Niby ten sam, ale jakiś inny” – skomentował). Były to oczywiście żarty, nie wpływające na dopuszczenie mnie do ołtarza.

Podczas mszy dała się zauważyć nie tylko duża ilość uczestników, ale także spory procent komunikujących (tu przez chwilę się napracowaliśmy). Po mszy stałem się także świadkiem sympatycznej sytuacji, kiedy do zakrystii wchodziły kolejno kolonijne opiekunki, oferując „usługi” swoich podopiecznych: czytanie, służbę liturgiczną, śpiew [to mi trochę przypomniało o starych dobrych kolonijnych czasach, kiedy robiłem to samo – oj, powiało prehistorią].

Po mszy przyszedł czas na… oczywiście… na „łapanie słoneczka” (a raczej na konfrontację z nim – bo przy bezchmurnym niebie i lekkim zefirku temperatura chyba przekroczyła 30 stopni). Wytrzymałem – o zgrozo – nieco ponad 2 godziny, ale to z racji raczej chłodnego morza, nie zachęcającego do schładzającej kąpieli (nie było może tragicznie, ale od wczoraj temperatura wody poszła jakby w dół – a ja nie jestem morsem).

W chwili pisania tych słów oczekuję na obiadek, na który zostałem zaproszony przez gościnną panią Zosię i Ewcię. Tak więc tę część kończę krótkim: SMACZNEGO!!!

Obiad to była jedna wielka pychota – szczególnie po konsumowanej przez cały tydzień „zdrowej żywności”. Wprowadził mnie w stan „błogości”, który przerwałem dopiero około 17:00 – postanowiłem zrobić małą sesję foto w kościele. Niestety, okazało się, że akurat trafiłem na mszę. Trudno, więc… postanowiłem ponownie odwiedzić plażę. Tym razem nie było problemu ze znalezieniem miejsca – już powoli pustoszała. Ale nic w tym dziwnego – dosyć ostro wiało i reszta słońca nie była w stanie tego dogrzać. Mimo to było jednak fajowo – tym bardziej, że nawet końcówka operatywności słońca pozostawiała drobne ślady.

Mogło by się wydawać, że na tym skończy się aktywność tego dnia, ale… jak zawsze, można liczyć na znajomych. Kiedy już przygotowywałem się do studia wyborczego przyszła wiadomość, że jestem oczekiwany… bagatelka… w Niechorzu. Znajomi z Lubania postanowili zrobić bowiem przedwieczorny spacer – a że oczekiwałem na coś do czytania na noc… więc trzeba było ruszyć „młode kości”, i swoim dostojnym, powolnym krokiem ruszyć w stronę latarni.

Początek nie był zły. W komórce udało się złapać stację z fajną muzą – więc krok był prawdziwie „dostojny”. „Schody” zaczęły się dopiero po ostatni rewalskim zejściu, kiedy trafiłem na kamienisty odcinek plaży – tu trudno było zachować tempo.

Spotkaliśmy się tuż przy zejściu z betonowego pasażu Niechorza. Najpierw frajda ze spotkania, zaraz potem książka i decyzja – idziemy dalej razem. Tempo stało się nieco za szybkie, a Martynka „jechała mi po ambicji” twardo krocząc po tych wrednych kamieniach. W każdym razie po około 30 minutach doszliśmy do zejścia i tu się rozstaliśmy. Jako, że komórce miałem trochę muzy typu „Most Wanted Deejays”, tempo powrotu udało się utrzymać na przyzwoitym poziomie. Dobiła mnie dopiero Ewcia, już na posesji wypoczynkowej, pytając: „A cóż to za młodzieńczy pot na twarzy?” [nie żebym się lekko nie zdyszał, ale myślałem, że dobrze się kamufluję].

I tak właśnie, pięknym zachodem słońca, lekką zadyszką i poznaniem „mistrza sztuki sakralnej”, pana Witolda Hyżego, zakończył się ten dzień.

05.07.2010 roku

Początek kolejnego dnia – oczywiście na plaży. Niby standard, a jednak zupełna nowość. Po raz pierwszy od momentu przybycia całe niebo było pokryte chmurami. Nie, żeby padało (było nawet dosyć ciepło) – nie było jednak tego uczucia „Za godzinę rozpoczynamy smażenie”. Tym razem wybrałem krótszą trasę do Trzęsacza. Było fajnie – woda nawet dosyć ciepła, silny wiatr i tych kilkanaście osób, które postanowiły (podobnie jak ja) rozpocząć dzień trochę po siódmej.

Dzień zapowiada się relaksacyjnie – momentami słońce przebija się przez chmury, ale są to chwile. Mimo to jednak za chwilę ruszam na piaski. I stamtąd serdecznie pozdrawiam. [Przy okazji – sorka, że brakuje nowych fotek, ale trudno o nowości w tak stabilnym terenie. Nie przerywam jednak poszukiwań nowych, ciekawych tematów].

