Blog J.B.

Archiwum autora

„GDZIE JEST MOJE DZIECKO?!?!” czyli… WIZYTA W KRAINIE DESZCZOWCÓW…

Autor: admin o 27. kwietnia 2015

Wbrew pierwszemu wrażeniu wywołanemu przez tytuł nie będzie o tragedii lub anomaliach pogodowych. Po prostu są to dwa momenty z wielu, charakterystyczne dla przebiegu kolejnego wypadu plenerowego, który odbył się w niedzielne popołudnie (26.04.2015 roku). Tym razem wzięła w nim udział imponująca grupa. Było nas 14 osób. Stali uczestnicy to Dominika, Grzegorz i Nadia Szydło, Aneta i Ryszard Piekarscy oraz Anna, Ryszard i Weronika Skowron (po raz kolejny przyznaję Wam tytuł „karkonoskiego skoczka skałkowego”). Po raz pierwszy „zaryzykowali” Jadwiga, Mariusz i Aleksander Nowak; Małgosia Tomaszewska i (tym razem nie obciążona „powizytacyjnymi skutkami”) Julia. Czyli razem ze mną 14 osób (tym razem rezygnuję z żartu, że „jest nas dwóch”…).
Nie da się ukryć, że prognozy długoterminowe, jak i pogoda z niedzielnego poranka nie nastawiała nas optymistycznie. Silne zachmurzenie i duchota potwierdzały ostrzeżenia o możliwych opadach. Jednak w trakcie ostatniej mszy pogoda się wyklarowała i o godz. 13:00 na „placu boju” stawiła się cała ekipa.
Tym razem jechaliśmy w prawie pełnych auto-kompletach (czyli w wozy po 5 pasażerów i tylko krwisto-srebrna „strzała” Mariusza miała trochę luziku). Nie mogę opisać, co się działo w innych pojazdach, ale w moim działo się to i owo. Małgosia i Julia najpierw „dołożyły mi” za brak płyty z ostatniego koncertu, a potem zażyczyły sobie… „kawałków, które znamy”. OK… życzeniu stało się zadość – był jednak warunek: dajcie przy muzie czadu. Jakoś to dziewczyn nie zniechęciło. Tak więc pozostali pasażerowie mieli okazję słuchać pełnego stereo (że o decybelach nie wspomnę) [Cieszyło, że Julia – mimo „muzycznej kontuzji” (po bliskich spotkaniach z tamburyno) nie straciła werwy i chęci śpiewania]. W takiej atmosferze droga nam się raczej nie dłużyła, choć… nie było tak spokojnie, jak zazwyczaj.
Najpierw „granatowy krążownik szos” pokazał nam „dymiącą kitę” (było o mikrony od prędkości światła); potem „srebrno-krwista strzała” chciała się uściskać z „szeryfowskim dyliżansem”; wreszcie w Sosnówce musieliśmy szukać „dzikich szlaków” wypchnięci z trasy przez kolarzy. Trochę to wydłużyło czas jazdy, ale nie to było najgorsze…
… Oto bowiem nagle zaczęło siąpić (stąd właśnie drugi człon tytułu). My jednak się deszczu nie boimy i nikt nie zaproponował rezygnacji z dalszej części wypadu.
Trasa do Wodospadu Podgórnej i dalej daje wycisk właściwie tylko na początku, kiedy trzeba podejść „ligtowym krokiem” nieco pod górkę. Nasze dzieciaki twardo tonowały tempo „szeryfa” nie pozwalając mu wejść na „bieg górski”. A reszta… zajęła się tym, po co tu przybyli. Grzegorz skutecznie konkurował z „szeryfem” na płaszczyźnie foto. Aneta i Ryszard pilnowali synchroniczności kroków z kijkami. A reszta… po prostu świetnie się bawiła.
Sama trasa nie była dla większości specjalnym novum – i jak zwykle doszliśmy do „punktu decyzyjnego” czyli… jak idziemy dalej?. Tradycji stało się zadość… po krótkiej dyskusji (nie żebyśmy potrzebowali chwili odpoczynku), przy jednym głosie sprzeciwu [Panie Ryszardzie – żyjemy w demokracji – więc rządzi większość] zdecydowaliśmy się skorzystać z „szlaku szkoły przetrwania”, którego początek zasygnalizowały okrzyki: „Uwaga!!! Bagna!!!” [spieszę sprostować, że osoba krzycząca pomyliła „bagna” z „wiewiórczymi bobkami” – ale to szczegół].
Odniosłem takie wrażenie, że chwila wędrówki przez chaszcze nadwątliła nieco zaufanie dzieciaków do „szeryfowskiego kompasu” – wkrótce jednak pojawiła się polana, a zaraz potem dom… i wszystko wróciło do normy. Ten etap wędrówki za każdym razem jednak budził mój niepokój – idąc „szlakiem przetrwania” wchodziliśmy bowiem na teren prywatny, którego pilnuje pies, który „dobiega w 10 sekund” [„A ty???”]. Do tej pory nie napotykaliśmy tu gospodarzy – dzisiaj jednak było inaczej. Okazali się jednak bardzo gościnni i wyrozumiali. Powitani gromkimi „dzień dobry” gospodarze stwierdzili, że trzeba będzie otworzyć nowy szlak i odświeżyć basen (oj, co prawda to prawda) – i życzyli nam zabawnego dalszego ciągu spaceru.
Oczywiście przez cały czas „niebo płakało” nad naszym losem – może nie był to „potok łez”, ale jednak cały czas siąpiło (w „Krainie Deszczowców” co jest chorobą regionalną???… Reumatyzm!!!). Niestety, nie wpłynęło to na zmianę decyzji przewodnika, który postanowił, że dzisiaj zrobimy „ósemkę” (chodzi o kształt trasy, nie o kilometraż) – więc pomimo tęsknych westchnień w stronę zaparkowanych nieopodal samochodów przeszliśmy na drugą stronę potoku Podgórna. Tu szlak był spokojny, choć niebezpieczny – pojawiły się bowiem pierwsze objawy „górskiej głupawy” [a to zaraźliwe – choć na dłuższą metę nieszkodliwe]. Nie zabrakło okazji do uwiecznienia się na „słit fociach” [za które zebrał od Pani Ani i Dominiki nasz „szeryf” – pełne „świętego gniewu”: „A my?!?!?” i pokorne „O kurczę, sorka”. Tak, tak, działo się…
Radocha (przynajmniej u dzieciaków) nieco przygasła, kiedy dowiedziały się, że są dwie wiadomości: dobra i zła – będzie pod górkę, ale… nie aż tak stromo. No, ale skoro transport został z tyłu, trzeba iść przed siebie.
