Blog J.B.

Archiwum autora

Wyjazd 15.09 jeszcze inaczej

Autor: admin o 3. października 2013

Wyproszona pogoda

 

Jest 15 września 2013 godz. popołudniowa, pogoda jest pod „psem” tzn : zachmurzenie duże i lekko zaczyna kropić deszcz a nasze tygodniowe przygotowania do zaplanowanej wycieczki na SMEDAWę w Czechach pomału bije w łeb.

– Nie poddamy się pasażerowie niebieskiego „byczka” czyli mojego autka krzyknęli jednomyślnie.

Zastanawialiśmy się tylko co na to powie nasz przewodnik, wspaniały towarzysz, nasz szeryf który nie do końca był przekonany do pogody owej niedzieli.

Pewnie nasz lekko błagalny wzrok, skierowany w stronę szeryfa, przekonał piechura-piechurów do podjęcia decyzji o wyjeździe . Padły nawet dwa pomysły na naszą wycieczkę. Zdecydować mieliśmy my – Dominika, Nadia i ja. Do Karpacza czy do Jeleniej Góry na perłę zachodu? Wybraliśmy Karpacz, ale pogoda nie dawała nam spokoju. I wtedy słowne przepychanki przerwał dźwięk klawiszy telefonu szeryfa, który postanowił zadzwonić do przyjaciela i raz na zawsze przerwać tą nierówna walkę. Posmutniały nam miny po komunikacie ,że cały Karpacz i okolica moknie w deszczu . Pomyślałem już , że czas do domu wracać, choć niedawno z niego wyjechaliśmy.

Niestety to nie było możliwe, gdyż nie brakuje pomysłów naszemu przewodnikowi. Decyzja padła na zwiedzanie Sanktuarium NMP w Hejnicach , później zobaczymy co będzie – a w myślach prosiłem Boga o pogodę by móc zahaczyć SMEDAWĘ.

Jak już wspomniałem jedziemy moim „byczkiem” a srebna strzała tym razem odpoczywa w garażu , gdzie na pewno jest jej ciepło a przede wszystkim sucho. Za auto mapę tym razem robił nasz szeryf i całkiem to fajnie wyglądało , bo mimo głosowego wskazania kierunku jazdy otrzymałem również kierunkowskazy ręką. Nie ukrywam – czułem się bezpiecznie . Drogę do Hejnic wybraliśmy po krótkim postoju w Biedrzychowicach i wymianie argumentów dlaczego tedy a nie tędy powinniśmy pojechać . Argumentów moich nie będę przytaczał bo i tak wyszło, że jedziemy tam gdzie „przewodnik ” powiedział a później wskazał kierunek jazdy jedną ze swych dłoni.

Jedziemy, droga prowadzi przez Świeradów do granicy z Czechami. Rozmowa w samochodzie była ożywiona i czasem dość zabawna. Czas przejazdu był przyjemny i szybko dotarliśmy na miejsce. W Hejnicach padał kapuśniaczek a my” pomiędzy kroplami” przeszliśmy szybkim krokiem marszowym do Sanktuarium NMP. Już na samym wejściu przywitały nas duże, co tam- ogromne drewniane drzwi . Widok w środku zaparł nam dech w piersi. Nie twierdzę , że jestem zagorzałym zwolennikiem i znawcą sanktuariów lub innych , ale zrobiło to ma mnie wrażenie i chyba nie tylko na mnie. Kilku minutowe przystanki i podziwianie malowideł , rzeźb , obrazów było wspaniałym przeżyciem.

Wróciliśmy do samochodu. Deszczyk trochę osłabł, a w mojej głowie pojawiła się myśl o wycieczce na Smyrk. Wycieczce o której mówiliśmy od początku.

Padła decyzja , choć nie do końca była zdecydowana tak na 100% jednomyślnie.

Jedziemy na SMEDAWĘa !!!.

Dobrze , że kierowcę prowadził znawca tych Czeskich czasem wąskich uliczek i szybko wyjechaliśmy na upragnioną krętą drogę prowadzącą na Smedawę. Deszcz przeniósł się gdzieś indziej. Mimo wilgotnego powietrza czuło się rześkość i świeżość.

Skupiony byłem na prowadzeniu mojego byczka, bo droga nie dość że w górę to była ciągiem serpentyn, którą ze wszystkich stron otaczał gęsty piękny las. Skupienie moje przerwał głos naszego przewodnika, który nie do końca był przekonany czy minęliśmy już czy nie mały zjazd , gdzie czekał na nas wspaniały szum wody ocierającej się o kamienie, tzn. mały wodospad. Po krótkiej przerwie znów znaleźliśmy się na drodze prowadzącej ku górze.

Hura, dojechaliśmy na Smedawę.

Pogoda mimo że bez słońca była super. Trwają dyskusje czy decydujemy się na małą wędrówką jakimś szlakiem czy mimo dość późnej godziny popołudniowej jedziemy dalej przez Czechy do Jeleniej Góry a tam …..

Wystartowaliśmy ze Smedawę w stronę Harrachova a dalej do Polski przez Świeradów. Myślicie, że droga nam się dłużyła albo przepełniona była nudą ? To muszę wyprowadzić was z błędu. W samochodzie aż wrzało od rozmówek , przepychanek słownych i kawałów serwowanych przez pasażera kierowcy byczka. Przejazd przez Harrachov był dla mnie niezłym zaskoczeniem a zdziwienie na mojej twarzy wywołał znak drogowy informujący „Szczecin prosto” . Grymas twarzy zauważył nawet szeryf, któremu wydało się to bardzo zabawne. Droga była prosta a my na Szczecin jedziemy.

Już widać dawne przejście graniczne Polsko-Czeskie. Wsłuchaliśmy się w przygody związane z przejściem granicznym przeżyte przez naszego przewodnika – uśmialiśmy się.

