Blog J.B.

Archiwum autora

Nasze pierwsze parafialne kolędowanie 13.01.2013 r.

Autor: admin o 20. stycznia 2013

Serdecznie zapraszam do obejrzenia (a dla niektórych – do ponownego przeżycia) I Parafialnego Koncertu Kolęd i Pastorałek, który odbył się na Księginkach w niedzielę Chrztu Pańskiego (13.01.2013 roku). Atmosfera spotkania była niesamowita. Film nie odda tego w całości, ale… da jej przedsmak. Opis i zapis fotograficzny został umieszczony W TYM MIEJSCU

Występ duetu ESPERANZA

A tak śpiewała Schola działająca przy parafii Świętej Trójcy w Lubaniu. Dziękujemy Siostrze Karolinie za obecność z tak liczną grupą.

W końcu przyszedł czas na WIELKI FINAŁ

Napisany w moja praca | 1 Komentarz »

Hej Kolęda, Kolęda…

Autor: admin o 27. grudnia 2012

Wiem, wiem… przez pewien czas stronka jakby zamarła. To nie efekt lenistwa, ale problemów z „szlachetnym zdrówkiem”. Jeszcze przez pewien czas nie pojawią się raczej „górskie teksty” – awaria „układu nośnego” (kolano) trochę mnie zablokowała. Lekarze dają szanse powrotu do „randek z górami”, ale to wymaga czasu. Stąd cisza w eterze. No, ale czas to skończyć. Na razie dzielę się wspomnieniem z tradycyjnego spotkania kolędowego – było super. Myślę, że potwierdzą to tak słowa opisu, jak i załączone fotki (przypomnę – poniższa ikonka daje możliwość wejścia w galerię foto i pobrania zdjęć). Pozdrawiam    ks. Janusz

 

Kolędnicy2012_A
Kolędnicy2012_B
Kolędnicy2012_C

Tradycyjnie zaraz po świętach rozpoczyna się szczególny czas – czas spotkań z tymi, z którymi współpracuję na co dzień… czas „kolędy”. Kiedy po raz pierwszy przeżywałem ten okres na Księginkach, wielkim zaskoczeniem były dla mnie odwiedziny kolędników (jakoś wcześniej tego typu tradycja omijała mnie dosyć daleko) – miały zresztą dosyć skromną oprawę: tak w ilości uczestników (Magda, Kasia i Natalia), jak i w długości i sposobie przeżycia spotkania (kilka kolęd wykonanych w plenerze i hejka… dalej na „kolędowy szlak”).

Od dwóch jednak lat spotkania te nabrały pewnego ceremoniału. Po pierwsze „farosz” był już na nie przygotowany – nie brakowało więc zastawionego stołu; po drugie zaś – liczba kolędników w szczytowym okresie sięgnęła dwudziestu osób. Była to więc już prawdziwa „mega-kolęda”, trwająca kilka godzin, podczas której wyśpiewywaliśmy pełną zawartość scholkowego śpiewnika kolędowego oraz jeszcze dużo, dużo więcej. Atmosfera przypominała trochę „pielgrzymkowy spontan” [z jego charakterystyczną „głupawką” – bardzo sympatyczną, i przede wszystkim autentyczną].

Tegoroczna „kolęda na plebanii” była pełnym zaskoczeniem dla czternastki jej uczestników. Dotąd panował pewien „ceremoniał” odwiedzin: zebranie grupy, dzwonek do drzwi, powitanie „zaskoczonego” gospodarza kolędą i… frontalny atak do środka. Tym razem jednak „jEDEN (napis oryginalny) szeryf” przygotował się dobrze na wizytę i – oprócz „iluminacji” jadalni (i przygotowania poczęstunku) – postanowił poczekać na kolędników… na zewnątrz. Pierwsze błyski flesza były dla gromadzącej się grupy totalnym zaskoczeniem… „No nieeee!!!! I po niespodziance!!!!” – brzmiało to może bardzo poważnie, ale w głosach czuć było frajdę zaskoczenia {choć nie wiem, czy zgodzą się ze mną „zaskoczeni”- czekam na komentarze}.