Swoistym apogeum atmosfery spaceru stała się sesja foto przy zespole skalnym, na którym Dominika, Weronika i Nadia postanowiły zdobyć tytuł „karkonoskich kozic”, zaś Pan Ryszard – „górskiego ciężarowca” (to nie od wagi, tylko od podnoszenia ciężarów). Mówią, że im wyżej, tym bardziej wieje – nie dziwiły więc „ekscesy” podczas zejścia/zeskoku ze skały [tylko częściowo uwiecznione na zdjęciach – choć obaj paparazzi pracowali bez wytchnienia].
Od tego momentu poprawiły się nie tylko nastroje, ale także tempo marszu – nic dziwnego, asfalcik schodził w dół, do parkingu. Tu niestety pojawił się znowu problem „niebiańskich łez” – tym razem nasilających się dosyć ostro. To spowodowało rozłam w grupie – kilka osób podjęło próbę podejścia do „ogrodu japońskiego SIRUWIA”, reszta „odważnie” schroniła się w „granatowym krążowniku”. Próba okazał się pomysłem chybionym, jak, że sprzeciwiły się temu „siły wyższe” robiąc nam Dyngusa (Co to ma być!!! Lany Poniedziałek nie trwa miesiąc!!!).
Powstał dylemat – co dalej? Na powrót… trochę za wcześnie, ale z drugiej strony pogoda… niezbyt przyjazna. Po wymianie propozycji „szeryf” zaproponował: „Dobra… jedziemy dalej… za mną”. Trasa przypominała rajd Dakar – te zakręty i „pisk opon”. Po drodze towarzyszyło nam pytanie: co też nasz przewodnik znowu wymyślił? Na krótko zjechaliśmy z trasy, choć z dojścia do kaplicy św. Anny nie doszło [totalnie „zapakowany” parking] – w końcu pokazała się tablica „Karpacz” [strzelam: podczas zjazdu, na wysokości „Gołębiewskiego” u niektórych pojawiła się pewnie myśl: „Basen? A ja nie wzięłam/wziąłem stroju!!!”].
Tu nastąpiła chwilowa dekoncentracja kierujących i zerwanie „łączności wzrokowej” (tak to jest, jak się nie ma CB radia) i w efekcie do Ściegien (dokąd się kierował „szeryf”) dojechała zawartość dwóch pojazdów, a trzeci… zaginał. I w tym momencie, po zaparkowaniu na „rancho Roberta”, padły z ust Pani Ani sakramentalne słowa: „Gdzie jest moje dziecko?” [zaraz potem z dodatkowym wyjaśnieniem… ale to nie nadaje się do publikacji (no, chyba że Pani Ania postanowi to upublicznić w komentarzu korygującym)]. A co do „zaginionych” – odnaleźli się… na rondzie koło Podgórzyna. Krótka rozmowa telefoniczna i… w 10 minut później znowu byliśmy razem.
„Rancho Roberta” wyzwoliło u niektórych starannie skrywane umiejętności. Pani Ania postanowiło złowić pstrąga; Pan Rysiu [P.] znalazł na to najlepszy sposób („Zdejmujemy skarpety”); dzieciaki były zafascynowane „grami wojennymi” toczonymi przez rybki podczas ich karmienia; zaś nasze niewiasty… omawiały problemy egzystencjalne [Czy warto zgubić dziecko przed I Komunią św.?]. W końcu gospodarz pogonił nas do chałupy, gdzie czekał wrzątek. Kiedy obserwowałem „dantejskie sceny” przy stole jakoś tak pojawiło się paralelne wspomnienie tych z łowiska. Tyle, że tutaj była nie karma, ale… „wypasione” słodycze (kurczę, chyba wydoiliśmy Robciowi cały zapas) – dodam, w „akcie gastronomicznego wandalizmu” wzięła też czynny udział dorosła część grupy. W tym momencie pojawiły się także… pogróżki – ich adresatem stał się Alek: „Jeśli się nie zresetujesz, i to szybko, to wiesz, co będzie na egzaminie?” [była to reakcja na upublicznienie przez Roberta skrywanych dotąd momentów przeszłości „szeryfa” – norrrrrmalnie… zgroza!!!].
Wydawało by się, że po „łyknięciu” tylu kalorii nie pozostanie nic innego, jak dowlec się do domu. Nic bardziej mylnego – „Jedziemy na rybkę”. OK – pilotowani tym razem przez Grzegorza (którego bryka otrzymała chyba „doładowanie” – czyżby dziecięce „jeeeeeeść!!!”) bardzo szybko zajechaliśmy z fasonem na plac przy smażalni „U Rybaka”… i zaczęło się… [od razu, w nawiązaniu do komentarza z poprzedniego wypadu, całkowicie legalnie znalazłem się na początku kolejki, z numerem 14.]. Dzieciaki stwierdziły, że jednak „rybka musi… mieć trochę miejsca” [wiem, że już mieliście w tym momencie inne skojarzenia], więc postanowiły spalić trochę „tłuszczyku” na placu zabaw; Pan Ryszard wybrał się na krótki rekonesans „zakupowy” [„Tamten staw to bym kupił”]; Dominika i „szeryf” szukali najbardziej ekspozycyjnych dla UV miejsc [„Kiss me… słoneczko!!!”]; Pani Jadzia zajęła się podglądanie „harców w naturze” [oj, te wróble… co one wyczyniają]… a kiedy pojawiły się zapowiedzi naszych numerów… zaczęła się „zawzięta walka” na noże i widelce {co na talerzu, to mój wróg…]. Dzieciaki doprowadziły lokal na skraj bankructwa [ketchup, rozumiem – ale hektolitry?!?!?]; część z nas przy „późnym obiedzie” zaczęli snuć refleksje na temat „wczesnej kolacji”, no a swoistym finałem stała się mantra: „Nic nie może się zmarnować…”.
W tym momencie znowu dochodzę do miejsca, od którego mogę się skoncentrować na opisie trasy powrotnej tylko „srebrnej strzały”. Jula i Małgosia okazały się niezniszczalne i do samego Lubania skutecznie konkurowały z „strzałowym systemem nagłośnieniowym”. Nie wiem, jak jutro będziemy słyszeli otoczenie, ale balansowaliśmy na granicy „utraty słuchu”. W ten sposób, w ciągu godziny, nasze dziewczyny prześpiewały scholkowy repertuar oraz przygotowały się do nauczenia reszty Scholi kilku nowych „kawałków”.

