Blog J.B.

Archiwum autora

Zapusta 2011

Autor: admin o 23. lipca 2011

Zdjęcia z MAFM LEŚNA 2011można znaleźć W TYM MIEJSCU (Stąd pochodzą zdjęcia umieszczone w relacji – dziękuję ich twórcom)


„Przeżyj to sam…” – te wciąż znane i chętnie śpiewane słowa „hiciora” moich młodzieńczych lat tym razem stały się zwieńczeniem szczególnej mszy św., odprawionej w Zapuście w niedzielę 17.07.2011 roku. Dlaczego szczególnej?

Od 2 lat mam przyjemność i zaszczyt być zapraszanym na liturgiczne spotkanie organizowane przez LSA „Odnowa” w Lubaniu. Za każdym razem wspólna modlitwa kończy kolejny Abstynencki Festiwal Muzyczny. W ubiegłym roku miejscem spotkania był Ośrodek Wczasowy w pobliżu Czochy; w tym roku – Rajko-Zapusta, gdzie odbył się tegoroczny, XVII Międzynarodowy Abstynencki Festiwal Muzyczny oraz Zlot Rodzin Abstynenckich (14-17.07.2011 r.).

W ubiegłym roku, celebrując Eucharystię w specyficznym gronie uczestników Festiwalu, zostałem bardzo mile zaskoczony otwartą i bardzo ciepłą atmosferą spotkania. Fakt – ubiegłoroczne spotkanie pozostawiło po sobie także wspomnienie „gitarowego łamańca”, kiedy próbowałem coś zagrać na gitarze bez pasa (dobrze, że nie było to aż tak widoczne na filmiku w You Tube) – ale…

… to pozwoliło lepiej przygotować się na spotkanie tegoroczne. Przede wszystkim byłem już świadomy otwartości i spontaniczności uczestników Zlotu. Zdawałem sobie sprawę, że tu można przeżyć Eucharystię dużo bardziej emocjonalnie (mam nadzieję, że to zdanie także jej uczestników). Oczywiście, tym razem pojechała ze mną moja „duża czarna” (czyli gitara) – „poszarpię struny” na czymś stabilniejszym, niż rok temu – i [co było novum mszy wyjazdowych] Adrian, pełniący nie tylko rolę przedstawiciela Służby Liturgicznej, ale także „pilota”.

Sam wyjazd poprzedziła poranna msza św. w parafii – i tu co niektórzy przeżyli szok. Nie, żebym prowadził „tasiemcowe” rozważania, ale… tym razem rzeczywiście udało się zaskoczyć moich stałych słuchaczy. Homilia, poświęcona „nastrojeniu serca na poznanie Chrystusa” trwała tak „długo”, że na tradycyjne „Amen” zobaczyłem na niektórych twarzach scenki rodem z filmu „Maska”. Nawet ogłoszenia tym razem nie trwały długo – tak więc tę mszę udało się poprowadzić sprawnie i szybko [czego proszę nie mylić z pośpiechem].

Zapusty leżą w pobliżu Biedrzychowic – dojazd tam więc zajął trochę czasu, ale dojechaliśmy z „zapasem” wystarczającym do spokojnego ustalenia obsługi liturgii słowa i śpiewów oraz niektórych pomysłów z mojej strony”. „Męczennik czarnej” (czyli regularnie walczący z jej nastrojeniem p.Paweł – którego nawiasem mówiąc „błogosławiłem” za ostatni odcinek drogi) dostroił instrument; dogadaliśmy się odnośnie porządku liturgii i… zaczęło się.

Najpierw postanowiłem sprawdzić ilu uczestników było świadkami ubiegłorocznego „łamańca gitarowego” – niestety/na szczęście /???/ przynajmniej 2/3 osób brało w tym udział. Skoro tak, to trzeba się było sprężyć – proponując dialogowane wyśpiewane zaproszenie Ducha Świętego starałem się, aby tym razem stanąć z gitarą na wystarczającym poziomie (w końcu grałem dla profesjonalistów). Tym razem nie było szoku (jak rok temu) – większość podjęła śpiew wprowadzający nas w przeżycie Tajemnicy Ciała i Krwi Chrystusa.

W ubiegłym roku rolę lektorów podjęli druhowie; w tym roku odpowiedzialności za proklamowanie Słowa Bożego podjęli się: nasz Burmistrz i Adrian. Po Ewangelii (o chwaście wśród zboża) rozpoczęła się bardzo ważna część tej wyjątkowej liturgii: świadectwo. Zawsze (kiedy spotykam się z oporami wystąpień przy ołtarzu – brak odwagi, emocje, etc.) powtarzam, że ta emocjonalność nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie – podkreśla autentyzm przeżyć osób stających przed innymi. To samo podkreślił stający przed nami „świadek swojego trzeźwienia”. Nie ukrywał emocji, ale… najważniejsze było to, co chciał przekazać – ŻYĆ W TRZEŹWOŚCI JEST DOBRZE I PIĘKNIE.

Kiedy, nagrodzony rzęsistymi brawami, opuścił nasze „prezbiterium” rozpoczęła się (po wyznaniu wiary) kolejna „niespodzianka” przygotowana przeze mnie – wzorem naszej parafialnej mszy z udziałem dzieci zaproponowałem spontaniczną modlitwę wiernych. Nawet w tak zgranej społeczności do takich rzeczy trzeba „rozruszać” – tak więc pierwsze intencje podali Ci, którzy byli już do tego przyzwyczajeni (Magda, p.Paweł, Adrian – no i p.Bożenka… która w tym momencie tak pięknie się „zarumieniła”). Potem nastała chwila ciszy – i kiedy już sądziłem, że pomysł był zbyt śmiały „zaczęło się”. Intencje było proste, ale piękne tym, że płynęły z serca” – gdyby nie konieczność pilnowania czasu, kto wie ile intencji by padło.

Liturgia mszy św. z udziałem dzieci [w naszej parafii] ma także jeszcze jeden moment integrujący – „Modlitwę Pańską”, której słowa odmawiamy tworząc „łańcuch złączonych rąk” (tworzymy wszak jedną rodzinę „ludzi wiary”). O ile przy modlitwie wiernych była chwila wahania, o tyle w tym momencie, na propozycję odpowiedź była natychmiastowa – cały „kościół polowy” stał się wspólnotą złączoną „kręgiem serdecznie wspierających dłoni”.

Oprócz Magdy i p.Pawła o oprawę muzyczną zadbał także jeden z uczestników, który – po wcześniejszych ustaleniach – przygotował swoją dedykację wyśpiewaną podczas komunii. Może mam i „gumowe ucho”, ale to było coś naprawdę super – „od serca i dla serca”. Brawa kończące drugi utwór były całkowicie zasłużone.