A nie mogę zapomnieć by poinformować was o pogodzie . Była super!! Nie padało i zrobiło się trochę cieplej.

Zaskoczeni zostaliśmy pomysłem podejścia do wodospadu „Kamieńczyk” trasą miłą i przyjemną. Nie protestowaliśmy spoglądając na zegarek czy czasem nie jest już późno. Przystanek na parkingu płatnym strzeżonym ( niby ), miły głos pana parkingowego oznajmujący nam drogę i czas podejścia do wodospadu. Uprzejmie podziękowaliśmy i wbiliśmy się na szlak prowadzący do celu. Wiedzieliśmy, że nie zabłądzimy z naszym wspaniałym przewodnikiem. Już po kilku minutach usłyszałem „Tato proszę na barana „ To moja córeczka, której nóżki zastrajkowały. Po chwili zrobiłem się o kilkanaście kilogramów cięższy i kilkanaście centymetrów wyższy. Nie miałem wyjścia , do przodu pomyślałem i ruszyłem z kopyta. Moi współtowarzysze na początku dorównywali mi kroku, lecz za jednym ze skrętów na szlaku, przed naszymi oczami wyrosła wielka stroma góra naszpikowana kamieniami i korzeniami jak dobra kasza skwarkami. Jak tu iść jak jest nas dwoje ?? Nasz piechur z telefonem w ręku wystartował jako pierwszy podając nam rytm . Niestety ja nie nadążyłem a Dominika towarzyszyła mi i Nadii. Na początku było ciężko ale znalazłem swój rytm podchodzenia pod tą górę i goniłem szeryfa. Nie udało mi się dogonić a nawet przegonić. Chyba dobra zupa zapodana przed wyjazdem dała povera naszemu alpiniście. Po dotarciu na miejsce lekko byliśmy zadyszani – my byliśmy zdyszani a nasz alpinista wykręcał już drugą chusteczkę ocierając czoło. Tłoku na szlaku nie było, kilku turystów a my pośród nich podziwialiśmy wodospad. Sesja zdjęciowa telefonami komórkowymi , mały odpoczynek i czas zmierzyć się z droga powrotną. Powoli i małymi krokami doszliśmy do skrzyżowania kilku szklaków-było trudniej niż podejście pod górę , ale udało się. Mając niezłą oriętacje w terenie, skierowaliśmy się na nasz szklak prowadzący do zaparkowanego byczka i miłego Pana parkingowego. Znów zamieniłem się w taxi na życzenie córeczki Nadii i razem pomknęliśmy zostawiając na kilkanaście metrów z tyłu naszych współtowarzyszy , by jako pierwsi dotrzeć do samochodu. Nie daliśmy nikomu szans – wygraliśmy ten wyścig. Po uregulowaniu należności za rzut okiem parkingowego na naszego byczka, ruszyliśmy krętą asfaltowa drogę, zmierzając do Jeleniej Góry by tam spożyć zasłużona kolacyjkę . Padło pytanie – czy MD ? czy Pizza Hut?? Jedna z uczestniczek wycieczki była za tym pierwszym , pozostali pizza. Wygrała pizza a niezdecydowana Nadia dała się przekonać. Trochę zmęczeni i głodni jak wilki ,wbiliśmy się w wąskie wejście Pizza Hut . Miła Pani wskazała nam stolik-trochę mały i podała nam menu proponując coś do picia. Wybór nie był taki prosty, ale udało się osiągnąć kompromis i przystąpiliśmy do złożenia zamówienia.

Syci i „napici” pomału zmierzaliśmy do wyjścia. Za drzwiami zastaliśmy deszcz i zimny wiatr. Do samochodu nie było daleko i szybkim wojskowym krokiem ruszyliśmy by jak najszybciej wbić się w wygodne fotele, poczuć ciepło i bezpiecznie dojechać do domu. Jazda nie należała do przyjemnych w powodu brzydkiej pogody, ale atmosfera w środku była gorąca . Podały różne tematy dotyczące każdego z nas. Miła dla mnie była pochwała za dobrą jazdę , która padła z ust bardziej doświadczonego kierowcy, czyli naszego szeryfa. Około 21 zajechałem na plac pod plebanią. Cały i mam nadzieje zadowolony szeryf został dostarczony do domu. I my udaliśmy się do domu . Już planujemy kolejną wędrówkę i zapraszamy innych .

Dziękuję za wspaniały wspólny pobyt i proszę o jeszcze 

 

Grzegorz – jeden z uczestników

 

Napisany w wycieczki | Brak komentarzy »

Wodospad Podgórnej

Autor: admin o 1. października 2013

Przesieka 29.09.2013 r.

Jest niedzielne południe (29.09.2013 r.), piękna pogoda – do tego nagłośniony w mediach „dzień serca”. Ja już po obowiązkach i… co by tu dzisiaj zrobić z czasem wolnym. Od kilku tygodni to już nie jest dylemat. Moi „motywatorzy” (Dominika, Grzegorz i Nadia) sprawili, że gdzieś tam ocknął się „niespokojny duch aktywności”. A do tego dzisiejsza pogoda (jakże niepodobna do tej z poprzedniego wyjazdu).

W planach mieliśmy trzy możliwości: piękny zamek we Frydlancie (Czechy), Perłę Zachodu (Jelenia Góra) lub spacerek do wodospadu Podgórnej w Przesiece. Wybór „jednogłośnie” padł na tę trzecią opcję – „Czesiu” (żywy GPS czyli… ja) miał trochę „cykora”, czy na pewno trafi (byłem tu tylko raz i to 2 lata temu), ale podobno pewnych miejsc się nie zapomina.