Po „wkupnej” kolędzie zostaliśmy zaproszeni do środka, gdzie czekał na nas refektarz, w pełni świątecznej krasy {świece, iluminacja choinki i „mgielny wazonik”}. No, zaparło nam dech w piersiach – najlepiej podsumowała to chyba Pani Małgosia: „Cuda się jednak zdarzają” [my zdobyliśmy się tylko na pytania: „To ksiądz tak sam z siebie? Naprawdę?!?!?”].

Zazwyczaj pierwsze 30 minut to przygotowania – herbata, ciasto i te sprawy. Dzisiaj było inaczej – wprawdzie pani Bożenka, pani Małgosia, pani Danusia i kilka dziewcząt zostało zaproszonych na chwilę do kuchni, ale… tylko do przygotowania szkła i ciasta. Reszta była już na stole…. Normalnie szok!!! Wkrótce więc zasiedliśmy… ale bynajmniej nie po to, by biesiadować (litości!!!… zaraz po świętach?!?!?… toż to byłby już „żołądkowy samobój”!!!). Przyszliśmy przecież z kolędą.

Zanim jednak zaczęliśmy kolędować przybył kolejny gość – pan Rysiu. Nasze „bramkarki” (pani Bożenka, Małgosia i Zosia) wymusiły na nim „wkupną kolędę” i dopiero po jej odśpiewaniu mógł dołączyć do kolędowych biesiadników.

Nasze kolędowanie rozpoczęło się przekomarzaniem z Martynką, która z pewnymi obawami przyjęła w chwilowe posiadanie nową gitarkę „szeryfa” (na boku dodam, że został on „oskarżony” o wykorzystywanie naszej „scholkowej Mamuśki” – „Ktoś musi rozegrać świeżutkie struny, nie?”). Aby nie było, że gospodarz tylko będzie słuchał, zaprosiliśmy go do wspólnego zagrania kilku „kawałków”, po czym… rozpoczął się koncert. To było swoiste novum – do tej pory koncertowanie (w tym nowe aranżację kolęd i pastorałek) było elementem kolędowej końcówki. Tym razem Magda i Kasia nowymi utworami rozpoczęły wspólny śpiew.

Tego momentu spotkania nie da się opisać słowami [wypada tylko wyrazić żal, że zabrakło kamery] – znane kolędy zaśpiewane ze swadą, humorem i dużą dozą aktorstwa (Kasiu! Czy aby nie lepiej zmienić opcję studiów na aktorstwo???) budziły były nagradzane wielkimi brawami, zaś „baru baru” wykonane w amstrongowskim stylu przez Magdę prawie „powalało nas na ziemię” {zresztą niektóre fotki z tego momentu potwierdzają, że słowom tym towarzyszyła „wielka ekspresja” Magdy}. Tak, w tych klimatach raczej nie dało się konsumować – więc dopiero po ostatnim „hiciorze”, na propozycję słuchaczy, zrobiliśmy krótką przerwę – dosłownie krótką, bo po kilku łykach „boskiego nektaru” (czytaj: napój jabłkowy) Magda i Martyna sięgnęły po gitary, a my… po śpiewniki. Zaczęło się kolędowanie. Bartek (przedstawiciel „męskiego kwartetu”) zaczął wybierać numery stron, a nasze Panie, czyniąc zadość „życzeniom”, wyśpiewywały kolędy i pastorałki (nieraz w pełnych, kilkunastozwrotkowych, wersjach). Tak, tak… z gitar „leciały wióry”, zaś parkiet pokrył kurz ze startego „lakieru” (chodzi o ten na kobiecych „pazurkach”).

O postępie spotkania świadczyło także zachowanie naszych dwóch „małolatów”, Zosi i Małgosi. Początkowe śpiewanie z czasem przybrało cech „spontanu” – pojawiły się rytmiczne klaskania i bardzo interesujące „dźwiękowe efekty specjalne” (że o niegasących uśmiechach nie wspomnę).

W takiej atmosferze dopiero odśpiewanie ostatniej kolędy uświadomiło nam, że to już… po dwudziestej [!!!] – a że „Lulajże Jezuniu” ma nieco „usypiający” charakter, więc postanowiliśmy „rozbudzić towarzystwo” na koniec. Nasz scholkowy pierwszy „hicior” („Hej Jezu”) został wykonany z wielką brawurą – i wtedy postanowiliśmy „pójść na wieś”.