Jeśli organizatorzy Zlotu sądzili, że to koniec „niespodzianek”, to przeżyli szok [mam nadzieję, że przyjemny] słysząc prośbę o zgodę na „ogłoszenia parafialne”. Po lekkim zamieszaniu otrzymałem takową i zaczęła się… ostatnia „mega-odsłona” naszego spotkania.

Oczywiście, nie zamierzałem czytać ogłoszeń. Pierwszym było wspomnienie sprzed roku i powtórka śpiewu „Hej Jezu”. Odzew był natychmiastowy i spontaniczny – ledwie się słyszałem. Kiedy już się „rozochociliśmy” padło drugie ogłoszenie – tym razem dedykacja dla wszystkich, religijna wersja „Ojca chrzestnego”. W odróżnieniu od pierwszego utworu dedykacja została wysłuchana w skupieniu i ciszy. No, a kiedy już umilkły (całkiem niezasłużone) brawa pozwoliłem sobie zaproponować trzecie „ogłoszenie” – do wyboru były: „Przeżyj to sam” i „Tyś jak skała”. Alternatywy tak naprawdę chyba nie było – wszyscy „jak jeden mąż” zadecydowali o wyborze pierwszej propozycji [oczywiście także w wersji religijnej]. Dobrze, że nie cierpię na „chorobę morską”, bo to, co działo się przez kolejne minuty mogło co słabszych doprowadzić do zawrotów – ponowny „łańcuch rąk” i… jedna wielka „fala” (bałtycki sztorm to przy tym betka).

Nie da się ukryć, że w tym momencie stwierdziłem, że nadchodzi „moment kryzysu” – z jednej strony luz i spontaniczność, a z drugiej zegarek „wołający o pomstę do…” i przypominający, że trzeba zdążyć na sumę parafialną. Wprawdzie fajnie się grało i śpiewało, ale – po błogosławieństwie – ostatni śpiew, „Barkę” odśpiewano już beze mnie [żal duszę ściska].

Dobrze, że nie powtórzyła się ubiegłoroczna sytuacja „poślizgu czasowego” – tym razem brakowało bowiem „tonujących nastroje” Panów Kościelnych. Udało się dojechać na czas i rozpocząć zgodnie z grafikiem sumę – tyle tylko, że w ser duchu wciąż coś „śpiewało”: PRZEŻYJ TO SAM…

Czas kończyć [znowu, kurczę, się rozpisałem]. Pragnę gorąco podziękować Organizatorom Festiwalu i Zlotu za zaproszenie mnie na to modlitewne spotkanie. Gratuluję wspaniałej atmosfery i – życząc dalszych tak pięknych spotkań – mam nadzieję, że już niedługo znowu spotkamy się w tak wspaniałym gronie.

Napisany w moja praca | 3 komentarze »

Urlopowe refleksje

Autor: admin o 10. lipca 2011

„Wszystko co piękne, szybko się kończy” – tymi słowami proboszcz parafii w Rewalu podsumował dzisiaj kończące się rekolekcje Grupy Odnowy w Duchu Świętym z Wrocławia, odbywające się w tej urokliwej miejscowości. Padły one podczas mszy św. z udziałem wspomnianej grupy i grupy muzycznej „HALLELUJAH”. Idąc na nią zastanawiałem się, ilu uczestników wstanie tak rano (7:30), ale okazało się, że – wcale pojemna – świątynia była pełna. Najważniejszą była atmosfera – mimo porannego „niedospania” było dużo powagi, ale i spontaniczności. Tradycjonalistów może to trochę szokowało, ale dla mnie – zwłaszcza po udziale we mszach św. o uzdrowienie z O.Bogdanem i O.Andrzejem – tego typu postawy są postrzegane bardzo pozytywnie. Przeżyciu Eucharystii sprzyjała także profesjonalna oprawa muzyczna w wykonaniu formacyjnej grupy muzycznej „HALLELUJAH”. W sumie więc naprawdę warto było się zerwać dzisiaj wcześniej, aby wziąć udział w tak wspaniałym przeżyciu.

Co dziwne (przynajmniej dla niektórych), we mszy św. – mimo porannej godziny – wzięła udział duża grupa dzieci. I to właśnie z nimi (a raczej z jedną ze scenek) będzie mi się kojarzyła ta msza [aż żałowałem, że nie miałem jakiegoś mini-aparatu] – wiadomo, pora wczesna, dzieciaki lubią o takiej przebywać jeszcze w „objęciach Morfeusza”. I taka właśnie małolatka siedziała w pierwszej ławce razem z rodzicami. Kiedy przyszedł „czas kryzysu”, po prostu usnęła… w objęciach taty. Wiem, że opis nie oddaje w pełni tego widoku, ale… normalnie, to było piękne.

Msza św. miała też zaskakujący aspekt – jak to mówią, czasem trzeba wyjechać bardzo daleko, aby spotkać kogoś mieszkającego całkiem niedaleko. Tak właśnie było dzisiaj – współkoncelebransem okazał się bowiem… pierwszy proboszcz mojej parafii, ks. Jerzy. Normalnie… same niespodzianki.

  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg

Dzisiejsza msza była jednym z elementów tegorocznego urlopu, który spędzam – jak już od wielu lat – w Rewalu, u Pani Zofii Ripołowskiej. Nie da się ukryć, że sam dojazd [w tym roku eksperymentalny – dla mnie zupełnie nową trasą] nie był łatwy. Ciągłe remonty dróg (oby zakończone przed Euro) wydłużały skutecznie „czas za kółkiem” – w sumie, zamiast dotychczasowych 6 godzin, tegoroczna podróż pochłonęła godzin…8. No, ale w końcu ujrzałem napis „Rewal” i… letnia laba się rozpoczęła.

Oczywiście, na terenie, gdzie wypoczywam od lat, sposób relaksowania się został już dawno określony. Jednym z jego elementów są – krótsze lub dłuższe – morskie spacery. Tak więc, mimo zmęczenia po dniu jazdy, pierwsze kroki zostały skierowane na plażę i… hajda w stronę Trzęsacza.

Ta pierwsza trasa rekonesansyjna zaowocowała dwoma spostrzeżeniami: po pierwsze – wymyło bardzo dużo plaży (różnice w poziomach części poddanej działaniu morza) to nawet 35 cm; po drugie – plaża została zabezpieczona przed erozją [zbocza okolicznych skarp zostały pokryte ochronną warstwą kamienia]; no i te słupki (jak na autostradzie – tylko w żółtym kolorze). Reszta w sumie bez zmian.

Pozostało więc tylko rozpakować się i… zapaść w „błogi stan lewitowania”. Jako, że nastąpiło to dosyć wcześnie, równie wcześnie przyjąłem „pozycję pionu” we wtorkowy poranek. Już o 5:30 rozpocząłem pierwszy urlopowy spacer – tym razem także do Trzęsacza. Niby to niedaleko (jakieś 2 km), ale jak się uderzy we właściwe tempo, to po powrocie pojawi się odrobina potu [przy okazji zauważyłem, że podobnym do mnie „porankomaniaków” było dużo więcej niż rok temu] – czyżby zasada „Kto rano wstaje…” stała się wypoczynkową normą.