Niestety, po przyjeździe do Przesieki okazało się, że ”sklerozis” to choroba nóg (w tym przypadku kół i licznika). Na właściwy zjazd trafiliśmy dopiero po analizie mapki miejscowości oraz na trzecim kolejno zaliczonym zjeździe. Ja szukałem „znaków w pamięci” (charakterystyczny domek na grani), zaś „współtowarzysze niedoli” zaczęli się zastanawiać, czy nie przyjdzie nam zmienić planów. Okazało się jednak, że obawy były płonne – fakt, że z „poślizgiem”, ale w końcu zajechaliśmy na mini-parking i… w „rilaksowym” nastroju ruszyliśmy pod lekką górkę.

Zgodnie z obietnicami „szeryfa” trasa była zdecydowanie relaksacyjna (no, może za wyjątkiem tempa przewodnika, któremu jakby ciągle się spieszyło – ale to tylko dlatego, że tym razem „energetyczna Nadia” zrezygnowała z „taksówki”). W sumie chyba tylko piszący te słowa nie zdziwił się szybkiego dojścia do wodospadu (po doświadczeniach poprzednich „rilaksacyjnych spacerów” moi znajomi z pewnym niedowierzaniem przyjmowali zapewnienia o jakości tej trasy).

Krótka sesja zdjęciowa i podziwianie widoczków Skalnego Wąwozu – i… co by tu dalej. Z zaskoczeniem przyjęliśmy słowa przewodnika, że możemy iść dalej, ale… on tam jeszcze nie wędrował. A co tam, „raz kozie śmierć” – IDZIEMY!!! Najpierw trzeba było zaliczyć kilka stopni i taras widokowy nad wodospadem, potem Grzegorz i Nadia zaczęli udawać kozice, do czego wkrótce w zaskakującym tempie dołączyła Dominika (chodzi oczywiście o zdobywanie skałek). „Szeryf” z racji „powagi urzędu” obszedł kompleks skalny, przecierając żółty szlak.

Dalszy ciąg trasy był urokliwy i naprawdę rekreacyjny – do momentu jednak, kiedy na propozycję zebranych przewodnictwo przejęła Dominika. Kierując się niesamowitym zmysłem kierunku poprowadziła nas „ścieżką kozic” w dół – ścieżką o tyle ekstremalną, że kilka razy o mało co nie zaliczyliśmy „dupniaków”. Było to jednak ciekawe doświadczenie – tym bardziej, że nie mając pewności, gdzie wyjdziemy, „dodawaliśmy sobie odwagi” stwierdzeniami, że „jakby co, to zawrócimy po śladach”. Okazało się to jednak niepotrzebne, bo „magnetyczny zmysł” Dominiki wyprowadził nas na główną trasę trochę poniżej wodospadu. Tak więc zatoczyliśmy małe kółko i… najprawdopodobniej ta sama trasa czeka moje dziewczyny ze Scholi 12.10.

Wydawało by się, że w tym miejscu dobiega końca nasza eskapada – nic z tego. Wyczailiśmy bowiem fajną ścieżkę po drugiej stronie strumienia i oczywiście postanowiliśmy sprawdzić, dokąd ona prowadzi. Atmosfera przypominała bardzo grzybobranie – my jednak (z racji uświadomienia, że „wszystkie grzyby są jadalne, ale niektóre tylko raz w życiu”) daliśmy sobie spokój z szukaniem „leśnego runa” i po prostu maszerowaliśmy dzielnie dalej.

W pewnym momencie prowadzący „szeryf” zszedł ze szlaku, co nas nieco zastanowiło, ale… widocznie tak musi być (kolejny „news” na trasie). Mostek, którym przeszliśmy na drugą stronę Podgórnej był nieco chybotliwy, ale to zauważyła tylko Dominika (w końcu wraz z „szeryfem” obciążenie mostku było zdecydowanie „niewielkie”). Jeszcze krótka trasa „kaczym rzędem” pośród traw i… znowu asfalt i jakby trochę mocniejsze podejście. Musieliśmy je zaliczyć z dwóch powodów: „granatowy poduszkowiec” stacjonował po drugiej stronie wzniesienia, a do tego po drodze mijaliśmy ten oryginalny domek, przy którym (na zespole skalnym) odbyła się mini-sesja foto.

Z lekkimi „przygodami” doszliśmy w końcu na parking, tu krótki posiłek i… jedziemy do następnego punktu dzisiejszego wyjazdu – do „Gołębiewskiego”. To, co tu się działo niech pozostanie naszą skromną tajemnicą – nadmienię tylko, że jakoś tak na korytarzach pojawiały się reminiscencje z filmu „Titanic”.

Półtorej godziny minęło jak mgnienie oka – wezwawszy „taxi” (Grzegorz podjechał z fasonem pod główne wejście) ruszyliśmy do ostatniego punktu zaplanowanego na dzisiejszy dzień. Poprzednio zaliczyliśmy „rybkę” w smażalni i jeleniogórską Pizza Hut. Wychodziło na to, że dzisiaj kolej na fajną pizzerię na Zabobrzu. Okazało się jednak, że „jednomyślna” decyzja uczestników wypadu odesłała nas znowu na rybkę (ta jednomyślność nieprzypadkowo jest tak zapisana – ale nie skarżę się, bo „U Rybaka” naprawdę smacznie gotują).

Ostatni odcinek „niedzielnej przygody” jest zawsze najgorszy dla kierowcy – my, nasyceni kaloriami i trochę zmordowani „wodnymi igraszkami” mogliśmy przysypiać, ale Grzegorz musiał twardo trzymać się asfaltu. Robił to zdecydowanie i – jako, że nie padły propozycje jazdy „przez Szczecin” – wkrótce zajechał z piskiem opon przed plebanię.

Jakoś tak się ostatnio porobiło, że (trochę mobilizowany przez sąsiadów) spędzam kolejną niedzielę aktywnie. To fajne doświadczenie i – dziękując za wspólnie spędzony czas – zachęcam do dołączenia moich pozostałych parafialnych znajomych.