Piszący te słowa nie wie, jak dalej potoczyły się losy Kolędników’2013, ale jeszcze z oddali słyszał radosne śpiewy i okrzyki – można więc sądzić, że ten wieczór dla Księginek nie był zbyt spokojny.

Kolęda A.D.2013 została więc rozpoczęta. Jako gospodarz spotkania pragnę bardzo gorąco podziękować tegorocznej „ekipie”, która wniosła na plebanię bardzo wiele radości, humoru i super atmosfery. Dzięki Wam „dostroiłem się” do (może ciężkiego, ale bardzo interesującego) czasu kolędowych spotkań.

 

Napisany w moja praca | 9 komentarzy »

Urlop 2012

Autor: admin o 27. sierpnia 2012

09.07.2012

Jest 9 lipca 2012 roku. Od samego rana [i to beż żadnych dwuznaczności – od prawie 4:00 rano, na Skalniczej coś zaczęło się dziać. Rumor, wynoszone worki, wreszcie pakowanie samochodu – tak, tak… to oznaki, że „szeryf” wybywa. Mimo pośpiechu, tym razem zostałem zaskoczony – parę minut po ósmej na teren posesji zajechała kolejna „srebrna strzała” i wysiadł… sobowtór!?!?! Nie, nie… to mój Ojczulek, który na czas urlopu podjął się „proboszczowania”. Po wymianie zdziwionych uwag typu „to ty jeszcze nie na trasie?” wyjaśniliśmy sobie to i owo na temat tych dwóch tygodni i faktycznie… ruszyłem.

Trasa była niby standardem – w końcu do Rewala jeżdżę od 12 lat – ale podczas jej trwania doszło do kilku „punktów spornych” [dodam – z moim pilotem, GPS-em]. Chciałem pokazać, że wiem lepiej, no i w efekcie trasa potrwała prawie 2 godziny dłużej.

W tym roku po raz pierwszy zjechałem z niej w Świebodzinie, dzięki czemu mogłem wreszcie zobaczyć i sfotografować fronton posągu Chrystusa Króla Wszechświata. Dalszy ciąg trasy był repetą dotychczasowych „zmagań nawigacyjnych” – za nic w świecie podawana mi trasa nie chciała się pokryć z tą, którą jeździłem dotychczas. No, ale w końcu dojechaliśmy – czekał mnie totalny szok. Przez całą trasę towarzyszyły mi chmury oraz chwilowe opady, a na plaży – na której znalazłem się w niecałe 15 minut po przyjeździe – słoneczko „dawało” aż miło. Posiedziałem więc do jego zachodu – i tak, lekko zdyszany i „podgrzany” zakończyłem dzień pierwszy.

10.07.2012

Wtorek rozpoczął się dla mnie tradycyjnie – wyjściem na plażę tuż po piątej i obudzeniem koło 6:00 kilku znajomych. Pogoda zapowiadał się fajnie. Trochę wiało, ale pokrywa chmur – choć gęstsza niż wczoraj – dawała szansę na „złapanie brązu”. Niestety, to co rano zapowiadało się nie najgorzej, przed południem popsuło się dosyć mocno. Nigdy nie brałem ze sobą parawanu – dzisiaj po raz pierwszy tego żałowałem. Mimo rozbicia się pośród kilku tego typu stanowisk zawiewanie było tak ostre, że po 20 minutach musiałem się poddać. Nie zdołowało mnie to – bądź co bądź przede mną jeszcze sporo dni, ale… to nie tak miało być.

11.07.2012

Środa rozpoczęła się… spóźnieniem!!! Na plaży byłem dopiero po szóstej. Norrrrmalnie szok!!! Czyżby latka albo „szok klimatyczny”?. W każdym razie spacer – tym razem w stronę Niechorza – był bardzo sympatyczny. Nawet wiatr jakby trochę osłabł. Niestety, koło 10:00 okazało się, że dzisiaj można co najwyżej „przewentylować płuca”, co na słońce raczej trudno liczyć. Nie będę ukrywał, że dzisiaj to już trochę podniosło mi się ciśnienie. I chyba nie bez powodu…

… bo czwartek i piątek to już była klęska. Wyobraźcie sobie moją frustrację, kiedy porównywałem opisy upalnego lubańskiego lata z ciągłym deszczem lub mżawką w Rewalu? Normalnie, to trudno nawet opisać. Z rana dawało się jeszcze pospacerować, ale w piątek wróciłem już z plaży w stanie „podtopienia” (złapało mnie podczas powrotu).