Tak właśnie dzisiejszy wypad przebiegał. Bardzo dziękuję wszystkim Uczestnikom, którzy zdecydowali się poświęcić „domowe pielesze” na rzecz aktywnego wypoczynku. To nasz trzeci wypad w tym roku i na pewno na tym się nie skończy – można nawet powiedzieć, że rodzi się pewna TRADYCJA. A więc… serdecznie dzięki i do zobaczenia wkrótce na szlaku.   „szeryf”

Napisany w wycieczki | 6 komentarzy »

„Twardym trza być a nie miętkim…”

Autor: admin o 12. kwietnia 2015

Polonistów proszę o wybaczenie tej grafomanii w tytule, ale… to są słowa z jednej z polskich komedii, pasujące do niektórych sytuacji dzisiejszego wypadu.
Jest niedziela (12.04.2015 roku) – po niesamowitej mszy św. z udziałem dzieci rosło we mnie przekonanie, że ten dzień jeszcze czymś się zapisze [a’propos mszy: dzieją się na niej ewidentne cuda. Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy zaproszeni do dialogowanego kanonu dorośli nie tylko zaśpiewali, ale „zagrzmieli”. Wychodzi na to, że naszej Scholi rośnie „konkurencja”. Nie ma tego na innych mszach].
Po zakończeniu sumy rozpoczęły się ekspresowe przygotowania do zaplanowanego wypadu – tym razem zaproponowałem „spacer” do „Perły Zachodu”. Na początku wychodziło, że nasza reprezentacja będzie dosyć skromna: panie Małgosia Kleszczyńska i Emilia Glazer oraz Rodzina Państwa Szydło. Po krótkich jednak negocjacjach okazało się, że dołączyła do nas Familia Państwa Skowron [która stwierdziła, że „awarie na łączach rodzinno-scholkowych” to jednak „masakra”]. W tym 9-osobowym składzie wkrótce dotarliśmy do Jeleniej Góry [gdzie notabene jeden z naszych kierowców prosił o odpuszczenie „grzechów kilometrażu” (czyli szybkości i łamanych przepisów) – oj tam, oj tam… nie było aż tak źle].
Ostatni raz trasę tę odwiedziłem ponad rok temu – stąd też w kilku momentach pojawiła się niepewność co do wyboru szlaku, ale Dominika i Grzegorz pomogli skręcać we właściwe strony. Trochę siara, ale cóż… czas robi swoje.
Nasza wędrówka rozpoczęła się (podobnie jak poprzednio) od „ekstremalnej” strony szlaku. Nasze „małolaty”: Nadia i Weronika początkowo zachwycały się każdym kamykiem czy dziurą, ale z czasem zaczęły się teksty Shreka („daleko jeszcze?!?”) i zdziwko („Co? Znowu pod górkę?!?”). O ile dorosłych z obu rodzin nie dziwiło specjalnie nic [w końcu ta traska to nic w porównaniu z „karpacką eskapadą”], to nasze „wędrowniczki-nowicjuszki” (chodzi oczywiście nie o wędrowanie w ogóle, ale o „wędrówki z szeryfem”) zostawały nieco w tyle, podziwiając specyficzne widoczki mijanej okolicy [ale śpieszę uspokoić… nie spowalniało nas to].
Do celu (czyli „Perły Zachodu”) doszliśmy w nieco ponad godzinę, co nie jest najgorszym czasem. Ciekawym doświadczeniem (szczególnie dla Pani Ani) było przejście mostu, który od naszej strony był całkowicie dostępny (choć zdewastowany), ale z drugiej przegradzała go wywieszka: „Most zamknięty. Wejście grozi wypadkiem”. No to ładnie…
Swoistą próbą wytrwałości było 86 schodów, którymi trzeba się było wspiąć do wysokości celu naszej wędrówki – oczywiście nikt nie „dyszał” [słychać było tylko czasem mruczenie pod nosem: „nie ma to jak light…”]. Kiedy już dotarliśmy do celu, złożyliśmy nasze obolałe członki na wygodnej ławeczce, a Pan Ryszard oddalił się w celu uzyskania newsów dotyczących asortymentu lokalnej kuchni. To, czego się dowiedział, zwarzyło nam trochę miny – czekać prawie godzinę na posiłek???… o nie!!! To już raczej idźmy dalej…!!!