Wtorek – jako de facto pierwszy dzień urlopu – dzięki pięknej pogodzie stał się oczywiście pierwszym „podejście” do „przygody z UV” czyli maniackim opalaniem. Wytrzymałem zaledwie 3 godziny [niestety, woda była zbyt chłodna, by sukcesywnie się chłodzić] i sam już nie wiem: albo słońce stało się ostrzejsze, albo… latka lecą. W każdym razie wracając z plaży zdawałem sobie sprawę z tego, że dzisiejsza noc będzie „pełna atrakcji”. Nie pomyliłem się – była „niezła jazda”, ale nic to… dla „urlopowych barw ochronnych” warto wiele poświęcić. Mimo 3-godzinnego leżakowania nie mogłem niestety pozdrawiać znajomych inaczej jak „niedopieczony Apacz”, ale sam tekst „Apacz pozdrawia blade twarze” brzmiał w sms-ach nie najgorzej.

Jako, że lekkie „nadpalenie ciała” spowodowało wcześniejsze zajęcie „pozycji horyzontalnej”, środowa aktywność rozpoczęła się również wcześniej. Już o 6:00 dołączyłem do pozostałym „porannym ptaszków”, wybierając tym razem trasę w stronę Niechorza. Novum tego poranka było wzięcie ze sobą (jak zwykle nieodłącznego) aparatu oraz pierwsze poranne „nękające” sygnały do znajomych. Nikt może nie przeklinał, ale żebyście usłyszeli „rozbudzony” głos jednej z moich respondentek… hmmm… normalnie „cudo”. Ale wszystko to z pełną kulturą i wyrażoną na głos nadzieją, że… następnym razem może trochę później.

Reszta dnia to było właściwie leniuchowanie – tego mi było potrzeba po całym roku pracy: poleżeć, dospać, bez obawy, że zostanie to zaraz przerwane dzwonkiem lub telefonem. Tak więc drugi urlopowy dzień można by nazwać „DNIEM LENIWCA” [ale i tak było super].

Czwartek stał się zaproszeniem do podjęcia dalszego ciągu „łapania letnich barw”. Oczywiście, inauguracją stał się letni spacer – dzisiaj na swój sposób rekordowy, gdyż zaliczyłem trasę całej długości Rewala i do Trzęsacza (w sumie niby tylko 5-6 km, ale… przy bardzo dusznej pogodzie poczułem to „w kościach”). Spacer wydawał się potwierdzać obawy, że dzisiaj także czeka mnie „wypoczynek stacjonarny”, ale – podobnie jak w górach – pogoda tutaj zmienia się z minuty na minutę. Już koło 9:00 pojawiło się pełne słońce i cóż… kocyk ruszył za mną na kolejny „czas rożna”.

Z racji doświadczeń wtorku dzisiaj zabawiłem na plaży krócej żałując, że woda nadal (przynajmniej dla mnie) nie nadawała się do kąpieli [nie należę do morsów]. O ile jednak wczoraj dosypiałem zaległości, o tyle dzisiaj zacząłem w końcu angażować komputer (archiwizując fotki) – co zaowocowało wieloma mailami z całkiem interesującymi zdjęciami [oj, na powrót muszę się zaopatrzyć w kask ochronny i kevlarową kamizelkę ochronną, bo niektóre z nich były sprzed 2-3 lat, a wiadomo, że młodsze panienki są na tym punkcie bardzo wyczulone].

Początek piątku przypominał dni poprzednie – no, może z wyjątkiem godziny. Dzisiaj pozwoliłem sobie na „luksus” wyjścia na plażę o 7:30. Pogoda rewelacyjna – morze gładkie „jak stół”, woda cieplutka, na plaży może nie pustka, ale udało się uniknąć obijania się o siebie. Trasa spaceru miała dzisiaj charakter wspomnieniowy – idąc w stronę Niechorza wszedłem do Rewala na wysokości DW „Strażnica” (gdzie nota bene rozpoczęła się moja znajomość z p.Zofią – kurczę, to już 14 lat). Wracając przez miasto stwierdziłem, że z roku na rok Rewal coraz bardziej pięknieje – naprawdę zrobiono bardzo dużo. Wypiękniał także taras widokowy i jeden z głównych placów miejscowości [szczególnie interesującym stał się dla mnie pomysł podłączenia lamp na placu pod dużą baterię interesująco rozmieszczonych baterii słonecznych – muszę kiedyś wybrać się tutaj w nocy].

Nadeszła sobota. Tradycyjny poranny spacer upewnił mnie, że dzisiaj będzie „ostro” [oczywiście na plaży] – i faktycznie, kiedy o 9:00 rozłożyłem swoje manele i lilipucie kształty, zaczęło się „smażenie”. Dzisiaj było trochę łatwiej – powiewy wiatru powodowały napływanie chmur (dających chwilowy oddech), poza tym dzisiaj woda okazała się łaskawsza (dając możliwość zaliczenia pierwszych tegorocznych kąpieli w Bałtyku). Z tych powodów dzisiejsza „sesja słoneczna” trwała ponad 4 godziny (plus prawie godzinne dopalanie popołudniowe) – no, tu i ówdzie przestałem już przypominać Apacza, upodabniając się bardziej do Kunta-Kinte (ale w sytuacji gdy mocno zbladł). Sobotni finał nieoczekiwanie nabrał charakteru sportowego – nie, nie biegałem czy coś w tym stylu… po prostu dopingowałem naszych siatkarzy. Sprzyjała temu wieczorna ulewa zatrzymująca nas w domkach.

No i wreszcie niedziela. Z racji planowanej mszy dzisiejszy spacer rozpoczął się dużo wcześniej. O 5:30 byłem już przy stanowisku rybaków – i muszę przyznać, że zaskoczył mnie dosyć duży ruch kupujących ryby turystów. Samo wędrowanie odróżniało się od poprzednich jednym – dzisiaj po raz pierwszy trochę zmarzłem. Wychodziło na to, że niedziela stanie się kolejnym dniem „stacjonarnego leniuchowania”. Potwierdziła to aura podczas – wspomnianej wyżej – mszy, kiedy się totalnie rozpadało. Tym „dziwniej” zabrzmiały kończące ją słowa proboszcza, zachęcające do wiary, że pogoda będzie. Kurczę… i spełniło się… gdzieś koło godz. 12:00 słońce znowu pokazało „swój pazur”. Dla mnie nie było to może takie istotne, bo skutki wczorajszego „UV-szaleństwa” skłoniły mnie do bardziej kreatywnego przeżycia dzisiejszego popołudnia – postanowiłem zrobić trochę fotografii porównawczych miejsc, które rok temu, o tej porze, były placem budowy [o ile znajdę archiwalia, postaram się zamieścić fotki z obu okresów]. Dobra, na razie kończę – CZAS NA OBIADOWĄ RYBKĘ…

…oczywiście, smakowała – tym bardziej przy tej pogodzie, która [tu ukłon w stronę miejscowego proboszcza] zdecydowanie się poprawiła. Jako, że „rybka” to kalorie, więc naturalnym następstwem skuszenia się na nią był popołudniowy spacer. Było fajnie i relaksacyjnie. I w sumie tym można by zakończyć opis tego dnia – nie omieszkam jednak zaznaczyć, że pod koniec znów się zachmurzyło. Hmmm… ciekawe, co przyniesie poniedziałek.