14.07.2012

I tak nadeszła sobota. Po ciepłym pożegnaniu, na „letniaka” udałem się do drugiego punkty urlopowej trasy – do Pogorzelicy. Niestety, na „letniaka” nie znaczy zdrowo – pogoda była dosyć chłodna, zmuszając do ubrania czegoś bardziej „arktycznego”.

Pogorzelica to właściwie miejsce wspomnień – to tu przeżyłem pierwsze wyjazdy z Młodzieżą z Wałbrzycha [nie da się ukryć, że tu przeżyłem pierwsze „porażenie słoneczne”]. Miejscowość z pewnością wypiękniała – nowe trasy na plażę. Zmiana tras dojazdowych. Niby tak samo, ale zupełnie inaczej.

15.07.2012 r.

Niedziela – wiadomo, trzeba ją rozpocząć Eucharystią. Udało się załapać na poranną mszę św. o godz. 7:00. To, co mnie zszokowało, to ilość uczestników – w sumie zapełniono prawie wszystkie ławki. To było budujące [choć stanowiło też przedmiot przemyśleń o frekwencji w Księginkach]. Niestety, to było jedyne pozytywne wrażenie tego dnia. Kilka godzin później pogoda pogorszyła się na tyle, że właściwie udało się zaliczyć tylko dwie trasy plażowe. Poza tym było dżdżysto i wietrznie.

16-18.07.2012 r.

Te dni nie były budujące. Pomijając brak sieci telefonicznej, pogoda nie skłaniała do aktywności. Po raz pierwszy nie wziąłem niczego na deszcz… i po raz pierwszy takie akcesoria stały się potrzebne. Niestety, efektem tego stała się możliwość wyłącznie porannych „plażowych wypadów”. Przedpołudniowa pogoda (nawet, jeśli bez deszczu) nie skłaniała nawet do spacerów. KONIEC ŚWIATA!!!

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

„ZADYSZANY SZLAK” 21.07.2012 roku

Autor: admin o 3. sierpnia 2012

Czytelnikowi należy się najpierw wyjaśnienie – tytułowa „zadyszka” nie dotyczy samego szlaku (uspokajam – z nim wszystko w porządku), ale jednego z uczestników wędrówki po nim [niestety, piszącego te słowa]. Wprawdzie kierując się mądrością mojego Ojczulka oraz lekarza prowadzącego „Zerkaj czasem w swój dowód” mógłbym odrzucić część negatywnego wydźwięku zadyszki, ale przyznanie się Iwonki i Bogusia do tej samej „kategorii wiekowej” oraz fakt, że jeszcze niedawno (03.07) tę samą trasę przeszedłem spokojnie – pozostał niepokój: czyżby problemy z formą?!?

No, ale zacznijmy od początku. Skrócony z racji obowiązków urlop nad polskim morzem (które tym razem niestety nie dopisało pogodowo) postanowiłem zakończyć krótkim wypadem w góry. Po spacerze na początku lipca (http://swmaksymilian.luban.pl/grupy-parafialne/duszpasterstwo-trzezwosci-diecezji-legnickiej/gorska-wedrowka-03-07-2012-r/) zdecydowałem powtórzyć urokliwą trasę do czeskiego Ostas leżącego w pobliżu Polic nad Metuji. Aby pomysł miał silne oparcie, postanowiłem zaprosić przyjaciół: Iwonkę i Bogusia. Na termin wypadu wybraliśmy ostatni dzień urlopu, sobotę [21.07].