Nie, żeby była to decyzja podjęta entuzjastycznie, ale… zaczęło trochę powiewać i groziło nam to wychłodzeniem. Więc chcąc – nie chcąc ruszyliśmy dalej. Nasze dzieciaki koniecznie chciały się dowiedzieć, co oznacza zapowiedziany na koniec trasy „surprise”, ale „szeryf” był nieustępliwy. Doszło także do maleńkiej próby „buntu na pokładzie” („A może byśmy tak trochę zwolnili?”), ale było to wystąpienie bardzo nieśmiałe i oczywiście… skazane na niepowodzenie.
Trasa powrotna szlakiem pieszo-rowerowym im. Mariana Południkiewicza, będącego częścią ścieżki przyrodniczej Parku Krajobrazowego Doliny Bobru, była oczywiście dużo bardziej dynamiczna [zarówno z racji częstszego schodzenia w dół, jak i asfaltu na szlaku]. Nawet dzieciaki znalazły zapasy energii [wystarczającej nie tylko na utrzymanie tempa, ale także na „literackie opisy tras rowerowych” (vivat Weronika!!!) i wywijanie układów tanecznych (vivat Nadia!!!)]. W takiej właśnie atmosferze dotarliśmy do końca szlaku.
Myślę, że Państwo Skowron i Szydło chyba spodziewali się, że to jeszcze nie koniec, ale nasz „tandem inicjacyjny” (Pani Małgosia i Emilia) został całkowicie zaskoczony propozycją dojścia do wieży widokowej (tzw. Grzybek) na Wzgórzu Krzywoustego i wejścia na szczyt (tylko 114 schodów).
Już samo dojście zaczęło owocować epitetami „sadysta” pod adresem „szeryfa” (ale to chyba z racji widocznego w rękach aparatu (przecież nie z powodu konieczności kolejnej „niewielkiej” wspinaczki)).
Sama wieża z daleka nie wyglądała może imponująco, ale wierzcie mi – po kilkudziesięciu stopniach nie tylko mój oddech przypominał ten z ostatnich chwil „starej szkapy” (piszę tylko o wchodzących w tym momencie, ponieważ nasze „nowicjuszki” postanowiły zachować jakość wejścia w sekrecie i zdobyły szczyt wieży po naszym z niego zejściu… liczy się jednak determinacja – stąd właśnie słowa tytułu wpisu). Warto jednak było tu wejść – widoki były niesamowite. Cała panorama w zasięgu wzroku – mogłem wskazać wiele miejsc, w których byłem lub które kiedyś zwiedzałem.
Po zejściu stałem się świadkiem „1996-tego focha” oraz cudotwórczego działania słowa „M’c Donald’s” – sama wzmianka wywołała na twarzy Weroniki „bananika” (czyli szerooooooki uśmiech) i podniosła poziom dynamiki działania. Można by rzec, że Weronika zaliczyła pierwszy test „zdobywania zwolenników i sojuszników” (czyżby jakieś dalsze plany w polityce?) – wobec nieustalonej ilości osób popierających ten wybór znalazła energię, aby biegać [!!!] od grupy do grupy i kaptować poszczególne osoby do podjęcia decyzji za tą „zdrową formą żywienia”. Muszę przyznać, że było to ciekawe doświadczenie i obserwacja.
Czym stała się dla nas wizyta w M’c Donaldzie? Przede wszystkim okazją do zaliczenia kolejnej tasiemcowej kolejki i „wcisku” kilku osób [choć piszący te słowa stanowczo dementuje takie posądzenia – „zostałem zaproszony przez tę panią po drugiej stronie lady”]. Potem doświadczenia zbawiennego działania wiosennego słoneczka podczas konsumpcji. Wreszcie mieliśmy okazję zaobserwować jak wielkie znaczenie dla dziecięcego apetytu mają… maskotki (o tak trudnych nazwach, że „stół z powyłamywanymi nogami” to betka… a dzieci wypowiadały je bez żadnego wysiłku).
Trasa powrotna to już była „laba” – no, może nie dla wszystkich, bo kierowcy jednak musieli się trzymać swojego pasa, ale w sumie… dojechaliśmy cało i zdrowo. Kończąc ten „króciutki” opis pragnę gorąco podziękować wszystkim jego uczestnikom i oczywiście pogratulować kondycji (szczególnie naszym „małolatom”) – a skoro podczas powrotu panował „entuzjazm” to naturalnie rzucam propozycje: „Za tydzień ruszamy na Kopę???”.