Uff… Wróciłem… Wydawało się, że dzisiejsze plażowanie to będzie tylko leżenie. Stała i gruba powłoka chmur stwarzała obawę, czy aby nie będzie zbyt chłodno. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się jednak, że tak się nie stało. Po prawie godzinnym zachmurzeniu silniejszy wiatr chmury po prostu rozwiał i… zaczęło się. Temperatura niby była niższa, ale słoneczko dawało ostro – na tyle, że po 3-godzinnej sesji miałem już dosyć.

Słońce nie oszczędzało, ale mimo to nie była to już dotychczasowa spiekota. Dlatego też postanowiłem odwiedzić ponownie miejscowy kościół, uwieczniając jego piękne wnętrze. Nikt mnie nie pogonił, więc udało się zrobić kilka ciekawych ujęć.

Wychodzi na to, że niedzielny wieczorny spacer pozostawił jakieś ślady, bo postanowiłem dzisiaj poobserwować zachód słońca (znowu odzywa się mój… „reumatyzm”… o sorka – romantyzm). Motywacja była pozytywna – niestety, pogoda się zaczęła psuć. Od zachodu zaczęły nadciągać ciemne chmury, a zachodzące słońce – przesłonięte nimi – dawało tylko lekkie odcienie i refleksy. Tak więc powstało tylko kilka ujęć.

I tym akcentem można by zakończyć relację dnia, gdyby nie… James Bond. Oglądając go bowiem zauważyłem nagle, że jakoś zmieniła się akustyka otoczenia – projekcji towarzyszył szum. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że po prostu zaczęło ostro padać. Z jednej strony ulga, z drugiej – nocna akcja zwijania rozwieszonych maneli. Ale mimo to wrażenie było fajne – tym bardziej, że deszcz był bardzo ciepły.

  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg

06.07.2010 roku

Prognostyce zapowiadali na dzień dzisiejszy „załamanie pogody” – może i tak, choć dzisiejsza pogoda złamała także… poranne postanowienia. Dzisiaj niestety nie ja budziłem z plaży znajomych, ale sam zostałem przez nich postawiony na nogi. Powód? Oczywiście pogoda – wprawdzie nie lało, ale ciągłe siąpienie powodowało, że ponownie zrozumiałem istotę prawdy, iż „najlepszym czworonożnym przyjacielem człowieka jest… łóżko”. Poranne lenistwo – taaaaaaaaaak, to było niezłe. W końcu jednak przyszedł czas, kiedy trzeba było „przyjąć pion”. Krótkie ablucje, sprawdzenie stanu pogody i… czas ruszyć w teren. Niby późno (około godz. 9:00) a jednak pierwsze wrażenie było „porażające”. Na odcinku Rewal-Trzęsacz byłem jedynym „wędrującym singlem”. Norrrrmalnie szok!!!

Z drugiej strony trudno się było temu dziwić. Przede wszystkim obniżenie temperatury i silny wiatr oraz bardzo wzburzone morze i zalana w ¾ plaża – to nie zachęcało do spacerów. Dla mnie było to oczywiście foto-wyzwanie: zrobić jak najciekawsze ujęcia wzburzonego morza. W sumie sesja i spacer zajęły prawie 90 minut – ale naprawdę trudno było nie fotografować groźnego piękna wzburzonego Bałtyku (pan Witold, oglądający 130-zdjęciową kolekcję z dzisiejszego poranka znalazł kilka ciekawych ujęć – a opinia ta, jako fachowca w dziedzinie sztuki była dla mnie bardzo ważna).

To, co się działo później, należało by określić „zorganizowaną obrazą Bożą” – prawdopodobny spadek ciśnienia spowodował, że po śniadaniu złożyłem swoje „lilipucie kształty” w słodkie objęcia snu, z którego zerwało mnie dopiero silnie operujące od 14:00 słońce.

Jako, że nadmiar odpoczynku pobudza, więc – zgodnie z tą zasadą – „pobudzony” ruszyłem na taras widokowy, aby zobaczyć na plaży. I tu muszę przyznać, poczułem się „dziwnie”: ja w bezrękawniku, a tu wokół dresy i kurtki. Ja wiem, że nadmiar ciała tworzy ochronę termiczną, ale ten kontrast… normalnie czułem się jak „marsjanin”. Natomiast na plaży – właściwie pustki – trudno się dziwić, bo przy tak porywistym wietrze jedyną ochroną mogłyby być wysokie parawany, a te z kolei nie miały szans utrzymania się. Tak więc dzisiejsza popołudniowa plaża została zdominowana przez „wędrowców” – odzianych jednak w „ciuchy polarne”.