Polską część trasy (prowadzącą przez Jelenią Górę, Kamienną Górę, Krzeszów i Mieroszów) pokonaliśmy szybko [jako, że kierowca dobrze ją już poznał]. Trochę wolniej jechało się w części czeskiej, ale niezawodny pilot, Boguś, sprawnie kierował nami – efektem było tylko jedno zbłądzenie, tuż przed samym celem wypadu. Trochę niepokoiła nas pogoda – przez cały czas towarzyszyła nam mżawka… ale wierzyliśmy, że na miejscu będzie lepiej.

I faktycznie, podobnie jak 3 lipca, tak i teraz deszcz ustał, choć wiszące chmury zapowiadały, że jeszcze się odezwą. Co więc robimy – „zadajemy pogodowe czary”, łapiemy „posiłkowe kalorie” i… w drogę. Już początek był zapowiedzią – dla piszącego te słowa – że tym razem trasa będzie wymagająca [i to nie z racji procesów górotwórczych]. Iwona „wydarła” tak, że wkrótce prawie straciliśmy ją z oczu (ale to „duża dziewczynka” – nie zabłądzi).

Podejście do „skalnego miasta na Ostasu” jest może niezbyt strome, ale daje w kość [zwłaszcza po prawie 2-tygodniowych spacerach po brzegu morza, gdzie wysiłek można określić słowami piosenki „mniej niż zero”]. Być może to lub szok zmiany klimatu spowodowały, że już ten pierwszy etap podniósł mi ciśnienie, a i uszkodzone kolano zaczęło się buntować. No, ale nie przyjechaliśmy tu po to, aby tylko podziwiać widoczki – ból bólem, ale „honor – honorem”. Na czworakach, ale wejdę!!!

Poprzednie wejście było jasno podzielone na etapy – jednym z odpoczynków stało się miejsce postojowe u stóp skalnego miasta. Niestety, jako że dzisiaj nie było prowadzącego, Iwona ominęła go i wkrótce [po sakrastycznym „pa pa” zniknęła nam z oczu. Po krótkim postoju ruszyliśmy więc za nią.

Skalny kompleks Ostas nie jest zbyt wysiłkowy – to świetna trasa do górskich spacerów [nawet dla niedoświadczonych]. Zapewnia też piękne wrażenia estetyczne. Świetnie rozłożone tarasy widokowe, bardzo zadbany i przemyślany szlak przynosi chlubę jego twórcom. Gdyby nie to moje kontuzjowanie – byłaby to okazja do kolejnego, pięknie przeżytego w górach popołudnia. Ale nawet problemy kondycyjno-zdrowotne nie były w stanie zmusić mnie do rezygnacji i powrotu. Jak to się mówi: „Nawet na czworakach, ale do przodu”.

Iwonka i Boguś pokazali swój „górski pazur” – nie tylko zajmując miejsce w „czołówce peletonu”, ale także wspinając się na okoliczne skałki. Momentami wywoływało to trochę „dreszczy”, ale bawiliśmy się świetnie [widać to na załączonych fotkach].

Pierwszy postój [uffff…] zrobiliśmy dopiero na szczycie – to opróżniliśmy część Bogusiowego plecaka, no i oczywiście zapełniliśmy karty pamięci foto-wspomnieniem. Zejście było już spokojniejsze i dużo spokojniejsze (także tempem). Czyżby przestała działać grawitacja??? Nie, po prostu moi Przyjaciele wykazali zainteresowania dla mnie w górach obce – jagody i grzyby. A trzeba przyznać, że mimo najazdu zbieraczy leśnego runa nie brakowało ich w okolicy. Tak więc z dużo spokojniejszym oddechem doszliśmy do miejsca postojowego [skąd weszliśmy w skalny kompleks]. Tu Iwonka i Boguś wcisnęli się w skalną szczelinę, gdzie zostali uwiecznieni (dobrze, że zostało mi to oszczędzone, bo przy moich „lilipucich gabarytach” mógłbym stanąć co najwyżej u podnóżka szczeliny). Wkrótce – uprawiająca nadal „ekstremalną wspinaczkę” Iwonka znalazła „górski domek na zimę” (skalną grotę), którą oczywiście postanowiła [wraz z Bogusiem] dokładnie poznać.