Napisany w wycieczki | 2 komentarze »

Zabezpieczone: LIFTINGOWY CRASH TEST

Autor: admin o 2. marca 2015

Treść jest chroniona hasłem. Aby ją zobaczyć, proszę poniżej wprowadzić hasło:

Napisany w wycieczki | Wpisz swoje hasło, aby zobaczyć komentarze.

„GDZIE JEST NASZE BETLEJEM” czyli… KTO MA MIKROFON, TEN MA W/Ł/ADZĘ?…

Autor: admin o 14. stycznia 2015

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny Koncertu. Aby przekierować się w Galerii, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

Osoby zainteresowane przebiegiem Koncertu, jednak (czytelniczo) nieco ostrożniejsze, serdecznie zapraszam na stronkę parafialną. Wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Tam też zostaną umieszczone fotki.

    Niech nikogo nie dziwi tytuł tego wpisu. Początek to oczywiście nasze tegoroczne koncertowe hasło i słowa refrenu utworu tytułowego [przewidzianego na WIELKI FINAŁ]. Zaś część druga – to odniesienie do końcowej części koncertu, kiedy padły słowa komentarza: „Wprawdzie nie uzgodniłam tego z ks.proboszczem, ale… już teraz zapraszam /…/ na nasze kolejne uroczystości… [dla jasności – w tym momencie jedna z naszych konferansjerek, p. Beata Kwiecińska, puściła „mega oko” w stronę stojącego po drugiej stronie kościoła „szeryfa”… i od tej pory stałym motywem rozmówek jest jedno: „kupię sobie różowy mikrofonik”].
Nasze parafialne „rozśpiewane spotkania” stały się już tradycją – nie tylko dla naszej wspólnoty parafialnej, ale także dla regionu. Potwierdził to kolejny, III Parafialny Koncert Kolęd i Pastorałek, który przerósł swoim zasięgiem nasze najśmielsze oczekiwania. Zgłosiło się 14 wykonawców – tak zespołowych, jak i indywidualnych. W sumie przewidzieliśmy w zasadniczej części koncertu wykonanie ponad 30 utworów – bardzo zróżnicowanych formą. Były kolędy, pastorałki oraz utwory nawiązujące w jakiś sposób do Tajemnicy Groty Betlejemskiej. Wykonawcy zapewnili nam całą gamę form wykonawczych: zgłosili się wokaliści, grupy chóralne i wokalno-instrumentalne oraz soliści-instrumentaliści. Tak więc organizacja tym razem musiała być najwyższej klasy.
Organizacja objęła kilka płaszczyzn. Najpierw liturgiczną – aby zapewnić spokojne kolędowanie, trzeba było zmodyfikować niedzielny układ liturgii [„szeryf” wciąż myśli, kiedy za to „wywiozą go na taczkach”]. Następnie organizacyjną: trzeba było przygotować szczegółowy program oraz komentarze zapowiadające kolejnych wykonawców. Wreszcie ustalić obsługę sprzętową oraz znaleźć konferansjerów. To ostatnie wyszło całkiem szybko i [ku mojemu zdumieniu] „bezboleśnie” – prowadzenia koncertu podjęli się Jadwiga i Mariusz Nowak oraz Beata Kwiecińska.
Mniej zauważalną, a jednak również bardzo ważną płaszczyzną przygotowań była adaptacja plebanii na miejsce spotkania „po” – to o tyle trudne, że „dynamiczny porządek” naszego proboszcza stawia przed nami w tej kwestii spore wyzwania. Nic to jednak – daliśmy sobie radę i niedzielny poranek pozostało tylko jedno… OCZEKIWANIE…
Tegoroczny koncert zatytułowaliśmy: „Gdzie jest nasze Betlejem” – w części sięgając po słowa bł. Matki Teresy z Kalkuty „Kiedy jest Boże Narodzenie?”, a po części wybierając na utwór tytułowy kompozycję ze wspomnianym przesłaniem.
Tradycyjnie, koncert zaplanowaliśmy na ostatnią niedzielę okresu Narodzenia Pańskiego, na Niedzielę Chrztu Pańskiego [11.01.2015 roku], zapraszając do udziału grupy i osoby śpiewające tak z terenu parafii, jak spoza jej granic. Liczyliśmy na specyfikę naszej wspólnoty, spontaniczną atmosferę i [jak pokazał koncertowy czas] nie zawiedliśmy się.
Naszymi gośćmi honorowymi byli: grupa Sióstr ze Zgromadzenia Sióstr św. Marii Magdaleny od Pokuty, zespół „Echo Bukowiny” i „Złote Nutki” oraz Burmistrz miasta Lubań, p. Arkadiusz Słowiński. Wśród wykonawców znaleźli się też, reprezentujący naszą wspólnotę parafialną: Chór Parafialny „Maksymilianki”, Schola „Dzieciaki z Bożej Paki”, grupa „Eden-Reaktywacja”, soliści: Mateusz i Wiktoria Wójcik, Regina Sindrewicz, Ryszard Piekarski, a także dwie „rozśpiewane rodzinki” – Państwo Szydło i Czarnomorscy.
Koncert rozpoczęła uroczysta msza św. koncelebrowana, sprawowana w intencji Uczestników i Organizatorów Koncertu, której przewodniczył Dziekan-Senior Dekanatu Lubań, ks. Kanonik Mieczysław Jackowiak w asyście proboszcza parafii, ks. Janusza Barskiego.
Msza tym razem może nie dała możliwości odczucia specyfiki niedzielnych spotkań z dziećmi. Śpiewów było dużo mniej, poza tym „Dzieciaki” miały sporą konkurencję w kościele. Chodziło wszak o to, by zostawić jak najwięcej czasu na „wyśpiewaną homilię kolędową”.
Na początku koncertu powiało nam atmosferą oficjalnych gali – zwłaszcza przy słowach: „Koncert prowadzą dla Państwa...”. Ale z drugiej strony był to jasny sygnał, że tym razem nie będzie żadnej improwizacji.