Poniedziałek – tradycyjnie już na tegorocznym urlopie – zaczął się wcześnie. Punkt 6:00 rozpoczęła się „poranna zaprawa plażowa”. Z jednej strony dużym zdziwkiem był fakt stosunkowo dużej ilości współspacerowiczów (w tym wielu „sportowców”). Z drugiej – trzeba było się „nastroić” na dzisiejszą pogodę. Zapowiadał się bowiem „dzień słońca” – tak więc w planach oczywiście „UV-randka w jasno”. I faktycznie – już po 9:00 (kiedy zszedłem na plażę) wolnego miejsca zaczęło powoli brakować. Oczywiście, dla mnie to nie przeszkoda – w końcu dla „zaparkowania” moich „lilipucich gabarytów” potrzeba mi zaledwie… 10 m kwadratowych (to oczywiście żart – potrzebowałem tyle, by zmieścił się koc… i ja na nim). Szybko znalazłem „dziuplę w plażowej zabudowie” i zaczęło się. Pamiętam taką reklamę o „przerzucaniu boczków” – dzisiaj było podobnie. Regularność procesu „smażenia” była poddana wskazaniom zegarka: godzina na przód, pół godziny – tył i około 20 minut schładzająca kąpiel. W takim rytmie (dzięki kąpielom i całkiem sporemu wiatrowi) dotrwałem do 14:30, kiedy w końcu ta „rozsądniejsza” część mnie stwierdziła, że… przede mną jeszcze noc, którą trzeba jakoś przeżyć.

Ale rozsądek, wiadomo… rzecz nie zawsze dopuszczana do głosu – więc koło 16:30 postanowiłem się jeszcze „dopalić” (tym bardziej, że w TV pojawiły się anonse o przewidywanych opadach). W sumie wytrzymałem godzinę – silny wiatr po prostu mnie stamtąd „wywiał”. Ale było naprawdę SUPER.

Oczywiście, nie tylko poranne spacery stały się dowodem na istnienie „znamion wieku” – podobnym znakiem stała się [malejąca???] odporność na „randki ze słońcem”. Kiedyś słyszałem taki zwrot: „Spuśćmy na ten temat miłosierną zasłonę milczenia” – użyję go w odniesieniu do tego, jaka była ta noc… hmmm… może nie horror, ale na pewno też nie komedia.

Wtorkowy poranek rozpocząłem więc (mam nadzieję, nie budząc sąsiadów) ze świadomością, że dzisiaj będzie „dzień odpoczynku” od „trzaskania się na mahoń”. Oczywiście, spacer się odbył; zbudziłem podczas niego kilku respondentów; na plaży – jak zwykle – było sporo spacerujących i trenujących (ja dałem sobie z tym spokój z racji „ekologicznych” – klif rewalski jest tak nadwyrężony, że mógłby nie wytrzymać „plażowych wstrząsów sejsmicznych”). Wracając stwierdziłem, że ciężko będzie odmówić sobie opalania, choć z drugiej strony…

Jakby w odpowiedzi na dzisiejszą trudną decyzję pogoda, po kilku pierwszych słonecznych godzinach, zmieniła się na tyle, że przestało mi być aż tak szkoda mojej nieobecności na plaży. Pod wieczór trochę pokropiło i zaczęło się zanosić na to, że kończy się „czas słońca”.

Środowy spacer potwierdził prognozy – zanosiło się na deszcz. Zachmurzone niebo, typowa przed burzą duchota, bezruch powietrza – to skłaniało do przygotowań na zmianę pogody. Pogoda utrzymała się do 9:00, kiedy zaczęło – momentami nawet dosyć ostro – chlapać. Cóż więc pozostało – wykorzystałem ten czas na zaległości korespondencyjne (poczta znowu się ucieszy) i wpadłem w taki rytm, że nawet popołudniowe chwilowe przejaśnienie nie zgoniło mnie na plażę [pewnie szkoda, choć z drugiej strony – jak tu się rozłożyć na mokrym piachu???].

Wiem, że atmosferę „nocnego czuwania” ze środy na czwartek najlepiej zrozumieją ci, którzy mają blaszane dachy – w nocy bowiem zaczęło totalnie lać (padać byłoby tu określeniem nieadekwatnym). A że dachy naszego locum dosyć mocno rezonowały pod wpływem kropli deszczu… pobudka nastąpiła dużo wcześniej (już około 5:00). Wychodziło na to, że tym razem będę musiał sobie odpuścić „poranne balety plażowe” – jednak około 7:00 deszcz powoli ustał i nieco później można było wyjść na jeden z ostatnich tegorocznych „plażowych patroli”.

Widok plaży był oczywiście zupełnie inny niż dotąd – zamoknięta, zachlapana, i prawie pusta. Dzisiaj razem ze mną było w sumie jakieś 10 osób. Oczywiście novum spaceru było także samo morze – od czasu mojego przyjazdu po raz pierwszy w „sztormowej odsłonie”. Po zaliczeniu odcinka do „Strażnicy” wróciłem i – dochodząc do przystani rybackiej – zauważyłem, jaką siłę miał nocny żywioł. Najpierw zwróciłem uwagę na łodzie wyciągnięte na plażę dużo dalej niż zazwyczaj. Zaraz potem zobaczyłem „katastroficzny” obraz łodzi, którą siła spływającej z klifu wody po prostu przewróciła na bok. To już był lekki szok – opady owszem, ale żeby aż tak? Do tego wymyte zejście na plażę. Taaaa… tutaj się naprawdę sporo działo.

Do południa jeszcze dwukrotnie popadało, ale już słabiej i z przerwami – na tyle dużymi, że można się było wyrwać na miasto. I to właśnie zapamiętam z dzisiaj najbardziej.

Okazało się bowiem, że niedaleko – w Niechorzu – wypoczywają moi znajomi z Pleszewa: Martyna i Jakub, którzy postanowili złożyć w Rewalu krótką wizytę. Początek był zabawny, bo telefon od Martyny nie figurował w moich danych – zanim się więc spotkaliśmy mój „twardy dysk” (czytaj: pamięć) spróbował znaleźć wszystkie znane mi osoby o tym imieniu. W końcu przyjechali – zaczęło się od „stresu”, kiedy – po porównaniu – okazało się, że moje kolory są zdecydowanie mniej intensywne. Oczywiście stresu w cudzysłowie, bo całe spotkanie – choć krótkie –było wielką frajdą ujrzenia osób, z którymi nie widziałem się już… ho ho ho, a może i dłużej.

Piątkowy poranek rozpoczął się wcześnie – nieprzypadkowo. Już od wczoraj cieniem na atmosferze wypoczynku położyła się [oczywiście w niewielkim stopniu] świadomość, że już niedługo przyjdzie czas zakończenia urlopu A.D.2011 (nie, żebym nie cieszył się na powrót do swoich). Stąd też dzisiejsza „poranna plażowa zaprawa” rozpoczęła się od sms-owego NIEEEEEE!!! [które boleśnie odczuli moi znajomi – to właśnie przez takie „późne” sms-y zyskałem u nich opinię osoby, z którą nie wolno jechać na dłuższy wypoczynek… a przecież „kto rano wstaje…”].

Wczesnemu ruszeniu na plażę sprzyjała pogoda – po raz pierwszy od dwóch dni dzień rozpoczął się słonecznie. Niestety, kiedy już wyszedłem ze swojej „urlopowej kajuty” okazało się, że słońce słońcem, a temperatura nie jest za bardzo wysoka [dobrze choć, że woda – nadal mokra – była znośna]. Wejściu na plażę towarzyszył ciekawy widok – rodem z czasów „kartkowych”. Mimo wczesnej pory cały odcinek plaży był bowiem pełen osób czekających na… powrót kutra z łowiska (i tu dodam – większość to były osoby w sile wieku, a nie emeryci). Cóż… to cena zdobycia „bałtyckiej świeżynki”.

Wydawało się, że ten ostatni pełny dzień da się – przynajmniej częściowo – spędzić na plaży. Niestety, już wkrótce nieśmiało prześwitujące słońce zostało zakryte przez chmury i wkrótce zachmurzenie stało się dominantą tego dnia. Po południu wprawdzie wiatr trochę przerzedził chmury – ale to umożliwiło tylko krótki spacer (nawet nie po plaży, która była mokra). Swoją drogą – podziwiałem determinację części wczasowiczów, którzy w taką pogodę wyszli w plener. Fakt – wykorzystali wszelkie osłony (wiwat parawany!!!), ale mimo to…

„To już jest koniec…” – te słowa, które kończyły codzienne zabawy w położonym niedaleko lokalu, stały się dzisiaj bardzo aktualne. Tak, tak… niestety… TO JUŻ KONIEC!!! Oczywiście, nie mogło zabraknąć porannego spaceru – tym razem pożegnalnego [te słowa pani Zosia skwitowała: „Prezesie! Jaki ostatni?!?!… Za rok będą następne…” – fakt]. Sama pogoda nastrajała refleksyjnie – bardzo wietrzna, Bałtyk w sztormowej aurze, pustki na plaży. Fajnie się szło, choć trzeba tym razem założyć kurtkę. I tak zakończył się mój URLOP’2011.

Czas na podsumowanie. Oczywiście nie jechałem w celach poznawczych – bawiąc w Rewalu od 15 lat znam go na wylot. Celem był wypoczynek i odrobina „błogosławionego urlopowego lenistwa”. To udało się zrealizować w 100% (co nie znaczy, że pewne rzeczy mnie nie zaskoczyły – Rewal z roku na rok pięknieje). Trochę gorzej wyszło „łapanie kolorów” – albo „znamię lat”, albo ostrzej operujące słońce… spowodowały, że oczywiście nie wrócę jak „Apacz”, ale do planowanego mahoniu jeszcze sporo (ale, po powrocie czekają trawniki – więc się „dopalę”). Za czas super-wypoczynku gorąco dziękuję Pani Zofii Ripołowskiej (ul.Parkowa 10), która – jak zawsze – tworząc sympatyczną i bezpośrednią atmosferę, zapewniła wysoki standard pobytu.

  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg
  • Rewal.jpg

Napisany w wycieczki | Brak komentarzy »

INO SZNURY’2011

Autor: admin o 22. czerwca 2011

„INO SZNURY” – pod tą, nieco zagadkową, nazwą Uczniowie i Grono Pedagogiczne Gimnazjum nr 1 im. St.Wyspiańskiego w Lubaniu przeżywają coroczną uroczystą Galę Mistrzów, będącą okazją do podsumowania i podkreślenia osiągnięć Szkoły. Gala ta jest także połączona z prezentacją umiejętności uczniów (a są one liczne i postawione na bardzo wysokim poziomie). Oczywiście, jako że szkole patronuje St.Wyspiański, wśród wielu obszarów wytężonej pracy, na bardzo wysokim poziomie postawiona została prezentacja aktorska, będąca już wieloletnią tradycją Gimnazjum.

http://youtu.be/Tv6xmpx5HKk

W uroczystości, która odbyła się 20.06.2011 roku, wzięli udział przedstawiciele Władz Miasta i Samorządowych, Dyrektor Muzeum w Lubaniu oraz reprezentantka (działającej przy MDK w Lubaniu) Grupy Literackiej „Nurt” – w licznej asyście Grona Pedagogicznego i Uczniów Gimnazjum.

Po powitaniu przez przedstawicieli Samorządu Szkoły i Pani Dyrektor, rozpoczęła się prezentacja sztuki „Chryje z Polską. Rzecz o Stanisławie Wyspiańskim” , poświęcona oczywiście Patronowi szkoły. Świetne kreacje, duży dynamizm akcji, profesjonalne wykonanie utworów muzycznych i poetyckich (to już nawet nie była recytacja) dały nam w sumie możność przeżycia godziny ze Sztuką [przez duże „S”]. Nic więc dziwnego, że przedstawienie zakończyła długa i donośna owacja nas, widzów.

http://youtu.be/ODd42QVK72g

  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg
  • Ino Sznury’2011.jpg

Kiedy umilkły już brawa, przyszedł czas na drugą część uroczystości – GALĘ MISTRZÓW. Zaproszeni Goście (wśród których miałem przyjemność się znaleźć). Zostaliśmy zaszczyceni możliwością wręczenia certyfikatów „Ino Sznury’2011” Laureatom – a było ich w poszczególnych kategoriach sporo. Co więcej, wielu uczniów zostało nagrodzonych w kilku kategoriach. Zostało to podkreślone przez Panią Dyrektor w słowie kończącym Galę – „to efekt wielkiego zaangażowania Kadry Nauczycieli oraz wysiłku naszych uczniów”.

Kończąc mogę napisać właściwie jedno: TAM WARTO BYŁO BYĆ. Gala po raz kolejny podkreśliła wielki dynamizm i kreatywność uczniów naszej księgińskiej Alma Mater. Wypada więc – życząc Nauczycielom i Młodzieży pięknych wakacji – pogratulować rocznego dorobku pracy widocznego na wielu płaszczyznach pedagogiczno-wychowawczych i artystycznych.

Napisany w szkoła | 1 Komentarz »

Gdyby nie Mc Donald’s

Autor: admin o 14. maja 2011

Ta „gorzka refleksja” pojawiła się w mojej myśli w momencie, kiedy wracając z dzisiejszego „górskiego spaceru” zacząłem otrzymywać pogróżki „długiej i bolesnej śmierci” na wypadek ominięcia tego obiektu pożądania małolatów. Oczywiście świadomie „gorzka” umieściłem w cudzysłowie – atmosfera bowiem dzisiejszego „leniuchowania” była tak fajna, że tej „słodyczy” nie skazi żaden inny smak.

Ale zacznę od początku. W tym roku pierwsze jego miesiące – oprócz zimowiska – nie stwarzały jakoś okazji do wspólnych wypadów – a są one potrzebne. Po każdym – mimo obolałych nóg i obietnic „nigdy więcej” wzrasta jakość naszej scholkowej pracy. Stąd też, wykorzystując prognozy ładnej pogody, zaproponowałem wypad w sobotę (14.05). Po konsultacjach – które koordynowała Magda (dzięki Madziu!!!) akces do wyjazdu zgłosiło 13 osób.

I tu się pojawił problem – mieliśmy bowiem zagwarantowane tylko 3 „krążowniki szos”, co (w sumie – bez kierowców) dało nam możność zabrania tylko 11 osób. Ale… jak to mówią – u nas najlepiej wychodzi improwizacja. Okazało się, że zerwani z pościeli rodzice Karolinki wyrazili chęć „wyjazdu plenerowego” (i to taką maszyną, że… dech zapiera). Oprócz mojego były więc 3 wozy – to aż za dużo (ale lepiej więcej niż mniej).

Tak więc, po usunięciu tej niedogodności, z 3-minutowym poślizgiem, ruszyliśmy na trasę. Nie ukrywam, że „siedzący mi na bagażniku” Opel zmuszał do bardziej zdecydowanej jazdy, ale… prędkości światła i dźwięku nie przekroczyliśmy (już słyszę „uff” Rodziców odważnej czwórki). Nasza trasa po części była standardem (Lubań – Olszyna – Gryfów). Dojeżdżając jednak do Rybnicy zaczęły się dziać „dziwne rzeczy”. Najpierw zrezygnowaliśmy z wygodnej trasy do Jeleniej na rzecz nieco ekstremalnej do Cieplic (krótsza, ale ileż trzeba się było namachać kierownicą – to tylko wie Paweł, nasz najmłodszy „szef kierownicy”) – domyślacie się, kto kierował ruchem (dobra, dobra… bez nazwisk… wystarczy hasło „srebrna strzała”). W normalnym układzie jechalibyśmy przez Podgórzyn do Karpacza, ale z naszym kierującym coś się porobiło… norrrrmalnie się zbiesił…. Pojechał trasą, która była novum nawet dla p.Pawła: wyjazd z Podgórzyna na Borowice – skręt na Sosnówkę – zjazd na Karpacz (w sumie po raz pierwszy wjechaliśmy do Karpacza od tej strony – no i te zakręty…). Chyba jedynymi zadowolonymi z trasy były „wozo-przyciski” czyli Gabrysia i Patrycja, które strasznie bawił każdy ostrzejszy zakręt.

W końcu jednak dojechaliśmy. Po trzech próbach znalezienia wolnego miejsca zaparkowaliśmy w lekkim oddaleniu od miejsca rozpoczęcia dzisiejszego wędrowania. I tu pojawił się problem – nasz „szeryf” jest bardzo kreatywny… z dwóch planowanych wcześniej tras utworzył projekt trzeciej, której finał liczył 6 wariantów… Normalnie, i jak tu być spokojnym.

  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg

Po krótkiej „rozgrzewce” na trasie „anomalii magnetycznej” (nic nas nie ściągało na dół) weszliśmy w końcu na szlak. Kolor niebieski nie kojarzy nam się ze śmiercią, ale… po 15 minutach zaczęły się powtarzać shreckowskie pytania „daleko jeszcze?” i obietnice „już nigdy więcej. Na czele peletonu, nadając nam rytm, stanęli nasi super-mani: Bartek, Kamil i Paweł. Początkowo towarzyszyła im „damska ochrona” (Martyna i Asia), ale z czasem jakoś pozostała w tyle – na pewno, aby „holować” mające problemy wysokościowe dzieci. Po 20 minutach „luźnej wspinaczki” zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki buntu – „to my już wracamy”. Trzeba było wielkiego zdecydowania, aby ugasić je w zarodku – to może „marcheweczki?”. Żadna z naszych Pań nie chciała skorzystać z tego luksusu. Z takim „dobrowolnym” wysiłkiem doszliśmy do pierwszego dłuższego postoju – tarasu widokowego nad strumieniem. Tu brak miłosierdzia okazał nasz „szeryf” – tylko 7 minut… normalnie szok… a cóż można zrobić w tym czasie… chyba tylko usiąść!!!

Niestety, litości nie było – i po określonym czasie padło hasło „Idziemy dalej”. Wahanie okazali nawet chłopcy (w odróżnieniu od 3-osobowej Kadry wypadu) – no, ale jak trzeba to trudno („na władzę nie poradzę”). Okazało się, że w sumie reszta trasy byłą nawet przyjemna – krótkie podejście i oto… w pełnej krasie ukazał nam się szlak turystyczny z niedaleką Polaną. Sami nie wiemy, co nas pchnęło do przypuszczeń, że tam naprawdę odpoczniemy… Nasz „sheriffo” po prostu zignorował to piękne miejsce i zaproponował – „Następny postój w Samotni” („Czy to daleko???”).

  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg

Po krótkiej rezygnacji (bo na bunt nie mieliśmy już siły) okazało się, że trasa zaczyna nam się podobać – przede wszystkim było sporo zejść (a nie, jak dotąd, tylko pod górkę). Niestety – „sheriff-sadistos” wkrótce zaproponował (choć to chyba niezbyt adekwatne określenie) zejście na coś w rodzaju leśnego wyrobiska. Trasa ta została nazwana przez niego „szlakiem koników polnych” oraz „trasą masochistów i samobójców” (a my przecież kochamy WYGODNE ŻYCIE). Początek był niezły. Trzeba było trochę uważniej wpatrywać się pod nogi, ale… szło się nieźle. Niestety, równe kamyki wkrótce się skończyły i trzeba było „drobić jak gejsze” w drobnym górskim tłuczniu. Próbując jakoś powstrzymać ten thriller goniliśmy za „plecami szeryfa” – tak doczołgaliśmy się do Górskiej Chatki, gdzie… jakby z łaski dostaliśmy… 7 minut!!!… odpoczynku. W sumie jednak było nam wszystko jedno… nie damy się… jakoś się dotargamy do punktu schodzenia…

Dalszy ciąg trasy „konika skalnego” rozpoczęli… nie, nie starszyzna, ale nasi super-mani. „Ruszyli jak burza” holując ze sobą (niestety, tylko przez pierwsze 30 metrów) nasze starsze dziewczęta. Wkró™ce uformował się „górski peleton” w porządku: sheriff, Karolina & Gabrysia, obie Karolinki, potem… długo, długo nic… i w końcu reszta. W takim mniej więcej porządku dotarliśmy skalnym szlakiem do „Samotni”. I tu pragniemy się zwrócić do odnośnych władz z doniesieniem – nasz „szeryf” w Samotni nabył coś, co trąci nam „dopalaczem”. Po tym zrobił się już nieznośny – dał nam jednak odpocząć, i to mamy we wdzięcznej pamięci.

Nasza wdzięczność skończyła się jednak, kiedy zobaczyliśmy dalszy ciąg naszej trasy – przecież to nie Himalaje!!! Nie wzięliśmy lin i raków!!!

Podejście do „Strzechy Akademickiej” w pierwszej fazie jest nieco uciążliwe – zwłaszcza, jak się ma za sobą trochę „górskich kilometrów”. Doszliśmy jednak – nie, nie do „Strzechy”, ale do tarasu widokowego, gdzie nasz „księciunio” chciał nas uwiecznić. Zdjęcia wyszły pewnie nieźle, ale… kosztowały nas sporo stresu. Okazało się bowiem, że belka ogrodzenia była zbyt słaba, jak na możliwości naszej grupki. W pewnym momencie poddała się – co kosztowało niektórych z nas trochę strachu (i rozerwane spodnie Bartka – ale jak stwierdził: „Od nadmiaru świeżego powietrza nikt jeszcze nie umarł”). Tak więc w lekkim stresie (i z chęcią szybkiego oddalenia się od „miejsca przestępstwa”) ruszyliśmy czym prędzej dalej. Po kilku minutach pojawiły się kontury dachu „Strzechy”, a w chwilę później – sylwetki „górskich taksówek” (to niby taki żart wiadomo kogo), które miały nas zwieźć w dół.

Dojście do „Strzechy Akademickiej” miało zakończyć naszą wspinaczkę i zapoczątkować schodzenie – niestety, nasze plany nie były kompatybilne z zamierzeniami prowadzącego. Zamiast wygodnie zacząć schodzić, zostaliśmy zmuszeni (co na to Rzecznik Praw Dziecka?!?!?!) do wolty przed Dolinę Łomniczki do czarnego szlaku (oj księciuniu, „będziesz za to umierał długo i boleśnie”). Ciśnienie wzrosło – takie widoki ładnie wyglądają tylko w TV (a co z tymi, którzy mają lęk wysokości???), ale tak „na żywo”??? Dobrze choć, że tym razem było jasno (prawda Moniu?).

  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg

Do tej pory naszym komentarzem do „twórczych górskich wysiłków” organizatora wypadu były utyskiwania, że „wchodzić zawsze gorzej”. Niestety, początki zejścia czarnym szlakiem pokazały, że to nie jest prawda. „Skakanie po kamykach”, nazwane (oczywiście bez złośliwości) „górskim masażem stóp” okazała się „totalną masakrą”. Nie dosyć, że łatwo o potknięcie, to jeszcze nasze „miejskie buciki” nie bardzo chciały chronić naszych dolnych kończyn przed uszkodzeniami (kto wymyślił te kamienie?!?!?!).

Czarny szlak powoduje czasem jeszcze jeden skutek – tzw. „górską głupawę”. W naszym przypadku jej objawem stało się śpiewanie – fajne, ale to echo…, no i repertuar („Hej sokoły”, etc) – pytanie, co na to karkonoska fauna. Podczas schodzenia utraciliśmy także resztę pewności co do zamierzeń – początkowo podejrzewanego o szczątkowe objawy miłosierdzia – „szeryfa”. Stwierdziliśmy krótko – nasz ksiądz nie ma litości. Potwierdzeniem tego była nagła zmiana szlaków z czarnego na żółty (który kosztował nas podejście tych kilku metrów pod górę – „a cóż z tego, że tak wyrwaliśmy do przodu”) i propozycja fotki przy wodospadzie (znowu schodzenie…).

No, ale jako, że widzieliśmy już asfalt, daliśmy naszemu przewodnikowi trochę forów – posłusznie ustawiliśmy się do fotki i połaziliśmy trochę w „wodospadowych oparach”. Stąd (już bez zachęty) ruszyliśmy do zaparkowanych około kilometra dalej naszych „krążowników szos”.

I to wtedy właśnie zaczęły się podchody, aby uszanować główny motyw naszego dzisiejszego poświęcenia – „Musi być Mc Donald’s!!!”. Tym razem nie było większych sprzeciwów, więc – usatysfakcjonowani – zapakowaliśmy się do samochodów, oczekując ostatniego etapu dzisiejszej przygody. Było z tym trochę perypetii – kierujący nami ksiądz postanowił przypomnieć nam czas zimowiska, i pojechał nieco okrężnie, sugerując, że teraz jedziemy na – proponowany wcześniej – szlak czerwony. O nie, tego już za dużo – „my tu sobie poczekamy, a…” (chyba nie trzeba dopowiadać reszty). Dalszy ciąg trasy był pewnym wyzwaniem dla reszty kierowców, którzy musieli ostrzej działać kierownicą na ściegieńskich serpentynach – dla nas jednak ważna była możliwość owacyjnego powitania bazy zimowiska (szkoły w Ściegnach). Stąd już, bez żadnych przeszkód dojechaliśmy do jeleniogórskiego Mc Donalda.

  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg

Wiemy, że utrata kalorii to – w świecie zdominowanym przez „chemię” – samo zdrowie, ale… jak tu się oprzeć tym „kulinarnym wspaniałościom”. Zdaniem naszej „starszyzny” nadrobiliśmy wszystko, co spaliliśmy na szlaku – a cóż z tego… niech żyje Mc Donald’s!!!

To na tyle relacji – wiem, że jest długa, ale… nasz dzisiejszy „spacer” był jeszcze dłuższy. Dzień możemy uznać za udany – po części dzięki wspaniałej pogodzie; w głównej jednak mierze dzięki atmosferze stworzonej przez uczestników. Im więc: Natalii, Agacie, Monice, Martynie, Joasi, Patrycji, Karolinie, Gabrysi, Karolince, Kamilowi, Bartkowi, Pawłowi, Karolince, p. Pawłowi z osobą towarzyszącą oraz kierowcom, za ten dar „wielkiej górskiej radości” serdecznie dziękuję i liczę, że będziecie zainteresowani kolejnym „luźnym wypadem w góry”.

Napisany w wycieczki | 6 komentarzy »

Sezon letnich spotkań rozpoczęty…

Autor: admin o 8. maja 2011

Nadszedł miesiąc maj – nie tylko jeden z najpiękniejszym miesięcy w życiu i formacji modlitwy, ale także czas przejścia w letni rytm życia. To pierwsze to oczywiście nabożeństwa majowe – popularne „majówki” odbywają się u nas od 3 lat w miejscu szczególnym: przy grocie NMP, wybudowanej zbiorowym wysiłkiem naszych Parafian. To drugie natomiast nie oznacza wcale zwolnienia tempa codziennego życia – wręcz przeciwnie – ale zmianę jego priorytetów.

  • Beatyfikacja.jpg
  • Beatyfikacja.jpg
  • Beatyfikacja.jpg

Nie jestem może maniakalnym fascynatem zieleni (jak moja siostra – no, może z pominięciem „maniakalnym”), ale… co za dużo, to niezdrowo… trawka nie może sobie rosnąć w samopas. To zaś uwidacznia potrzebę stałego „dotleniania się” i aktywnego opalania na trawnikach – chodzi oczywiście o ich „strzyżenie na jeża” (które – z racji decybeli – szkodzi tylko słuchowi). Fakt realizacji tej konieczności dedykuję tym, którzy ostatnio trochę za często „gratulują mi dobrej kucharki”.

Myślę, że dla wielu z nas miesiąc maj będzie się od tego roku kojarzył z jego „papieską inauguracją” – wyniesienie do chwały ołtarzy bł. Jana Pawła II było i jest ważnym i bardzo głęboko sięgającym wydarzeniem, które – mam nadzieję – pozostanie w naszej świadomości na bardzo długo.

  • Beatyfikacja.jpg
  • Beatyfikacja.jpg
  • Beatyfikacja.jpg
  • Beatyfikacja.jpg
  • Beatyfikacja.jpg

Niestety, w rytm majowy nie weszliśmy jednak w tym roku bezboleśnie – poranek 3 maja przyniósł nam regionalną odmianę filmu „Nazajutrz”. Najpierw grado-deszcz, a od godz. 7:00… normalnie szok… śnieg!!! W sumie lubię zimę, ale chyba tym razem dołączyłem do spontanicznego jęku wszystkich: NIEEEE!!!!! WYSTARCZY!!!!! Śnieżyca wyglądała groźnie – może nie dla nas (zawsze można było zejść do piwnicy albo na strych po kożuszek), ale na pewno dla rozkwitających roślin, które „majowy śnieg” przygiął aż do ziemi. Widok przy bramę dla wchodzących na poranną mszę św. był po prostu „kosmiczny”.

  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg
  • Majówka.jpg

Wyszło jednak na to, że śnieżyca i ochłodzenie było chwilowym kaprysem pogody. Po 2 dniach niskich temperatur, zaczęły one wracać do majowej normy. I w ten sposób – mimo, iż 3 maja brakowało wiary w to (przynajmniej mnie) – pierwsze letnie spotkanie formacyjne odbyło się w plenerze.

W każdą I sobotę miesiąca odbywa się msza św. ze zmianą tajemnic różańcowych, którą wieńczy spotkanie Żywego Różańca, Rycerstwa Niepokalanej i Parafialnego Zespołu Synodalnego. Odbywa się ono przeważnie w świetlicy parafialnej im. Jana Pawła II. Jednak czasami odchodzimy od tej normy, proponując spotkania o charakterze luźniejszym – w plenerze. Mimo, że altana jeszcze nie jest wykończona, teren pozwala nam wykorzystywać w ten sposób piękną pogodę – i tak właśnie stało się w sobotę, 7 maja.

Mimo pięknej pogody i związanych z nią „działkowych obowiązków” we mszy wzięła udział spora część członkiń i członków naszych grup modlitewnych. Można by rzec, że liturgia stała się kwintesencją rozwijającej się praktyki włączania się w nią osób świeckich. Czytanie w wykonaniu ministranckim (Sebastian), psalm podjęty przez Kościelnego (p. Jan) oraz modlitwa wiernych, poprowadzona przez Radę Parafialną (reprezentowaną przez jej przewodniczącą, p.Małgosię) – tak, tak… tak tu teraz jest.

Po zakończeniu mszy i zmianie tajemnic wyszliśmy przed grotę, aby odśpiewać Litanię Loretańską (prowadzoną – jak zwykle b.profesjonalnie – przez naszego „kapelmistrza”, p. Marię). No, a kiedy skończyła się „majówka”, wtedy… ruszyliśmy do przygotowanych stołów.

Po kilkunastu minutach rozmów zapłonęło ognisko – bardzo ważny element dnia dzisiejszego (czekaliśmy na owo wychwalane „pieczyste”). Trochę groźnie wyglądał nasz „Don Camillo” z siekierką (czy to aby nie na nas), ale kiedy pojawiła się w rękach p.Ryszarda druga, uspokoiliśmy się – wyszło na to, że nasi chłopcy chcą odtańczyć „taniec harnasi”.

Atmosfera spotkania była oczywiście dostosowana do warunków – a więc luźna i bardzo serdeczna (tym bardziej, że – antycypując obchód – wyśpiewaliśmy nasze życzenia obecnej wśród nas p. Stanisławie Elminowskiej, obchodzącej jutro swoje Imieniny). Wkrótce okazało się, że nie przewidzieliśmy popularności naszego dzisiejszego spotkania – dochodzący zapełnili resztę wolnych miejsc, ale spoko… pieczystego wystarczyło.

Miejsc nie zabrakło, jako że nasza Młodzież (Schola Parafialna i Służba Liturgiczna) wybrały miejsca i zajęcia nieco oddalone od nas – piłka siatkowa i „trawnikowe ballady gitarowe”. Tak więc każdy znalazł coś dla siebie.

Spotkanie trwało do godz. 20:00 – w usunięciu jego „skutków” (stoły, ławki i te sprawy – o czym rzadko się wspomina – przeniosła z powrotem Młodzież), a recyclingiem zajęła się „Sance trinitate” („święta trójca” – dodam bowiem, że na ten jeden dzień „święty duecik” znów przybrał starą formę trzech osób; nasze spotkanie zaszczyciła swoją obecnością p.Krystyna, do niedawna główna animatorka Żywego Różańca). Myślę, że wspomnienie dzisiejszego wieczoru pozostanie miłe i żywe na długo.

Wypada więc zaprosić na „ogniskowe poprawiny” oraz zakończyć zgodnie z konwencją: I ja tam byłem, sok bananowy piłem, a com widział i com przeżył… na fotkach utrwaliłem.

Napisany w moja praca | Brak komentarzy »