Końcówkę trasy przeszliśmy dwoma szlakami – ja tym razem postanowiłem zachować się jak tradycjonalista (tylko bez tekstów o „wapniarstwie”, proszę] i zejść szlakiem stałym; Iwonka i Boguś zaryzykowali „trasę na skróty”. W sumie wyszedł remis, bo na dole spotkaliśmy się przy biwaku i nie było „tych pierwszych” – no, może „grupa ekstremalna” miała tym razem nieco bardziej ożywiony oddech. W tym stanie doszliśmy do „srebrnej strzały”, gdzie nie dało się inaczej – znowu coś „wrzuciliśmy na ruszt”. W tym momencie pogoda przestała dawać nam „fory” – zaczęło padać, i tym razem nie była to już mżawka.

Zgodnie z obietnicą kolejnym punktem dzisiejszego programu była… WIELKA WYŻERKA. Poznany podczas poprzedniego zwiedzania terenu lokal zaimponował mi obfitością menu (dodam – na trasie powrotnej do Mieroszowa – nazwa od jakiegoś generała) – byłem ciekawy opinii moich „współwędrowniczków”. Kiedy zajechaliśmy, rozpadało się na dobre – z nieba dosłownie „lało się wiadrami”. Czekanie na realizację zamówienia nie dłużyło się nam więc – tym bardziej, że Iwonka w wystroju restauracji znalazła kilka „meblarskich obiektów zachwytu” [tak, tak Boguś – czas odwiedzić sklep z antykami]. Zupa czosnkowa była – jak poprzednio – rewelacyjna, ale drugie danie [przyznam się bez bicia] po prostu mnie „wykończyło”. Mimo, że nie narzekam na apetyt, tym razem nie dałem rady całości [do tej pory jestem w szoku po tym fakcie – drodzy restauratorzy, może warto przejść na niemiecki model porcji żywieniowych???].

Powroty, jeśli odbywają się tą samą trasą, potrafią być nudne. Dlatego postanowiliśmy wypróbować trasę przez Teplice. Może trochę gorsza jakościowo dostarczyła wielu wrażeń i sympatycznych obserwacji. Mieliśmy okazję zobaczyć wjazd do „Skalnego Mesta” i przejechać przez najdziwniejszą dawną granicę państwową – mostek (noszący ślady częstych „spotkań trzeciego stopnia z pojazdami dwuśladowymi”), w którym ledwo się zmieściliśmy [no tak, ale kiedy go budowano hitem był „maluch”, a ten wcisnął by się tutaj „bez mydła”]. O ile fragmenty czeskiej trasy powrotnej wymagały dosyć częstych interwencji pilota, o tyle po wjeździe do Polski szybko trafiliśmy na szlak kierujący nas w stronę Krzeszowa.

Wprawdzie nie było tego w planach, ale w sumie nigdzie nam się nie spieszyło – postanowiliśmy więc zrobić postój w Krzeszowie i zwiedzić pięknie odrestaurowaną Bazylikę. Pamiętam ją sprzed 4 lat – to co zobaczyłem teraz, było zupełnie inną jakością. Trudno to opisać – w tych murach czuć piękno przeszłości, no i to sacrum (czego brak np. Katedrze Notre Dame w Paryżu – piszę to z autopsji).

Po prawie godzinnym zwiedzaniu i modlitwie ruszyliśmy dalej – przed Jelenią Górą musieliśmy wjechać na paskudny objazd przez Łomnicę [remont zerwanego mostu w Maciejowej]. Gdyby nie sugestie Bogusia, który znał go doskonale, koła i resorowanie dostałyby ostry wycisk. No, ale w końcu dojechaliśmy cało i zdrowo do lotniska, a stąd do centrum. I tu zakończyła się wspólna część naszego wyjazdu. Dla mnie finał nastąpił w 35 minut później, kiedy „srebrna strzała” westchnęła z ulgi – „nareszcie garaż!!!”.

Czas na podsumowanie. Wybrany na dzisiaj szlak jest piękny i godny polecenia każdemu, kto lubi „górski wycisk” [nawet jeśli w mini-pigułce]. Sam dojazd – z Lubania – zajmuje trochę ponad 2,5 godziny, ale naprawdę warto. Widoki śliczne, trasa bardzo pomysłowa, jest wiele obejść i dodatkowych punktów zwiedzania [za[planowanych nawet na cały dzień]; w pobliskich Policach znajduje się piękny kościół… a jeśli wędrówka pobudzi apetyty, w niedaleko znajduje się „Skalne Mesto”, gdzie już można powspinać się „na poważniej”.

Dla mnie dzisiejsza trasa była naznaczona wspomnianymi kilkakrotnie kłopotami kondycyjno-zdrowotnymi, ale, że chcę tu wyrwać moją Scholę, więc staram się tym nie przejmować. Trochę tras rowerowych i parę wkłuć w kolano – i będzie dobrze. Dziękuję moim Przyjaciołom za miłe towarzystwo i oczywiście zapraszam na dalsze szlaki.

Napisany w wycieczki | 3 komentarze »

„Szkoła Przetrwania jedynego Szeryfa” 30.06.2012 roku

Autor: admin o 30. czerwca 2012

Jest ostatni dzień czerwca, godzina 8:30 – na placu kościelnym rozpoczyna się jakiś ruch. Czyżby jakaś nacja cierpiąca na „niedosenność”? Oczywiście nie. Po prostu… z racji zakończenia roku szkolnego postanowiliśmy podsumować roczną pracę naszej Scholi EDEN. A że w naszej tradycji najlepszą do tego okazją stały się wypady plenerowe – więc postanowiliśmy uczcić kolejny rok pracy pobytem w Karkonoszach.

Na zaproszenie Schola odpowiedziała może skromnie – pojechały tylko Monika, Ola, Gosia (nasza ministrantka) oraz „senior” naszych wypadów – Pan Ryszard. Naszą grupę nazwaliśmy „Szkołą przetrwania – jedynego – szeryfa”. Zgodnie z opinią – w trasę ruszyli ci, którzy „już nic nie mieli do stracenia” (to oczywiście żart).

Początek upłynął w nastrojach nieco minorowych – raz, z racji odzewu na zaproszenie; dwa – z racji porannego „kapuśniaka”. Jadąc w stronę Szklarskiej Poręby (o tym zaraz) zastanawialiśmy się, czy damy radę wyjść choć na chwilę z samochodu – z racji deszczu.

Wypad 30.06.2012

Ten wyjazd miał charakter jubileuszowy – 5 lat temu zainicjowaliśmy tego typu formę świętowania uroczystości scholkowych. Dzisiaj postawiliśmy przypomnieć sobie trasę naszego pierwszego scholkowego wyjazdu. Pierwszym postojem był „Zakręt Śmierci” – niestety, wystraszyli nas trochę „bramkarze” pobierający „haracz”. Nie chcieliśmy płacić za kilka minut na pamiątkowe zdjęcie, więc… ruszyliśmy dalej.

Kolejny postój – zbiornik przy Podgórzynie. Tu stawaliśmy zawsze na pierwszą albo drugą herbatę. Tak więc i tym razem – w nieco pochmurnej atmosferze – stanęliśmy, aby „dać sobie w żyłę nieco teiny”. Po 10 minutach ruszyliśmy prosto do Karpacza, skąd chcieliśmy rozpocząć nasze dzisiejsze wędrowanie.

Kiedy już stanęliśmy na parkingu, zwróciliśmy uwagę na to, że nie będzie lekko – nie z racji deszczu, ale przez panoszący się upał (w cieniu około 30 stopni). Ale w sumie, wszelkie „nadzieje” pozostawiliśmy w Lubaniu, więc… czas ruszyć naprzód.

Najpierw przypomnieliśmy sobie fragment zimowiskowej trasy przez centrum Karpacza, dochodząc do zapory na Łomniczce. Stamtąd – po okazjonalnej sesji foto – ruszyliśmy na trasę „plenerową” wokół okolicznego wzgórza. O ile dotąd szliśmy trasami sprawdzonymi przez „szeryfa”, o tyle teraz wkroczyliśmy na tereny nam wszystkim nieznane. Pominiemy „lekki szelest oddechu naszego przewodnika” (ogłuszający nas podczas wspinaczki na szczyt wzgórza) – doszliśmy na szczyt i wtedy padło pytanie: co dalej?

Ks.Janusz stwierdził – idziemy jedynym widocznym szlakiem. Okazało się to dobrą decyzją, bo w końcu doszliśmy do Centrum Pneumonologii, gdzie wykorzystaliśmy ośrodkowe centrum zabawy – z okazji do zjazdów skorzystała nawet „seniorka” Monika.

Zabawa trwała około 30 minut, po czym – ku naszej konsternacji – ruszyliśmy dalej „pod górkę”. Rozumiemy, że górki to wysokość, ale przecież jedynym kierunkiem nie może być „góra”!!! Okazało się, że to nasze myślenie miało rację bytu – potwierdzeniem stał się fragment zejścia koło „Hotelu Gołębiewski”. W sumie zejście było bardzo naturalne – niestety, po przejściu trasy do dawnego Muzeum Lalek okazało się… że znowu trzeba się wspinać. Nasz „przewodnik” postanowił przypomnieć nam widok „górnego wodospadu” – chyba tylko Małgosia zachwycała się widoczkami; my zbiorowo wydawaliśmy lekkie „objawy irytacji”. Nie żebyśmy „padali”, ale… ile można iść i iść?!?!?!

Po krótkim postoju przy wodospadzie ruszyliśmy… znów pod górkę [!!!]. No nie… to już przegięcie. Jakby na przygaszenie naszych nastrojów „szeryf” zafundował nam w tym momencie „kozi serek” – nie powiemy, smakowało, ale… co to oznacza na najbliższą przyszłość???

Okazało się, że nic dobrego. Ruszyliśmy w stronę nowej stacji kolejki linowej (z Białego Jaru), a potem doszliśmy do skoczni [tu padły dawno oczekiwane, pierwsze pytania „daleko jeszcze”?]. Stąd zeszliśmy na „terenowy szlak” [określenie „szeryfa”], który – wstrząsając naszymi trzewiami – doprowadził nas na wysokość miejscowego posterunku Policji. Wydawało się, że już skończyliśmy…

Niestety… to było tylko wrażenie. „Szeryf” postanowił doprowadzić nas do samochodu „trasą ekstremalną” – zachęcając do zaliczenia 56-stopniowego podejścia do parkingu. Oj, lało się z nas wszystkich jak spod prysznica – ale doszliśmy. Już dawno nie witaliśmy z taką radością widoku „szeryfowskiej srebrnej strzały”.

Podobno kiedy są wymagania, jest też nagroda. Spełniło się to podczas dzisiejszej wędrówki. Na jej zakończenie zostaliśmy zaproszeni na małe „tet-a-tet” z wyrobami rybnymi. W stałym punkcie wędrówkowych postojów nie tylko podjedliśmy, ale także wykorzystaliśmy urządzenia do „absorpcji nadmiaru energii” (a już było pewne, że nic nie mamy w zapasie). Trampolina i huśtawka pomogły wyrównać poziom testosteronu – efektem tego stał się „zabójczy apetyt”, który przeraził naszych „sponsorów”.

W końcu czas ruszyć do domu (choć przez prawie cały czas nasz „szeryf” zwodził nas obietnicą małej wyprawy na Kamieńczyk) – pojawiło się zjawisko „głupawki wędrowników”: spazmatyczny śmiech, a w chwilach przerwy… zaraźliwe chrapanie. No nie… przecież kierowca ma nas dowieźć całych i zdrowych.

DOJECHALIŚMY!!!! Chcemy podkreślić, że cały dzień przeżyliśmy w „warunkach ekstremalnych” (blisko 33 stopnie), ale… nasze wspomnienie będzie pełne radości. Było SUPER!!! Ponawiamy zimowiskowe oświadczenie, że „kolanowe problemy szeryfa” to zwykła ściema – niemniej jednak dziękujemy naszym przewodnikom za poprowadzenie nas, może nie najłatwiejszą, ale dającą wiele satysfakcji, trasą.

Ze swojej strony Organizator pragnie gorąco podziękować Monice, Małgosi, Oli i Panu Ryszardowi za super-atmosferę wypadu. Wędrować z Wami było wielką przyjemnością. Zapraszam na kolejną trasę zaraz po urlopie.

Napisany w wycieczki | 2 komentarze »