Koncert rozpoczął nasz „parafialny hejnalista”, Mateusz Wójcik, który od kilku lat wygranym na trąbce hejnałem wprowadza nas w obchód Tajemnicy Wcielenia i Paschy Chrystusa. Nie da się ukryć, że jego instrument brzmiał bardzo majestatycznie, kiedy grał kolędy: „Dzisiaj w Betlejem” i „Gdy śliczna Panna” oraz kompozycję „Suita angielska”. Bez cienia przesady można stwierdzić, że początek był imponujący.
Rok temu jedna z naszych parafialnych rodzin (skąd inąd sąsiedzi „szeryfa”), Państwo Dominika, Grzegorz i Nadia Szydło, postanowili pokazać, że „potrafią”. W tym roku, w przedstawionym utworze „Gwiazdy tańczyły” zabrakło roli dla św. Józefa, ale… samo wykonanie (używając określeń Nadii) było „spoko”. Oczywiście Nadia próbowała pokazać, że ma najsilniejszy głos i… faktycznie było ją słychać.
O ile Państwo Szydło stają się już stałymi bywalcami naszych spotkań, o tyle kolejna „rozśpiewana rodzinka”, Państwo Monika, Piotr, Sandra i Nikola Czarnomorscy, dopiero w występach publicznych „raczkują”. Rok temu, podczas wizyty duszpasterskiej, zaskoczyli naszego proboszcza wspólnym wykonaniem kolędy i od tej pory byli zapraszani do publicznego występu. U niektórych taka decyzja podejmowana jest szybko – tu trzeba było roku i półrocznej „scholkowej przygody” Sandy i Nikoli, ale… w końcu decyzja została podjęta i nasi Goście stanęli w „księgińskiej szopce”. Uraczyli nas kolędą „Przybieżeli do Betlejem” stwarzając okazję nie tylko do jej wysłuchania, ale także do współwykonania. Brawa dla szanownej Rodzinki.
U niektórych wykonawców (podczas przygotowań) duże zaniepokojenie wywołała wiadomość, że wśród Gości znajdzie się także – dobrze znany w lubańskim środowisku – Chór „Echo Bukowiny” (wszak to już tzw. „górna półka”). Grupa, która została uhonorowana tytułem „Kreatora i Twórcy Kultury Powiatu Lubańskiego” przygotowała dla nas znaną kolędę „Bracia, patrzcie jeno” oraz trzy utwory mniej znane: „Lulaj Go, Matko”, „Któż o tej dobie” oraz „Kolędę dla nieobecnych”. Słuchając wykonań naszych Gości przychodzi mi do głowy tylko jedno określenie – DOSTOJEŃSTWO. Faktycznie, nie brakowało tego oraz profesjonalizmu. Bardzo ciekawie brzmiały partie dwugłosowe (och, żebym ja tak potrafił na dwa głosy naraz?).
Nasz koncert zgromadził zróżnicowaną rzeszę wykonawców – najmłodszą wśród solistów była Wiktoria Wójcik, która pokazała, co potrafi „wyczarować” z instrumentów uzdolnione muzycznie dziecko. Wykonała trzy utwory: „Lulajże Jezuniu” i „Anioł pasterzom mówił” [to na flecie] oraz „Jezus malusieńki” [na dzwonkach chromatycznych]. W kościele było tak cicho, że… wszystko było bardzo dobrze słychać – cisza trwała oczywiście do zakończenia występu, który został zasłużenie nagrodzony burzliwą owacją. Wiktorio! Gratulujemy i dziękujemy!
Podczas wcześniejszych zapowiedzi koncertu nasz proboszcz kilkakrotnie zaprosił do wzięcia w nim udziału grupę, która zakończyła swoją działalność w czerwcu 2014 roku. Chodzi o Parafialną Scholę EDEN. Wprawdzie nie doszło do ponownego zawiązania się naszych dziewcząt, ale… udało się zaprosić do wspólnego koncertowania kilka osób związanych z nasza byłą formacją muzyczną. Martyna Kleszczyńska, Aneta Przybyła, Dominika Szydło, Monika Piekarska, Malwina Brunatna, Ryszard Piekarski i ks. Janusz zgodzili się zaśpiewać jako grupa „EDEN-REAKTYWACJA„. Program był ambitny: „O Gwiazdo Betlejemska”, „Nim pierwsza gwiazdka”, „Pomaluśku Józefie” i „Kolęda dla nieobecnych” (wykonana trochę inaczej niż wersja „Echa Bukowiny”). Było trochę „cykorii”, ale wyszło super – zwłaszcza „Pomaluśku Józefie”, w którym nagle spontanicznie w kościele pojawiła się „sekcja rytmiczna” czyli… masowe wybijanie rytmu przez słuchaczy. Nie będziemy ukrywali… trochę „urośliśmy” i było nam baaaaaaaaardzo miło.
Już od I Koncertu Kolęd i Pastorałek stałym Gościem naszych spotkań stał się Burmistrz miasta Lubań, pan Arkadiusz Słowiński. Swoją obecnością nie tylko podkreśla On ich rangę, ale także w bardzo bezpośredni sposób przekazuje to, co stanowi dziedzictwo Jego rodziny i środowiska. Trudno sobie wyobrazić występ Pana Burmistrza bez wspomnienia „domu babci Ani” i zwyczajów tam panujących. Tak było i tym razem. Powitany bardzo gorącą owacją nasz Gość w kilku słowach nie tylko nawiązał do tradycji rodzinnych, ale także skutecznie zachęcił do wspólnego wykonania przygotowanych utworów. Po słowach zaproszenia: „W takim towarzystwie musi wyjść” dwie pastorałki: „Z narodzenia Pana” i „Jezusa narodzonego” zostały odśpiewane właściwie przez nas wszystkich (z pełnym instrumentarium, w które włączyła się także grupa Sióstr Magdalenek). Dziękujemy Panie Burmistrzu!!!