W końcu nadszedł wieczór. Dzisiaj – podobnie jak wczoraj – postanowiłem znów uwiecznić zachód słońca. Wydawało się, że tym razem pójdzie lepiej – nie wziąłem jednak poprawki na jedno, na „dmuch Neptuna”. Silny, chłodny wiatr spowodował, że – odziany na „letniaka” – wytrzymałem zaledwie do 20:45. Udało się zrobić kilka ciekawych ujęć, ale sam zachód znowu przeszedł mi „koło nosa”.

  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg

07.07.2010 roku

Dzisiaj początek wrócił do normy – już o 7:30 byłem na plaży – i tym razem nie jako singiel. Pogoda w sumie była fajna, choć silny wiatr i duże fale zapowiadały, że złapać słońce będzie dzisiaj nieco trudniej. Wchodząc na plażę miałem trochę „cykora”, czy znów nie zmiecie mnie morski wiatr. Nadane tempo spaceru szybko jednak rozgrzało i spokojnie, po 50 minutach, wróciłem do siebie.

Tym razem przedpołudniowe wyjście na plażę nastąpiło dużo wcześniej – rozkładałem się już o 9:20. Z jednej strony było super – dużo wolnego miejsca; z drugiej jednak towarzyszyła mi niepewność, czy da się wytrzymać w aktualnych warunkach pogodowych – bo słońce grało dzisiaj w ciuciubabkę „Pojawiam się i znikam”. Co wyszło, to zaraz się schowało – a wiatr nie ustawał. Początek nie był więc zbyt komfortowy – ale im później, tym przejaśnienia trwały coraz dłużej. Dzięki temu „wytrwałem na posterunku” do 12:00. A teraz… korzystam, że sieć znowu wróciła i kończę tę część relacji. Pozdrawiam.

Południe to najpierw chwila „słonecznego oddechu”. Trzeba było trochę odpocząć. Ale nie za długo – około 16:00 postanowiłem ponownie odwiedzić plażę. Niestety, odwiedziny były niezbyt długie – a winą jest wiatr. Wiało totalnie i w moich „zimowych ciuchach” ciężko było to wytrzymać. Tak więc, po godzinnych zmaganiach z krzyżówką, postanowiłem wrócić do siebie. I tu, szykując „zarobek poczcie”, spędziłem resztę dnia. NIECH ŻYJE LENISTWO!!!

08.07.2010 roku

Czwartek… kurczę, zostały już tylko 2 dni urlopu… to nie wpływa pozytywnie. Ale nic to – tradycyjnie dzień rozpoczęła „plażowa przebudzanka”. Pogoda zapowiadała się rewelacyjnie – trochę chmur nie przeszkadzało w planowaniu słonecznej kąpieli.

Wyjście na plażę miało miejsce trochę później niż zwykle – ale to właśnie przez te chmury. Początkowo było trochę bezsłonecznie – stąd zwłoka w wyjściu. Dopiero koło 11:00 słońce przebiło się totalnie. Czas więc wyjść i… łapać kolejną dawkę zdrowego UV.

Wydawało się, że tym razem nie będzie problemów. Lekki zefirek, ciepła woda (po kilku ostatnich dniach zaliczyłem dzisiaj kolejne 3 kąpiele) i słońce, które operowało jakby lżej. Tak więc trzeba było znaleźć swoje „plażowe M-1” i… zaczęło się.

Muszę przyznać, że po kilku ostatnich dniach, kiedy moja odporność na słońce trochę zmalała, dzisiaj udało się „porandkować ze słońcem” przez blisko 4 godziny. Pomagały kąpiele, które skutecznie chłodziły. Tak więc do 15:00 można mnie było znaleźć w tym olbrzymim tłumie „fascynatów brązu”.

Po południu, o 16:00, zaliczyłem jeszcze raz plażę, ale nie da się ukryć – wiatr trochę się wzmógł, więc plażowanie nie było już tak komfortowe.

Podczas wyborów plażę rewalską upodobał sobie TVN. Dzisiaj znowu pojawiła się ekipa – tym razem TVP. Czyżby „cena sławy”?

09.07.2010 roku

Wychodzi na to, że dzień dzisiejszy to kolejny „dzień telewizyjny”. Wychodząc – tu się pochwalę, o punkt 7:00 – trafiłem na niesamowitą scenę. Przy kutrach zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Powód – być może liczna ekipa TVP, szykująca się do porannego programu. Tak więc dzisiaj poranny spacer upłynął w licznym towarzystwie. Pogoda zapowiada się rewelacyjnie – morze jak stół, woda dosyć ciepła (TVP określiło ją przed chwilą na aż 18 stopni). Teraz pozostały tylko dwie kwestie: pierwsza – znaleźć wolne miejsce; druga – czy ryzykować (wczorajsze „szaleństwo” niestety pozostawiło po sobie nieco bolesne efekty). Pożyjemy – zobaczymy.

No i pożyłem – okazało się, że albo kondycja padła, albo pogoda faktycznie uległa zdecydowanej zmianie. Wytrzymałem zaledwie nieco ponad dwie godziny – i to tylko dlatego, że woda była na tyle ciepła, że co jakieś 20 minut mogłem zaliczać kolejne schładzające kąpiele.

Z plaży zszedłem trochę po 13:00 i zaczęło się … finalizowanie urlopu. Ostatnie kartki, kończenie relacji i te sprawy. Nie będę ukrywał, że próbowałem zejść na plażę o 16:00 i 18:00. Niestety, upał nie ustawał. Stąd końcówkę dnia spędziłem u siebie.

Dopiero około 20:45 udało się zmusić na wyjście na plażę – było bardzo ciepło, ale już nie upalnie. Dzięki temu mogłem spokojnie poobserwować ostatni w tym roku zachód słońca. Było pięknie – spokojne morze, piękny zachód, totalny spokój. Zobaczymy, jak będzie jutro – podczas opuszczania locum urlopowego.

10.07.2010 roku

No, czas kończyć tę przydługą relację. Oczywiście, nie mogło być inaczej – ostatnim akcentem urlopowego pobytu na Wybrzeżu musiał być… poranny spacer. Podobnie jak wczoraj, był to „spacer telewizyjny” – TVP bowiem na dzisiaj przygotowała na plaży wiele atrakcji. Podbudował mnie i podłamał jednocześnie. Podłamał – bo pogoda zapowiadała się rewelacyjnie. Podbudowała – bo jeżeli o 8 rano już „topiłem się we własnym sosie”, to co będzie o 10:00?

Czas podsumować tych kilkanaście dni. Był to fajny wypoczynek – mimo, iż spędzany jako „singiel”. Gorąco dziękuję pani Zosi i Ewci za super atmosferę. Wypada sobie życzyć, aby przyszłoroczny urlop udał się podobnie.

Wszystkim czytającym te „wypociny” gratuluję kondycji i serdecznie pozdrawiam życząc, aby Wasz wypoczynek był równie udany.

Napisany w wycieczki | Brak komentarzy »

Wielka Majówka…

Autor: admin o 11. maja 2010

Dla wielu „Wielka Majówka” była czasem wykorzystanym aktywnie i urokliwie (na poznawaniu ciekawych zakątków bliższej lub dalszej okolicy). W moim przypadku była ona oczywiście bardzo aktywna, ale jednocześnie raczej stacjonarna i zmotoryzowana (wyjazd na Jasną Górę, nawiedzenie dekanatu przez figurę św. Jana Marii Vianney’a i odpust w Radogoszczy). Nawet rower musiał odpocząć. Majowe zaległości postanowiłem więc nadrobić podczas kolejnego pobytu w Jeleniej Górze (10.05). Zamierzenia były ambitne – Równia albo nawet Śnieżka, wykonanie: z pozoru mizerniejsze, ale…

Fakt, dzisiejsza pogoda nie nastrajała nadziejnie. Silne zachmurzenie, co chwila siąpanie deszczu – to kazało się zastanowić nad ryzykiem podjęcia dłuższej wędrówki w takich warunkach.

Ale od czego są znajomi. Jadąc do Karpacza wstąpiłem do gościnnego Urzędu Gminy w Podgórzynie (na terenie której znajduje się szkoła w Ściegnach, będąca wieloletnią bazą wyjazdów zimowiskowych), gdzie pani Danusia (kolejna znajomość z czasów wikariatu) zaproponowała (po wcześniejszym szoku z racji mojej nieznajomości tej części regionu) zwiedzenie innej części Kotliny Jeleniogórskiej – może nie tak ambitnej wysokościowo, ale za to dla mnie zupełnie „dziewiczej”, nieznanej.

  • Przesieka.jpg Twórca dzisiejszej wędrówki – pani Danusia
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg No, to czas zacząć zwiedzać Przesiekę
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg

Kierując się wskazówkami (i załączoną „ściągą” – za którą gorąco dziękuję) skierowałem się więc w stronę Przesieki [1]. Początkowo przejazd nie zapowiadał atrakcji, które dane mi było przeżyć – ot, kolejna wioska, z wąską i nieco dziurawą szosą. Ale już w połowie drogi zacząłem mieć „problemy” z utrzymaniem się na pasie (bo ja tu trzymać kierunek, kiedy widoczki aż zatykają dech?). Wytrzymałem do wysokości Starego Młyna. Tam spasowałem i – znajdując niezłe miejsce parkingowe – postanowiłem poszperać za ciekawymi foto-tematami. Sam Stary Młyn nie był może specjalnie atrakcyjny, za to otaczająca przyroda – a i owszem (do tego z zachodu napłynęły burzowe chmury, które podkreśliły kontrasty budzącej się przyrody).

Mając na względzie planowany jeszcze w tym roku szkolnym wypad ze Scholą uznałem to miejsce za warte chwilowego postoju, ale… nie dające okazji „treningu kondycyjnego”. Po krótkiej sesji ruszyłem więc dalej – w stronę głównej atrakcji Przesieki – Wodospadu Podgórnej [2].

  • Przesieka.jpgTu już nie dałem rady…
  • Przesieka.jpg… zrobiłem sobie postój i pierwszą fotosesję
  • Przesieka.jpgW drodze do Starego Młyna
  • Przesieka.jpgNa zdjęciach może tak tego nie widać…
  • Przesieka.jpg…ale świeża zieleń na tle burzowego nieba bardzo rzucała się w oczy
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpgFotosafari
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpgPiękno + cisza
  • Przesieka.jpg… i słychać tylko strumyk
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpgTablica poświęcona Adolfowi Dresslerowi
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpgNo, stojąc pod tą skałą serducho trochę dygotało
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg

Tu rzeczywiście mnie „zatkało” – cisza, szum potoku i (mimo burzowego półmroku) piękne górskie widoczki. Tak, to miejsce nadawało się, aby rozpocząć dzisiejszą foto-wędrówkę (i planowany wypad ze Scholą). Najpierw przeszedłem ścieżką wzdłuż skał, natrafiając na tablicę dedykowaną Adolfowi Dresslerowi [3]. Później dowiedziałem się, że uwieczniał piękno Karkonoszy na płótnie (no to pod pewnym względem „bratnia dusza” dla mnie – tylko, że ja wolę foto).

Zaliczywszy ten kierunek skierowałem się w stronę Wodospadu Podgórnej. Danusia obiecując piękne wrażenia na drodze do niego prowadzącej nie przesadziła. Rzeczywiście, było pięknie. Trasa spokojna (to dla uspokojenia moich Scholistek), a widoki rewelacyjne (Magda! Szykuj aparat). Mimo, że pogoda umniejszyła trochę atrakcyjności widoków, Wodospad zrobił na mnie wrażenie. Mimo, że niewielki prezentował się bardzo „artystycznie”. To oczywiście musiało doprowadzić do jednego – do mega-foto-sesji. Kiedy już aparat zaczął marudzić, że „ma dosyć”, zacząłem drogę powrotną (choć nie ukrywam, że kusiło mnie, aby spróbować jeszcze drogi wyżej – ale to może następnym razem).

  • Przesieka.jpgCzas zobaczyć największą atrakcję tego rejonu
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpgNo, po tym mostku to ja bym się obawiał chodzić
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpgWodospad
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpgTam już nie dojechałem, a i powrót prowadził do palpitacji

Jako że przy szosie znajdował się także drogowskaz kierując w stronę Kaskady Myji, postanowiłem tam podjechać – i tu szok… nie polecam. Zajechawszy sporo pod górkę trafiłem na kończący asfalt Dom Wczasowy. Problemem był zakaz wstępu (teren prywatny), a żeby zawrócić trzeba było trochę pomanewrować na wąskiej, jednopasmowej drodze, z dosyć głębokimi rowami po bokach (powiem tak – w tym momencie nie potrzebowałem kofeinowego wsparcia).

Wracając (bardzo powoli, co budziło jakieś podejrzenia u tubylców) przystanąłem jeszcze w trzech miejscach: przy Kamieniu Walońskim [4], Dziurawej Skale (no, tu to trochę naruszyłem przepisy – ale nie dało się inaczej) [5] i „Złotym Widoku” [6].

W moich planach na dzień dzisiejszy zostało jeszcze trochę czasu – postanowiłem więc odwiedzić jeszcze jeden urokliwy zakątek, Borowice (kiedyś, „za młodu”, uczestniczyłem tu w koncercie „Gitarą i węglem”) [7 – na stronie www.borowice.pl można także znaleźć ciekawie opisaną historię miejscowości]. Nie było go (czasu) jednak na tyle, żeby spokojnie połazić – tak więc ta część trasy była bardziej zmotoryzowana. Podziwiając widoczki (i unikając licznych dziur w asfalcie) dojechałem w końcu do kolejnego „asfaltowego finiszu” (dosłownie). Dopiero później doczytałem, że przejechany odcinek to jedyny polski fragment oddanej do użytku Drogi Sudeckiej (budowanej podczas wojny) [8]. Tej ostatniej informacji dowiedziałem się podczas postoju przy miejscowym cmentarzu ofiar obozu jenieckiego [8] – miejscu wyciszonym i dającym okazję do krótkiej refleksji.