 

************************************

Główną atrakcją Przesieki jest Wodospad Podgórnej (547m.n.p.m.). Wodospad ten przebija się przez skalny wąwóz i ma potrójny spad wody o wysokości dziesięciu metrów. Jest on punktem węzłowym dla podgórskich szlaków turystycznych. Pod wodospadem jest mostek, z którego rozpościera się najpiękniejszy widok na wodną kipiel. W lecie kąpie się tu sporo śmiałków. Najbardziej odporni na niskie temperatury miłośnicy przesieckiego wodospadu pluskają się pod nim nawet w środku zimy! (http://www.przesieka.pl/atrakcje.html)

 

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

Grunt trafić na pogodę…

Autor: admin o 16. września 2013

Poranek „taki sobie”, pochmurno, choć po 8-ej zaczęło się przejaśniać. Wychodząc na mszę przed 10-tą grzało jesienne słoneczko i…mogło tak zostać. Niestety, pogoda psuła się z każdą godziną. Do tego przeziębienie Nadii postawiło wszystko pod znakiem zapytania…

Ale udało się wszystko „ogarnąć i ok.13-stej, kiedy tym razem to naszym autkiem ruszyliśmy pod plebanię…zaczęło padać. Ale nie mieliśmy ochoty rezygnować z „wycieczki”. Czekając na Szeryfa mieliśmy podjąć decyzję – Perła Zachodu lub „spacerowa” trasa w Karpaczu. Wybraliśmy to drugie…i mimo mocnego deszczu ruszyliśmy w kierunku Jeleniej.

W okolicach Olszyny, Szeryf wykonał telefon i uzyskał kilka cennych informacji- m.in. że w okolicach Jeleniej i Karpacza – także pada 🙁 Hmmm…i co teraz? Niezawodne pomysły Szeryfa i tym razem były jak „manna z nieba” 😉

Wybraliśmy się do Czech. Hejnice i Sanktuarium NMP. W drodze ciągle pracowały wycieraczki. Ale po wejściu do Sanktuarium pogoda była nam obojętna. Wnętrze okazało się pięknym dziełem sztuki. Byliśmy tam po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni 🙂

A po wyjściu znów pytanie – i co dalej? Kolejna propozycja Szeryfa – wjazd na Smêdawę i „zobaczymy”…

Tak też zrobiliśmy. Piękny podjazd pod górę, masa pięknych zakrętów, postój przy górskim potoku i dojechaliśmy do Smêdavy. Tam właściwie nie padało…ale było bardzo pochmurno. Postanowiliśmy więc nie oddalać się za bardzo od auta. Zerknęliśmy na mapkę…i Szeryf poczuł, że jednak nie jest na „zupełnie nie znanym sobie terenie” – „Jedziemy dalej,tam powinno być fajne jeziorko.”

Droga prowadziła przez moment lekko w górę a później w dół. Jezioro było – wielkości niemalże Bałtyku 😉 Niestety nie można było zatrzymać się w okolicy i pospacerować – <Nieupoważnionym wstęp wzbroniony> Szkoda…

Oczywiście Szeryf prowadził nas dalej…zaczęły pojawiać się tabliczki -> Harrachov, aż tu nagle -> Szczecin 🙂 Eee, gdzie my jesteśmy? 😉

Wyjechaliśmy w Jakuszycach. Nadia zmęczona ciągłą jazdą zasnęła…Deszcz jakby się uspokajał.

A może jakaś Szeryfowa atrakcja? No pewnie 🙂

Na trasie w kierunku Jeleniej Góry – na parkingu, zostawiliśmy auto i ruszyliśmy na Wodospad Kamieńczyk. Na początku „luzik” prosta piaszczysta droga, ale potem …kamienista droga pod górę < kąt 90 stopni > 😉 No cóż trzeba było iść. Żeby zrobić zdjęcie naszemu Szeryfowi musiałam Go wyprzedzić – a to nie należy do łatwych czynności. Ale udało się – zadyszka była, ale było warto – zdjęcie jest 🙂

Kiedy dotarliśmy do Kamieńczyka nadszedł czas na sesje foto 🙂 a potem ciężkie zejście.

Kiedy ruszyliśmy ponownie w drogę, cel był jeden – Pizza Hut 🙂 Co niektórym zostały wyliczone zjedzone kawałki pizzy , ale co tam 🙂

Posileni, ruszyliśmy do domu – znowu w deszczu. Powrót ok. Szkoda, że nie mogliśmy posłuchać Mocnych w Duchu, no ale było radio , więc coś tam „pomruczałam” 😉

Do domu dotarliśmy ok.19:30, Szeryf trafił cały i zdrowy na Plebanię a my do sąsiedniego domu:-)

Podsumowując : Wycieczka bardziej „objazdowa” ale liczy się mile spędzony czas, dobre towarzystwo i to, że nawet ulewa niczego nie popsuła…tylko więcej ziewania było 😉

Bardzo Dziękujemy za ten wspólny czas i mamy nadzieję, że przed nami jeszcze wiele „ciekawych” wypadów 😀

Napisany w wycieczki | Brak komentarzy »

TERMINATOR XXL

Autor: admin o 9. września 2013

Karpacz 08.09.2013 r.

Jest poniedziałkowa 6:00 rano i właśnie słyszę słowa pogodynki: „Chyba możemy się pożegnać z upałami”. Wystarczy spojrzeć za okno, aby przekonać się, że tym razem trafiła ona w „dziesiątkę”. Ale wczoraj za to było… ZAJEFAJNIE!!!