Ubiegłoroczny, II Parafialny Koncert Kolęd i Pastorałek zaowocował m.in. powstaniem nowej formacji muzykującej – Chóru Parafialnego MAKSYMILIANKI, który wziął udział już w trzech publicznych spotkaniach. Obecnie grupa liczy już 10 osób (Emilia Glazer, Kazimiera Hałajko, Małgorzata Kleszczyńska, Anna Koncka, Alicja Kwiecińska, Krystyna Mucha, Jadwiga Pałka, Anna i Jan Piskozub oraz Halina Rybowicz). Nasze „Maksymilianki” „dały czadu” [słowa proboszcza] – podkreślając piękno śpiewu chóralnego zaśpiewały nam: „Śpij Dziecino mała”, „Jest taki dzień”, „Cicha Noc” oraz „Północ już była”. Wielu z nas po prostu się w to zasłuchało – och, gdyby nie wymogi czasowe koncertu, pewnie byśmy zawołali: „Jeszcze trochę… prosimy”.
Po tak dużej dawce śpiewu zespołowego znowu stanęła przed nami solistka – kolejna debiutantka (jeżeli chodzi o udział w naszych spotkaniach), Regina Sindrewicz. Regina zdecydowała się zaprezentować nam swoje umiejętności (gitara + wokal) w pastorałce „Nie było miejsca dla Ciebie”. Regino! Masz wspaniałe warunki głosowe, a Twoje wykonanie było kolejnym dowodem, że młodzi są naprawdę uzdolnieni. Dziękujemy!!!
Długo nie byliśmy pewni, czy zaproszenie przyjmie kolejna grupa – Siostry ze Zgromadzenia Sióstr św. Marii Magdaleny od Pokuty (nie tyle z braku chęci, ile z racji problemów zdrowotnych). Czcigodne Siostry wielokrotnie uczestniczyły w parafialnych uroczystościach odpustowych – był to jednak udział raczej „bierny”. Tym razem jednak nasi Goście postanowili zaprezentować swoje umiejętności i – powiedzmy to sobie szczerze – zostaliśmy „znokautowani”. Nie dosyć, że przygotowane pastorałki [„Zaśnij Dziecino”, „Świeć gwiazdeczko”, „Gore gwiazda Jezusowi”] zostały zaśpiewane pięknym głosem, to do tego wykonaniu towarzyszyło imponujące instrumentarium (trąbka, gitary i bęben Djembe) oraz ciekawa aranżacja (ruchoma gwiazdka i animacja tekstu). Ponadto niektóre Siostry były dobrze znane ze szkoły naszym dzieciakom – więc atmosfera była naprawdę „gorąca”. W ten sposób Czcigodne Siostry nie tylko stały się „gwoździem koncertu”, ale także zaktywizowały nasze parafialne „ukryte talenty” [mamy już dla niektórych osób „muzyczne fuchy”, a dla parafii – „inwestycje instrumentalne”]. Drogie Siostry!!! Gorąco dziękujemy i… zapraszamy na Koncert Wielkanocny!!! [tu jeszcze małe a’propos: właśnie Siostry zostały zaproszone przez panią Beatę, która „przywłaszczyła sobie wadzę proboszczowską” – stąd podtytuł wpisu :-)].
Nie da się ukryć – Siostry podniosły poprzeczkę tak wysoko, że trochę „współczuliśmy” kolejnemu wykonawcy [piastującemu już godność „rezydenta koncertowego”], panu Ryszardowi Piekarskiemu. Ale nasz Gość oczywiście podołał oczekiwaniom i dał nam możliwość przeżycia emocji towarzyszących piosence „Bóg narodzi się”.
Kilka ostatnich uroczystości odpustowych przeżywaliśmy szczególnie dostojnie dzięki aktywnej współpracy z zespołem „Złote Nutki” – grupą „do tańca i do różańca”. Piękny śpiew, jego rytmika, no i dobór utworów – to wszystko złożyło się na piękną część koncertu, przygotowaną przez wspomnianą grupę. „Złote Nutki” zaśpiewały nam pastorałki: „Maleńki Jezu”, „O mili królowie”, „Dlaczego dzisiaj” i „Jezusa narodzonego”. Było naprawdę SUPER!!!
Można by rzec, że po tylu pięknych prezentacjach nasza najmłodsza muzykująca formacja – Schola Parafialna DZIECIAKI Z BOŻEJ PAKI – została postawiona przed bardzo trudnym zadaniem, poruszenia i zainteresowania swoim śpiewem audytorium, które przeżyło już dzisiaj tak wiele „wspaniałości”. A jednak… nasze dzieciaki „nie dały sobie w kaszę dmuchać”. Najpierw sięgnęły do repertuaru mszy św. okresu Narodzenia Pańskiego i pięknie zaśpiewały „Znak pokoju” [aż się prosiło, żeby przeszły po kościele jako „apostołki znaku pokoju”]. Wyzwaniem dla nas (ale i testem dla słuchaczy) stała się pastorałka „Największy Gazda”. Trzeba było wprawdzie trochę liczyć akordy, ale w końcu… na wyśpiewane wezwania grupy Scholistek usłyszeliśmy gromkie echo widowni. No i wreszcie „Bóg w stajni”, podczas którego zostaliśmy „wyklaskani” [to już drugi „wyklaskany” koncert w ciągu nieco ponad dwóch miesięcy … oj… chyba „wejdzie nam to w krew…”]. W każdym razie za owację gorąco dziękujemy!!!
Jako, że „koncertowy zegar tykał coraz głośniej”, nadszedł w końcu czas na GRANDE FINALE [znowu mała dygresja – kosztował on nas i „szeryfa” kilka niedospanych nocy] – stało się nim wspólne odśpiewanie przez wszystkich wykonawców tytułowego utworu koncertu „Gdzie jest nasze Betlejem?”. Mimo, że piosenka należy do grupy raczej awangardowych, okazała się utworem znanym większości uczestników spotkania (potwierdziła to „próba robocza” przed rozpoczęciem Eucharystii) – tak więc nasz finałowy śpiew zabrzmiał imponująco i bardzo poruszająco. Wprawdzie zabrakło (jak podczas poprzedniego koncertu) „fali przez kościół”, ale i tak czas trwania finału był pięknym doświadczeniem.

III Parafialny Koncert Kolęd i Pastorałek przeszedł już do historii – jednak z pewnością pozostanie żywym wspomnieniem dla wielu jego uczestników. Piszący te słowa [jeśli ktoś się nie domyślił to rozpisał się tak „szeryf” czyli ks.Janusz] pragnie gorąco podziękować wszystkim, którzy włączyli się w organizację oraz wzięli udział w naszym „rozśpiewanym spotkaniu”:
*** wszystkim Wykonawcom;
*** Dziekanowi-Seniorowi dekanatu Lubań, ks. Kanonikowi Mieczysławowi Jackowiakowi;
*** współorganizatorowi Koncertu – Radzie Parafialnej II Kadencji;
*** prowadzącym koncert: Beacie Kwiecińskiej oraz Jadwidze i Mariuszowi Nowak;
*** naszym dzielnym „księgińskim słodycz-woman” oraz Rodzicom naszych „Dzieciaków” – ofiarom szeryfowskiego „twórczego nieładu” oraz sponsorom poczęstunku;
*** panu Ryszardowi Skowron (dbającemu o nagłośnienie koncertu);
*** panu Grzegorzowi Szydło (odpowiedzialnemu za rejestrację audio oraz częściowo foto naszego spotkania);
*** Monice Piekarskiej (która „dawała nam po oczach” fleszem podczas rejestracji kolejnych prezentacji);
*** panu Krzysztofowi Zagale (wielkiemu przyjacielowi naszych dzieciaków)
*** oraz wszystkim Uczestnikom koncertu, którzy nie tylko byli z nami przez te ponad 2,5 godziny, ale także (jak zawsze zresztą) stworzyli przepiękną atmosferę.

 

proboszcz

ks. Janusz Barski

Napisany w moja praca | 5 komentarzy »

Dobrego Nowego Roku !!!

Autor: admin o 31. grudnia 2014

Napisany w moja praca | Brak komentarzy »