  • Przesieka.jpgDziurawa Skała
  • Przesieka.jpgŻeby ją uwiecznić musiałem nieco “nagiąć” prawo… drogowe
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpgKolejnym etapem dzisiejszego zwiedzania były Borowice
  • Przesieka.jpgWracając z Drogi Sudeckiej zatrzymałem się przy cmentarzu jeńców wojennych
  • Przesieka.jpgTu słowa są zbyteczne – najlepsza jest cisza…
  • Przesieka.jpg… i modlitwa
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg
  • Przesieka.jpg

I tak to właśnie dzisiaj było – Danusi zawdzięczam okazję fajnie przeżytego popołudnia (i za to gorąco dziękuję). Znajomym polecam gorąco opisaną trasę – nie jest specjalnie wysiłkowa, a daje wiele satysfakcji i wrażeń. Zanim ktoś czytający zerknie niżej, mała uwaga – nie czynię tego zbyt często, ale postanowiłem wzbogacić opis o wiedzę z miejscowych serwerów. Zachęcam do ich odwiedzenia – zawierają wiele ciekawych informacji. A najwytrwalszym gratuluję „kondycji czytania” i serdecznie pozdrawiam. I jeszcze jedno – SERDECZNIE POZDRAWIAM PANIE Z URZĘDU W PODGÓRZYNIE I DZIĘKUJĘ ZA GOŚCINNOŚĆ.

[1] Przesieka

Wyżej zlokalizowana wieś na Pogórzu Karkonoszy przez którą przepływają potoki: Czerwień i Podgórna.

Ze wzmianek z 1387 roku wynika, że mieszkańcy trudnili się wyrębem lasu, wyrobem węgla drzewnego.

W XIX wieku wieś zaczęła nabierać charakteru wczasowiska i punktu wypadowego na Przełęcz Karkonoską.

Po II wojnie światowej w posiadłości hitlerowskiego konesera sztuki odnaleziono zrabowane obrazy Jana Matejki, stąd początkowa nazwa wsi: Matejkowice.

Obecnie należy do gminy Podgórzyn. Dzięki swojemu pięknemu położeniu – jest jednym z najchętniej odwiedzanych letnisk Karkonoszy. O atrakcyjności turystycznej Przesieki stanowi również bliskość wielu znanych punktów w Karkonoszach. (Zamek Chojnik – 1 godzina piechotą, Karpacz – świątynia Wang – 1,5 godziny, Przełęcz Karkonoska (piesze przejście graniczne z Czechami.) – 2 godziny, Śnieżne Kotły – 3 godziny). Także mikroklimat Przesieki, czyste, górskie powietrze, smaczną wodę w kranach (to informacja głównie dla mieszkańców dużych miast), zaliczyć można niewątpliwie do elementów wpływających na atrakcyjność miejscowości.

W okolicach znajduje się wiele godnych uwagi obiektów przyrodniczych, np. Wodospad Podgórnej.

SZLAKI:

• czarny do Sosnówki

• żółty do Jagniątkowa i Borowic,

• niebieski na Przełęcz Karkonoską

• zielony do Zachełmia

Atrakcje

Dziurawa Skała, Przesieka, Wodospad Podgórnej, Stary Młyn. {http://www.e-karkonosze.pl/; http://www.przesieka.pl/}

[2] Główną atrakcją Przesieki jest Wodospad Podgórnej (547m.n.p.m.). Wodospad ten przebija się przez skalny wąwóz i ma potrójny spad wody o wysokości dziesięciu metrów. Jest on punktem węzłowym dla podgórskich szlaków turystycznych. Pod wodospadem jest mostek, z którego rozpościera się najpiękniejszy widok na wodną kipiel. W lecie kąpie się tu sporo śmiałków. Najbardziej odporni na niskie temperatury miłośnicy przesieckiego wodospadu pluskają się pod nim nawet w środku zimy! http://www.przesieka.pl/

[3] Adolf Dressler (ur. w 1833 we Wrocławiu, zm. w 1881 tamże) – niemiecki malarz, pejzażysta, czynny na Dolnym Śląsku. Jego nauczycielami malarstwa byli w okresie 1849 – 1863 wrocławscy malarze J.H. König, Ernst Resch oraz J. Becker we Frankfurcie n/Menem. Od 1867 często malował pejzaże Karkonoszy i okolic, które wkrótce stały się jego głównym tematem. W karkonoskiej Przesiece, na jednej ze skałek, znajduje się pamiątkowa płyta z napisem „Adolfowi Dresslerowi 1833-1881 Malarzowi Przesieki”, na miejscu oryginalnej tablicy niemieckiej z inskrypcją o podobnej treści.