Nie wiem, który odcinek „Terminatora” nakręcono ostatnio, więc niech zostanie „XXL” – a tytuł ten zdobył wczorajszy „tytan karpackich tras”, niezwyciężony tandem: Grzegorz i… GRAWITACJA. Tak tak, ta dwójka doprowadziła nas nieomal do stanu wylewowego [i tu pytanie: czy Panowie podpisali umowę z NFZ?]. Ale trzymajmy się chronologii…

Wzorem minionej niedzieli postanowiliśmy i tym razem spędzić niedzielne popołudnie na czynne REKREACJI (to podkreślenie na szczególne życzenie Dominiki). Początkowo zaplanowaliśmy dwie trasy do zaliczenia: rowerową szlakiem Wilczego Potoku i do Perły Zachodu. Jednak piękna pogoda skłoniła nas [czyli nas dwóch…] do zmiany planów – nasz „relaksacyjny spacer” miał się odbyć w Karpaczu, zaś jego autorem został oczywiście… „szeryf” (bardzo tajemniczy, bo nie ujawnił szczegółów trasy nawet Nadii).

Trasa jak trasa – spokojna (tu ukłon w stronę uwielbiającej jazdę z szeryfem pani Beaty) i przemyślana [choć zaczęliśmy ją od… powrotu na plebanię – skleroza to straszna choroba]. Nie wpadliśmy w objęcia „Misiaków”, a przy fotoradarach prędkościomierz nie miał prawa drgnąć ponad 50-tkę [co dziwiło, bo dzisiaj „Czesiu” był bezrobotny]. Za to tempo na trasie sięgało prędkościom z „Gwiezdnych Wojen”. Tak więc o 14:20 podjechaliśmy do zapory na Łomniczce i tam zaparkowaliśmy.

Zagadkowa mina „szeryfa” wróżyła niespodzianki, ale przecież pojęcie „relaks” (w ustach Dominiki brzmiące „rilaks”) jest przecież jednoznaczne, nie? – więc bez większych obaw ruszyliśmy na tamę. Widoczki piękne (z pogodą włącznie – 26 stopni), ludzi sporo – idziemy dalej. Niestety wraz z zejściem z murów tamy zaczęły się niespodzianki. Najpierw zeszliśmy ze szlaku, aby podążyć za naszym przewodnikiem leśno-górską ścieżką „gdzieś tam w cywilizacyjny niebyt” – nie powiemy, że było źle: ścieżka „wypoziomowana”, okolica fajna, powietrzem można się było zachłystywać (jak w przypadku Grzegorza). Jednak mimo wszystko to była trasa wybrana przez szeryfa – musiało być „interesująco”… wkrótce pojawiły się skalne przejścia, przy których nie tylko przewodnik trochę stękał z wysiłku [dodam, Nadia poradziła sobie wystrzałowo].

Dalszy ciąg leśnego traktu nabrał charakteru wnoszącego – nie było to dla nas jednak zaskoczeniem: primo – to jednak górki; secundo – kto jest autorem trasy? (no przecież nie „nizinny szeryf”). Było to jednak do wytrzymania – po pysznym obiadku (niektórzy) mieliśmy pełen zapas energii. Tak więc i tempo i kondycja była na poziomie „olimpijskim”. „Łatwa część” skończyła się, kiedy drogę zaczęły nam zagradzać „leśne szkółki”, przez które szeryf ciągnął nas po leśnych ostępach. W pewnym momencie powstała nawet obawa, że może… zabłądziliśmy, ale okazała się ona płonna – trafiliśmy idealnie na „ścieżkę przetrwania”, która zaoferowała nam pod dostatkiem „bólu, potu” i wytężonej pracy płuc (to w cudzysłowie jest cytatem z Churchilla – zabrakło tylko krwi). Wysiłek nie był jednak tak całkiem bezinteresowny – prowadząca nas Nadia pamiętała o zapowiedzi, że na końcu tej ścieżki czekać będzie „mega plac zabaw”, więc cóż – jako, że nadzieja umiera ostatnia, musieliśmy („dogorywając”) dostosować się do jej tempa.

Atmosfera polepszyła się na szczycie, kiedy dalszy ciąg szlaku zaczął prowadzić „w poziomie”: fajna leśna ścieżka, super powietrze, może trochę za dużo wiatru (ale co tam – jesteśmy ubezpieczeni) i przewodnik, który (na przekór naszym niepokojom) zapewniał: „Wiem, gdzie jesteśmy” – wiara to potężna sprawa, ale… Tym razem jednak nie było „bujania” – po 10 minutowym leśnym marszu faktycznie doszliśmy do karpackiego Centrum Medycznego, gdzie na Nadię (i nie tylko) czekał obiecany plac zabaw i… pierwsze kanapki.

Pewnie spędzilibyśmy tutaj sporo czasu, gdyby nie deprymująca wiadomość od szeryfa: „To dopiero ¼ szlaku”. Z jednej strony fajnie, bo nie przyjechaliśmy tu tylko na godzinkę, ale z drugiej… jakie będą te ¾? Schrupaliśmy więc szybko przygotowane specjały i… idziemy dalej!!!

Trochę zaskoczyło nas, że dalszy ciąg trasy biegł asfaltem i kostką (oj, taka by się przydała przy naszym kościele); za to w ogólne nie byliśmy zdziwieni, że trasa szła pod górę. W stosunkowo niezłym tempie po 15 minutach doszliśmy do „Gołębiewskiego” i tu pojawił się dylemat. Nasz przewodnik postawił przed nami alternatywę: trasa ekstremalna albo nieco luźniejsza. Nie do końca wiedząc, czym się one różnią, wybraliśmy kierunek w prawo (czyli trasę ekstremalną) – przy czym dodamy, że o wyborze tym zadecydowała Nadia, której głos przeważył „remis głosowania”.

W tym właśnie momencie zaczęliśmy dostrzegać, że tym razem „w kość” da nam Grzegorz, który (robiąc nadal za górskie TAXI) nadał w podejściu za „Gołębiewskim” tempo rodem z zawodów w sprincie. Sypnął nam trochę po oczach (i okularach) żwirem i zerwanym asfaltem… i tyle go widzieliśmy. Było to o tyle „bezduszne”, że nie spowolniły go wołanie o pomoc, komórkowe SOS czy zniknięcie pozostałej dwójki za horyzontem (no, ale tytani tak mają).

Naszych liderów dogoniliśmy dopiero niedaleko podejścia do świątyni Wang, a tam Powera dostał… szeryf. Wyrywając na „biegu górskim” jako pierwszy dotarł do Wangu, gdzie oczekiwał na nas – oczywiście z przygotowanym aparatem. Nasz spacer do świątyni miał oczywiście konkretny cel – „czarodziejska sadzawka” i wypowiedziane w myśli plany i pragnienia (szczególnie te małżeńskie i rodzinne). Kiedy rytuałowi stało się zadość, nieco odpoczęliśmy i uzupełniliśmy kaloryczny bilans naszych organizmów (i ten ciągły niepokój, wywołany słowami: „Wiecie, mam pomysł…”).

Obiecując nam „niespodziankę” szeryf poprowadził nas w dół, co nie mogło się równać z Drogą Bronka Czecha, ale było i tak dosyć morderczym testem „naszego resorowania”. Tempo było niesamowite – w pewnym momencie naszych liderów: Grzegorza i Nadię zaczęły gonić teksty: „A mogłem kupić łańcuchy” lub „Proszę Państwa! Proszę ich nie przepuszczać”. Nic to jednak nie dało – z grawitacją nikt jeszcze nie wygrał i dopiero na rozwidleniu dróg „tandem prędkości dźwięku” wyhamował.

Niespodzianką okazało się dojście do miejsca, skąd tydzień temu rozpoczęliśmy nasze wędrowanie (a to skłoniło nas do pełnego obaw rozważania: „Czyżby powtórka zielonego szlaku?!?”). Zaliczyliśmy miejsce grawitacyjnej anomalii i przez chwilę „pobaraszkowaliśmy” przy wodospadzie (choć już nie wszyscy chcieli poskakać po skałkach) – należy dodać, że przewodnik był tak przekonujący, że w to, że dalej idziemy „pod górę szlakiem żółtym” uwierzyła nawet Dominika.

Nie poszliśmy szlakiem żółtym, ale niestety… po górę. Przeszliśmy całą trasę wzdłuż parkingu dochodząc do skoczni (gdzie mogliśmy poobserwować „orły” zjeżdżające w dół na linach – widok mrożący krew w żyłach), ale przed „spuszczeniem hamulców” powstrzymała nas zapowiedź szeryfa: „Za chwilę schodzimy z chodnika”. No, nie da się ukryć, że na widok dzikiego szlaku, na który zostaliśmy wprowadzeni powstała w nas myśl o buncie, ale… cieniasy to nie my i się nie damy!!! Po krótkim zejściu początkowym trasa zrobiła się nawet niczego sobie – typowa „spacerówka” (bez komentarzy proszę), która doprowadziła nas z powrotem do cywilizacji (vivat asfalt!!!). Miejsce, w którym wyszliśmy na cywilizowane trasy poznaliśmy tydzień temu – mieliśmy więc jako takie zorientowanie, gdzie jesteśmy.

Już wydawało się, że teraz to już „betka” – cały czas w dół. Niestety, ku „przerażeniu” niektórych usłyszeliśmy, że trzeba się będzie jeszcze trochę „powspinać”. No nieeeeeee!!!!!!!!!!!!! „Rilaks”!!!!!!!! W takim nastroju doszliśmy do „przejścia załamanych matek”, gdzie niektórzy nie chcieli już oglądać trasy, która nam pozostała. A ta, po krótkim podejściu, zaczęła nagle prowadzić w dół. Podejrzane… i słusznie, bo to była ostatnia niespodzianka dnia – zostaliśmy poprowadzeni do podnóża tamy, zamykając w ten sposób dosyć spore „wędrownicze kółko” dzisiejszego spaceru.

Podobnie jak tydzień temu „Srebrna Strzała” aż jęknęła, kiedy opadliśmy na siedzenia, ale cóż miała począć… „Podróżnych w dom przyjąć”, nie?

Tydzień temu stanęliśmy przez alternatywą: M’c Donald’s albo… M’c Donald’s. Tym razem udało nam się odwiedzić smażalnie „U Rybaka” (stały lokal ks.Janusza), gdzie uraczyliśmy się jak zwykle pyszną) rybką. I to właściwie był już koniec naszej wędrówki. Oczywiście, na trasie powrotnej „słuchaliśmy tekstów” muzyki (to z przodu), zaś z tyłu… ooops… zaczęły pojawiać się oznaki „górskiego przetlenienia” (o wyjaśnienie tego poproszę w komentarzu Dominikę i Nadię). Atmosfera zrobiła się tak luzacka, że po wjeździe do Lubania pojawiła się z tyłu propozycja: „A może pojedziemy przez Wrocław?” – reakcja była natychmiastowa: skręt w stronę Urzędu Miasta i pełne niedowierzania grzegorzowe: „Jesteś tego pewna?”. To była oczywiście zmyłka, bo zrobiliśmy mały łuk i wróciliśmy na ostatnią prostą, ale… wyraz niedowierzania i „przestrachu” warty był tych kilku ruchów kierownicą.

 

Czas na podsumowanie: Trasa zupełnie inna. Nieprzypadkowo słowa „rekreacyjny” używałem w cudzysłowie, bo szlak wymagał pewnego wysiłku, ale… dobre towarzystwo + świetna pogoda + niesamowity humor dają w efekcie PEŁNY SUKCES. Było super i za to wielkie dzięki Dominice, Grzegorzowi i Nadii. Niech żałują Ci, którzy zrezygnowali z zaproszenia na ten „górski spacer”.

Oczywiście czekam na relację „drugiej strony” – ciekawe, czego nie zauważyłem. Za tydzień – jeśli pogoda dopisze (bo w tej chwili za oknem wielka ulewa) – będzie wielki rewanż. Tym razem ja trafię na nieznany mi teren (w Czechach).