Był autorem wielkiej (20 na 7 m) Panoramy Karkonoszy (1880-81) eksponowanej we Wrocławiu, a później do 1945 w karkonoskim schronisku turystycznym Prinz-Heinrich-Baude, gdzie spłonęła w 1946 wraz ze schroniskiem. W Muzeum Okręgowym w Jeleniej Górze znajduje się oryginalny projekt tej panoramy wielkości 321 x 109 cm. {http://pl.wikipedia.org/}

[4] Inną atrakcją przyrodniczą Przesieki jest Waloński Kamień, zwany też Chybotkiem. Zespół skał znajdujący się pomiędzy remizą strażacką, a barem Pod Lipami. Na jednej ze skał wyraźnie widoczne jest wgłębienie w kształcie ludzkiej postaci. Według Ericha von Dänikena jest to pozostałość po działaniu… kosmitów. Najprawdopodobniej są to dwa kociołki wietrzeniowe, które po przewróceniu się skały znalazły się na jej boku. Zabytkiem z okresu średniowiecza są, pozostawione przez Walończyków (pochodzących z zachodniej Europy poszukiwaczy złota i szlachetnych kamieni), znaki krzyża i ludzkiej dłoni (we wnęce). Kilka metrów na zachód od Walońskiego Kamienia znajduje się duży bok skalny (ok. 7 ton). Jest tak doskonale zrównoważony, że daje się wprowadzić w lekki ruch.

Informacje pochodzą z: Tadeusz Steć „Sudety Zachodnie” („Sport i Turystyka”, wyd. II, Warszawa 1965) http://www.przesieka.pl/

[5] Najnowszą atrakcją przyrodniczą jest Dziurawa Skała, ponad 20 metrowa grupa skalna obok wirażu górskiej szosy przy wjeździe do Przesieki. Jej nazwa pochodzi od przelotowej jaskini widocznej w górnej części skały. Poniżej płynie potok Podgórnej, nad którym siedzi wyrzeźbiony z drewna dobry duch Dziurawej Skały… a może to sam Liczyrzepa? Grupa skalna jest nocą podświetlana.

Przed II wojną światową skała była popularną atrakcją, zaznaczoną na mapach turystycznych. W późniejszym okresie przysłoniły ją świerki. Ponowne „odsłonięcie dziury w skale” nastąpiło 30 października 2008r. podczas pierwszej edycji Pikniku ze Sztuką przy Dziurawej Skale. {http://www.przesieka.pl/}

[6] Przesieka słynie z pięknych widoków. Nie jest przypadkiem, że często są tu organizowane plenery malarskie i fotograficzne. Z takich punktów widokowych, jak np. „Złoty Widok” można podziwiać panoramę Karkonoszy oraz Kotlinę Jeleniogórską. http://www.przesieka.pl/

[7] Borowice (po niemiecku Baberhäuser, po czesku Borovice) to podgórska, wczasowa wieś w najwyższym paśmie Sudetów – Karkonoszach, w Dolinie Pięciu Potoków. Ukryte pośród świerkowych lasów regla dolnego wczasowisko z porozrzucanymi na rozległej polanie pojedynczymi budynkami stanowi znakomite miejsce do odpoczynku z dala od wielkomiejskiego gwaru. Niewielka stosunkowo ilość domów wczasowych tworzy dość dobrą bazę noclegowo-gastronomiczną. Rozczłonkowanie zabudowy zapewnia spokój, ciszę i kameralność nawet podczas sezonu urlopowego – walory już niewystępujące w dużych wczasowiskach takich, jak Karpacz lub Szklarska Poręba. Doskonały teren do długich spacerów i jazdy na rowerze po leśnych drogach latem, a także do zjeżdżania i biegania na nartach zimą. Charakterystyczną pamiątką lat przedwojennych są na łąkach Borowic kamienne murki oddzielające dawne poletka miejscowych gospodarzy.

Dla turystów spragnionych piękna i spokoju Borowice to idealne miejsce na dłuższy pobyt w Karkonoszach. Ciszę zakłóca tu jedynie szum potoków i świergot ptaków. Położone niedaleko Karpacza są zaciszne, zielone i wyjątkowo ładne. Śpiesz się jednak, by zaznać uroku Borowic, bo po chwili zapomnienia z końcem lat osiemdziesiątych, obecnie znowu są odkrywane.

Według przewodnika z 1938 roku pobyt w Borowicach był zalecany przy leczeniu następujących stanów chorobowych: zaburzenia nerwowe, stany wyczerpania i wycieńczenia, wątła budowa fizyczna, zaburzenia organów oddechowych (poza gruźlicą), rekonwalescencja. Dostępne środki lecznicze i wskazówki kuracyjne: leczenie klimatyczne, leżakowaniem, świeżym powietrzem i słońcem, wędrówki, diety oraz sporty zimowe. {http://www.borowice.pl/}

[8] Droga Sudecka

Pod koniec lat trzydziestych rozpoczęto budowę Drogi Sudeckiej (niem.: Spindlerpaßstraße) od Borowic w kierunku Przełęczy Karkonoskiej (tam, gdzie znajdują się schroniska: polskie Odrodzenie i czeska Špindlerova bouda). Prace zlecono legnickiej firmie H. Plüschke. Pobudowano odpowiednie zabudowania dla robotników niedaleko od Borowic, w kierunku Przesieki. W czasie drugiej wojny światowej zabudowania przekształcono w obóz jeniecki, którego więźniowie w nieludzkich warunkach budowali Drogę Sudecką. Już w październiku 1939 roku przywieziono tam pierwszą grupę polskich robotników, którym zlecono budowanie baraków dla mieszkańców przyszłego stalagu.

Na ten cel przeznaczono obszar około dwóch hektarów, położony około 1,5 kilometra od Borowic oraz 1,5 kilometra od Przesieki, przy Drodze Sudeckiej, na wysokości 632 m n.p.m., dobrze ukryty w lesie, niewzbudzający podejrzeń do tego stopnia, że ówcześni mieszkańcy Borowic nie mieli o tym najmniejszego pojęcia.

20 kwietnia 1940 roku, przybył do Jeleniej Góry transport 2000 Polaków ze Śląska, wywiezionych z Sosnowca, Będzina i Olkusza do prac przymusowych. Część z nich w liczbie około 100 osób osadzono w Borowicach z przeznaczeniem do prac ziemnych przy budowie drogi w pobliżu obozu oraz zatrudniono w świeżo zbudowanych warsztatach rzemieślniczych.

Ich praca była bardzo ciężka. Kruszyli kilofami w kamieniołomach skały na tłuczeń do budowy drogi głównej. Cywilny obóz pracy zlikwidowano w roku 1943 i wtedy robotników polskich wywieziono na roboty do III Rzeszy, a na ich miejsce sprowadzono jeńców wojennych narodowości polskiej, francuskiej, belgijskiej i sowieckiej, ze Stalagu Nr 308 w Świętoszowie. Przeciętny stan w Arbeitskommando Nr 374 wynosił dziennie około 700 mężczyzn, w tym około 300 Francuzów.

Teren obozu był dobrze strzeżony. Ogrodzony kolczastym drutem, z czterema wieżyczkami wartowniczymi. Jeńców wojennych ulokowano w kilkunastu drewnianych barakach.

Obóz znajdował się poniżej Drogi Sudeckiej, idąc od strony Borowic po prawej stronie. Teren ten znajduje się na zachód od ujęcia wody w pobliżu rzeki Myja, w trójkącie: Droga Sudecka, Myja, leśna droga. W terenie oprócz fundamentów budynków murowanych – kuchni, można rozpoznać spłaszczenia po barakach oraz wyłożone kamieniami ścieżki, a także dwa dziwne obiekty – wyłożone kamieniami okrągłe jakby zbiorniki lub cysterny. Lokalizację potwierdza zdjęcie, na którym obóz został sfotografowany z góry, prawdopodobnie z gotowego już nasypu Drogi Sudeckiej, a w tle widać charakterystyczną przesiekę na szczycie wzgórza Czoło.

Niemcy mieli zamiar połączyć Sudety z Kotliną Jeleniogórską oraz Izerami. Swoich planów nie zdążyli jednak urzeczywistnić. Przy marnym wyżywieniu, od ciężkiej pracy ponad siły i z zimna, ludzie marli z wycieńczenia i chorób. Epidemia tyfusu plamistego dziesiątkowała ludzi. 40 jeńców pochowano we wspólnej mogile nieopodal obozu. Na ich miejsce sprowadzono nowy transport jeńców radzieckich z podobnego obozu w Wojcieszycach.

Roboty budowlane nadal prowadziła firma z Legnicy, a nadzór nad robotnikami sprawowali oficerowie z SS, którzy na przełomie lat 1944 – 45 na skutek przybliżania się frontu, doprowadzili do likwidacji obozu; pozostałych przy życiu jeńców, którzy szczęśliwie przetrwali głód, bicie i maltretowanie – rozstrzelano. Pochowano ich w masowych grobach bez oznaczeń na leśnym cmentarzysku po drugiej stronie drogi. Około 70 osób przeniesiono w 1945 roku do Przesieki, a ich los pozostaje nieznany. Baraki rozebrano i spalono tak, że pozostały tylko kamienie wskazujące miejsca gdzie były usytuowane.

Zmarłych ekshumowano w 1956 i 1970 roku. Z relacji naocznych świadków ekshumacji zwłok, która miała miejsce w dniach 17-27 października 1970 roku wiadomo, że pogrzebani byli żołnierzami. Świadczą o tym znalezione przy nich przedmioty: guziki wojskowych mundurów i 2 identyfikatory z napisami Stalag 308 27.600 i Stalag 308 07.387. Ogółem na cmentarzu w Borowicach znajduje się 38 bezimiennych mogił i jeden duży zbiorowy grób. Obudowane są cementowymi krawężnikami. Na grobach widnieją drewniane krzyże. Tablica pamiątkowa wmurowana w granitowy głaz i metalowy znicz informują turystów o charakterze tego miejsca.

Napisany w wycieczki | 3 komentarze »