 

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »

„Szły sobie kaczuchy trzy…”

Autor: admin o 3. września 2013

3 września 2013

1 września tradycyjnie kojarzy nam się z rocznicą wybuchu II wojny światowej oraz z momentem rozpoczęcia kolejnego roku szkolnego. W tym roku jednak data ta przypadła na niedzielę [już słyszę ten jęk zawodu oczekujących na pierwszy dzwonek dzieci i młodzieży :-)], więc postanowiłem wykorzystać to na „nietypową” inaugurację roku szkolnego 2013/2014 – nietypową, bo górską.

Po 2-dniowym „maratonie” z młodzieżą młodszą dzisiaj postanowiłem – wraz z młodzieżą starszą [czyli z „sąsiadami”: Dominiką, Grzesiem i Nadią (moją „przylepką”)] – popróbować swoich sił na większych wysokościach. Oczywiście na razie odpadało podchodzenie „z buta”, ale i zejście może stanowić nie lada wyzwanie. Trzeba tylko wybrać właściwą trasę.

Po zakończeniu sumy parafialnej ruszyliśmy więc do Karpacza, zlecając kierowanie nami „Czesiowi” [czyli dysponującemu tym głosem GPS-owi] – sprawował się nieźle, ale przy okazji okazał się „jurystą bez serca”… wystarczyło kilka kilometrów poza normę, a już pasażerów (bo przecież nie kierowcy) bawiło namolne: „Wolniej, wolniej!!!”. Ale jakoś pchaliśmy się do przodu – tym łatwiej, że kierowca skorzystał z dopingu (dwa hot-dogi). Tak dotarliśmy do Sosnówki, gdzie „Czesiu” skierował nas na wąską, ale urokliwą drogą do Karpacza Górnego (przez Borowice). Tu zostało jeszcze tylko znaleźć wypożyczalnię i bezpieczne locum dla „Srebrnej Strzały” i… JESTEŚMY GOTOWI!!!

Początek (do miejsca „anomalii grawitacyjnej”, gdzie samochody jeżdżą pod górę bez napędu) była jedna wielka „laba” – z górki, no i wypoczęci. Potem lekkie podejście i jesteśmy na stacji wyciągu. Szybka decyzja, kto wiezie naszą „perełkę” Nadię i… w ubezpieczonym szyku (my jako strażnicy – fajnie być Bodyguardem) zaczęliśmy 17-minutowy podjazd na górną stację wyciągu. Po drodze pojawiły się „lęki” o wytrzymałość liny i siłę naciągu, ale w sumie – przecież nie jechał nikt zbyt ciężki, nie?

Nie da się ukryć, że w Karpaczu pogoda była zdecydowanie bardziej zachęcająca niż tu, na górze. Cała Równia pod Śnieżką to było jedno wielkie „wygwizdowo” – pewnie dlatego „wyrwaliśmy górskim ekstra-tempem” (i tu spieszę sprostować: to nie ja narzuciłem to tempo – wyszło jakoś „samorzutnie”). Zanim jednak puściliśmy się na niebiesko-czerwony szlak, Nadia „zamówiła taryfę” (czyli Grzesia), którą miała dotrzeć do celu – było więc trochę zamieszania ze spasowaniem nosidła, ale po kilku minutach dwa „wielbłądy” i Dominika ruszyli przed siebie (pamiętając, że do ostatniego zjazdu zostało tylko 40 minut – ale przecież my nie będziemy zjeżdżali!!!).

Do wysokości Kotła Małego Stawu droga była raczej spokojna. Mnie zdziwiły trochę zmiany w przebiegu i jakości szlaku, ale poza tym cała reszta była „powrotem do przeszłości” (kiedy wjazd wyciągiem uważałem za duży dyshonor) [tu dodam osobistą refleksję: oczywiście szlak był super, ale trochę brakowało tej „dzikości” sprzed kilku lat]. Kiedy pojawiło się znowu słońce Nadia stwierdziła, że czas odciążyć trochę „taryfę” i postanowiła nam pokazać, że „dziecko potrafi”. Zaraz potem doszliśmy do rozwidlenia szlaku niebieskiego z drogą przyjaźni polsko-czeskiej (szlak czerwony) – UWAGA! JESTEŚMY W TYM MOMENCIE NA WYSOKOŚCI 1414 m.n.p.m.!!!

Tu zaczęły się piękne widoki i ciekawy szlak. Nadia sprawdzała każdy podkład (chociaż to nie tory), my zaś podziwialiśmy panoramę Małego i Wielkiego Stawu oraz (dziwnie mały z tej wysokości) zbiornik koło Podgórzyna. Nareszcie można było trochę „poskakać” po kamieniach (dobrze, że nie było ograniczeń „naprężenia” szlaku, bo wstrząsy były chyba odczuwalne na aparaturze w zamku Książ).

Z chwilą dojścia do szlaku zielonego zapowiadało się, że najcięższy odcinek dzisiejszego spaceru mamy za sobą – nic bardziej mylnego!!! Podejście nie było bajką, ale zejście… to naprawdę zaczęło być wyzwanie. Nadia znowu trafiła do „górskiego TAXI”, my zaś po krótkiej chwili zostaliśmy przez nią przechrzczeni na „górskie gąski” (to od tekstu, że idziemy „gęsiego”) – choć akurat my dwaj to bardziej „gąsiory” (no, ale nie będziemy się spierać z kobietą, nawet jeśli jeszcze maleńką).

Nie będę ukrywał, że spory dystans czasowy od zaliczenia tego szlaku (do tego było to w zimie) spowodował kilka „fałszywych alarmów”, że „to już Polana!”. Niestety, za każdym razem okazywało się, że to po prostu tylko leśna przecinka. Dopiero po ponad 30 minutach ujrzeliśmy znowu „cywilizację” – kilkunastu turystów i wyglądający dziwnie równinnie [po ekstremalnym zejściu szlakiem zielonym] szlak turystyczny i cudo „architektury biwakowej”… Polanę [!!!]. No, czas na małe „co-nieco”. Dominika wypowiedziała „Sezamie, otwórz się!” i na stół trafiły lubańskie specjały – wśród nich kanapki (które wywołały nieoczekiwane skutki – ale o tym za chwilę).

Ze zrozumiałych względów postój nie mógł być zbyt długi (no, chyba że zamówilibyśmy transport GOPR-u) – szybko więc uwinęliśmy się z prowiantem i ze „stęknięciem” ruszyliśmy w dół. Trwało to bardzo krótko, bo nasz przewodnik oczywiście znowu trochę zamieszał w planach proponując zaliczenie Drogi Bronka Czecha (a cóż to takiego???) – miało być ciekawie i trochę „na skróty”; okazało się… nieco inaczej. To, że zaliczyliśmy parę ładnych górokilometrów, to było do przewidzenia, ale nikt nie obiecywał nam… „górskich wyścigów”!!! Tak, tak… pod koniec trasy [kiedy my mieliśmy już pewne „regeneracyjne” problemy nasza Nadia dostała nagłego powera i jak Pershing  wyrwała, jakby była na Olimpiadzie. Bodyguard Grześ doznał przez to lekkiego uszkodzenia prawej ręki (naciągnięcie tak około 10 cm) , my zaś zaczęliśmy przeżywać „traumę porzuconych” [oj, Pani Beato! Gdyby Pani to widziała, nie byłoby tego zatroskanego pytania telefonicznego: „I jak tam się ma nasze biedactwo?” – te „biedactwa” to tak naprawdę my!!!]. Okazją do lekkiego oddechu stał się krótki postój przy Dolinie Pląsawy, ale dalszy ciąg trasy niestety przebiegł w podobnym rytmie [narzuconym przez „biedną i nieszczęśliwą” Nadię] – dodam, że tylko dwa razy udało mi się zbliżyć do naszej liderki na wyciągnięcie ręki, ale w odpowiedzi następowało za każdym razem gwałtowne przyspieszenie i „dostawałem po okularach kamykami z butów” (dobrze, że Nadia jest jeszcze mała, to i kamyki były proporcjonalnie niewielkie – ale co będzie, jak nam toto wyrośnie na „osiemnastkę”? – dostanę po oczach „tonowym kamulcem”?!?).

Nadia nie odpuściła do samego asfaltu, potem jakby nieco wytonowała, ale to podobno dlatego, że „już jej się nie chciało” [tu przyszły mi na myśl słowa piosenki: „Nie wierz nigdy kobiecie”] – w każdym razie do samochodu jako pierwszy doszły „gąsiory” (czyli my dwaj). Nasze „gąski” doczłapały po chwili.

Nie wiem, czy „Srebrna Strzała” wyczuła „fluidy konania” – w każdym razie aż ugięła się, kiedy padliśmy na jej wygodne siedzenia. „Teraz jeszcze tylko bezpiecznie dojechać do domu” powiedziałem i… jedziemy… ale nie do Lubania…

To była kolejna niespodzianka dzisiejszego wypadu. Już na szlaku ustaliłem, że wpadamy na kawusię i herbatkę do Roberta w Ściegnach. Wizyta dała okazję rozgrzania się, a dla Dominiki i Grzegorza – do zaplanowania samodzielnego wypadu górskiego z noclegiem. Nadia mogła podziwiać „mini-rekiny” czyli rzeczne pstrągi, których kilkanaście pływało i czekało na „coś dla brzusia”. Ale podziwianie podziwianiem, a tu już prawie 20:00 – a przed nami jeszcze jakieś „zdrowe jedzonko”. Początkowo była alternatywa: smażalnia albo M’c Donald’s, ale kiedy w Sosnówce „pocałowaliśmy furtkę” alternatywa zmieniła swą postać – (używając formuły Dominiki) trzeba było wybrać: M’c Donald’s albo M’c Donald’s. Nie zgadzam się jednak, że wybraliśmy to drugie. Będę się upierał – wybór padł na to pierwsze!!! Ale nieważne – grunt, że jedzonko było pyszne, choć kosztowne /?!!?!?!/… kosztowało sporo nerwów, bo obsługiwał nas gościu, przy którym leniwiec czy miś Koala to jedna wielka eksplozja mobilności i tempa życia. Za dowód niech posłuży fakt, że kiedy czekałem na realizację zamówienia cała pozostała trójka (oczywiście nie nabijając się ze mnie) zgadywała, czy już złożyłem zamówienie czy jeszcze nie [gratulacje dla sieci!!! Znaleźć takiego oryginała to MEGASUKCES!!!].

Trasa powrotna była już spokojna; momentami aż za bardzo – Grzegorz („przyklejony” do szyby „słuchał słów piosenek”; Nadia „szukała świateł reflektorów” a Dominika – mruczała razem z „Mocnymi w Duchu”). I byłoby super, gdyby nie to zaraźliwe… ZIEEEWAAAANIEEEEE!!!!

 

Dobrze!!! Tyle gwoli wypadu. Fajnie, że są jeszcze ludziska, dla których wałęsanie si po górkach jest przyjemnością. Nie będę ukrywał – kosztowną (bo coś jakby teraz „strzykało” w kościach), ale… dla tych widoczków i dobrego towarzystwa warto znieść nawet konsekwencje (i proszę nie naśladować mojego Taty, który przed każdym wyjściem w góry każe mi zerknąć na dowód osobisty [rubryka: data urodzenia] i wagę –oj tam, oj tam… takie szczególarstwo]. Dzięki za fajowy dzień i oczywiście… LICZĘ NA CIĄG DALSZY!!!

 

Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »