Blog J.B.

Archiwum autora

Oj, sypie nam się Schola czyli… pytania retoryczne

Autor: admin o 20. października 2017

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu opisanego niżej wypadu. Aby przekierować się do Galerii Foto, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. SERDECZNIE ZAPRASZAM.


Spokojnie, za chwilę oba człony tytułu zostaną wyjaśnione. Sprawa dotyczy wypadu do Jeleniej Góry [14.10.2017 roku], na który została zaproszona przez „szeryfa” cała Schola. Wyszło „średnio na jeża” – na 15-osobowy skład Scholi kolejny „lightowy spacer górski” zaryzykowała zaledwie 1/3 składu: Werka, Nadia „mała-wielka”, Kasia, Gabrysia i Nadia „juniorka”. Do przewiezienia tej licznej grupy potrzebowaliśmy 2 samochodów – stąd w składzie „ekstremalnych wyczynowców” zaleźli się także kierowcy: niezawodna pani Ania i „szeryf”. Można by więc domniemywać, że wyjazd „nie wypalił”, ale… nie liczy się ilość, tylko jakość. Nasze „wędrowniczki” w obu „krążownikach szos” bardzo szybko wpadły na właściwą orbitę nastrojów i kiedy dojechaliśmy do Jeleniej Góry były „gotowe na wszystko” [choć „wędrówkowe seniorki” (Werka i Nadia) z obawą czekały na komunikat: „Złapałem aktualizację”].

Z tą „gotowością” to może nie tak zupełnie na 100% – kiedy tylko zaczęliśmy podejście pod wieżę widokową Werka stwierdziła, że „wysokości jej nie służą”, ale… dzielnie szła do przodu wraz z innymi. Podczas zwiedzania wieży i podziwiania widoków gdzieś nam się zapodział „szeryf” – głos niby było słychać, ale sylwetki nie dało się zlokalizować („szeryf” poszedł do podziemia, czy jak?). Okazało się, że w czasie naszego pobytu „bliżej Szefa” próbował znaleźć dalszy ciąg trasy „szczytami”.

W końcu, idąc za głosem odnaleźliśmy „szeryfa” dużo niżej – „i my mamy tam zejść?” zapytała pani Ania; „a szeryf dotarł tam na nogach czy innej części ciała?” dodała po chwili. Fakt, zejście było strome, ale bez przesady… cóż to dla naszych „kozic”. Pod nieobecność „szeryfa” coś musiało się na górze zadziać, bo po zejściu doszło do gorszących scen „przemocy rodzinnej” – w rękach pani Ani znalazł się kij, przed którym uchylała się dzielnie Werka [ach tak, to nie „przemoc” tylko słynny kijek w naszych wypraw górskich: „Mój ci on!!!”].

Jak wspomniałem, „weteranki górskich spacerów” niepokoiła tylko możliwość „aktualizacji” – tymczasem komunikat „szeryfa” zabrzmiał na dole zupełnie inaczej: „Dziewczyny, tą trasą idziemy po raz pierwszy /…/ WSZYSTKO SIĘ MOŻE ZDARZYĆ!!!”. „Czy nie lepiej więc od razu wrócić do naszych wygodnych samochodów?” – zapytała Werka. Na odpowiedź zarzućmy miłosierną zasłonę milczenia. Po chwili okazało się, że szlak faktycznie nie został „przetarty” – „szeryf” zafundował nam „trasę przetrwania” (a co, by Obrona Terytorialna jesteśmy?!?!?): wokół chaszcze, ścieżka ledwie widoczna, chwastów co niemiara, i co najgorsze – trasa biegła wokół wieży. Tak więc po kilkuminutowym  „błądzeniu w leśnych ostępach” znaleźliśmy się znowu w punkcie wyjścia. No, ale tu nasz „szeryf” podjął decyzję: „Teraz pójdziemy szlakiem oznakowanym” [Chwała Ci, Najwyższy!!!].

Szlak zielony (bo na ten trafiliśmy) okazał się na początku łatwy i urokliwy. Kolory jesieni, przebieg szlaku między skałami, no i ta cisza… potrafiły człowieka zachwycić. Wkrótce jednak okazało się, że szlak schodzi się (na wysokości mostu kolejowego) ze szlakiem „asfaltowym”. Pomyśleliśmy: „I to już koniec???… ueeeeeee!!!!… a miało być tak ekstremalnie!!!” – i uczyniliśmy to chyba w złą godzinę, bo po kilku minutach pojawił się znacznik zielonego szlaku skierowany… ku górze!!!. „Mamy wędrować do nieba?!?!?!”. Oczywiście, że nie – znacznik po prostu zapraszał do wejścia „lightowymi” schodami leśnymi dosyć ostro do góry. „No nie… na to się nie pisaliśmy!!!”. Ale cóż, sadysta „szeryf” nie zostawił nam „wyjścia alternatywnego” – „Idziemy”… i trzeba było zacząć wspinaczkę [żeby nie było – gdzieś w połowie doszedł nas dziwny dźwięk. Patrzymy na most – żadnego pociągu… no to kto tak sapie?… czyżby nasz „szeryf” lekko się zmęczył???].

Faktem jest, ten odcinek szlaku „dał nam ostro w kość” – peleton rozbił się na dwie części: czołową (no, może nie liderską) z „szeryfem” i „wieńczącą peleton” (dostojnie kroczące do przodu: pani Ania z Nadią i Werką). Znowu pojawiły się teksty typu: „To mi nie służy” oraz coraz częstsze pytania: „Daleko jeszcze?”; zaczęto także snuć fantasmagorie o „wezwaniu rodziców na pomoc”. W stanie daleko posuniętego wyczerpania nasze dzieciaki „łykały wszystko bez mydła” – nawet żarty o powrocie planowanym na 22:30. Ale nie pozostawały dłużne – jak to stwierdził „szeryf”, na tej trasie było „zero anonimowości”… Nasze wykrzykiwane „Proszę księdza!!!” oznajmiało wszem i wobec, kim jest nasz przewodnik.

Prawdziwy kryzys pojawił się na krzyżówce szlaku ze „szlakiem poetów” – ten drugi biegł w dół, nasz zaś nadal prowadził do góry. Nasze dzieciaki, którym „drukowane często szkodzi” wręcz błagały o pójście „drogą literatury pięknej”. Niestety, starszyzna (pani Ania i trochę wahający się „szeryf”) zdecydowali: „Nie ma lekko, idziemy dalej… kiedyś musi się w końcu zrobić z górki…”. Decyzja była słuszna, bo już po kilku minutach teren się wyrównał i zaczęliśmy iść po równym, a zaraz potem po skosie w dół. Niestety, okazało się, że „zmęczenie materiału” nie pozwoliło niektórym z nas docenić frajdy „jazdy w dół”. Gabrysia i Nadia „juniorka” zaliczyły glebę, do czego dołączyła także Kasia na liściach. Jedyną fajną rzeczą tego odcinka trasy był taras widokowy, z którego mogliśmy podziwiać piękno panoramy Jeleniej Góry i okalających ją lasów „w jesiennej szacie”.

Po kilku „glebach” doszliśmy do elektrowni, przy której weszliśmy z powrotem na szlak prowadzący do „Perły Zachodu”. Było wprawdzie kilka krótkich odcinków „pod górkę”, ale cóż to po tym wszystkim, czego już doświadczyliśmy. W końcu „szeryf” pokazał nam dach „Perły” i dodał: „No to połowę trasy mamy za sobą”… Coooo?!?!?!?!… Dopiero połowa?!?!?!? Zanim jednak wpadłyśmy w traumę pojawiły się stoliki i ławy oraz zaproszenie starszyzny: „Teraz dłuższy postój”.

Odpoczynek był nam potrzebny, ale i groźny. Wiedziałyśmy, że celem finalnym dzisiejszego wypadu miał być jeleniogórski M’c Donald’s – ale kiedy doszły do nas wspaniałe zapachy z „Perły”… po prostu nie mogłyśmy się oprzeć pokusie (przynajmniej niektóre z nas). Fryteczki były rewelacyjne, kawusia także – choć o obie te pozycje trzeba było „zawalczyć jak lwice” [bo ta pani przy ladzie coś nie za bardzo kumała]. Kiedy już trochę się rozleniwiłyśmy padło hasło: „Czas iść dalej” – nie to, żebyśmy były zmęczone, ale… tutaj jest asfalt i droga… nie mógłby „szeryf” po nas podjechać???

Zanim jednak ruszyliśmy dalej, część z nas postanowiła wejść na wieżę „Perły Zachodu” skąd także zobaczyłyśmy fajne widoczki [notabene tych kilka minut wykorzystała pani Ania, która zaanektowała  dla siebie… huśtawkę – oj tak, tak, pani Aniu… przypomniały się „smarkate lata”, prawda?]. Szybko dołączyłyśmy do naszej „szefowej” licząc na jeszcze kilka minut błogostanu. Niestety, trwał on baaaaardzo krótko – „szeryf” zaprosił nas bowiem do „zejścia nieco niżej” w drodze do samochodów. „Nieco niżej” oznaczało kilkadziesiąt stromych schodów, które musiałyśmy zaliczyć… „Czy tu nikt nie słyszał o windzie?!?!? /…/ Po co te schody i to aż w takie ilości?!?!?”.

Po lekkim „skoku kozic” nad „przepaścią” weszłyśmy w las – w sumie fajnie, tylko… kondycja coś nam zaczęła siadać. „Daleko jeszcze?!?” wybrzmiewało coraz częściej – i w tym właśnie pojawiła się myśl Werki, że to pytanie „jest retoryczne”. Dopóki pytały dzieci, to faktycznie takim było, ale kiedy dołączyła do tego pani Ania („ja chyba też trochę pomarudzę”) zrobiło się „groźnie”.

Co więcej, „zmęczenie materiału” wprawdzie wyciszyło najgłośniejsze „kozice”, ale jednocześnie obudziło w nich (szczególnie w Gabrysi) ducha Sherlocka Holmesa: „A ile ksiądz ma lat? /…/ A czemu ksiądz został księdzem? /…/ A dlaczego ksiądz lubi chodzić po górach? /…/, etc”. I tak aż do mostu kolejowego.

Tu, ze szlaku leśnego weszliśmy w szlak „bagienny”. Było trochę grząsko i ślisko; no i morze chwastów (te polubiła szczególnie „mała-wielka” Nadia i Kasia), które stwierdziły, że „bardzo lubią mega-pokrzywy”. Nie da się ukryć, że tu już nasze tempo spadło ostro [nawet u „szeryfa”], choć byliśmy zmotywowani: „Do samochodów jeszcze tylko 2345… 2287… 2045,5… 1656… kroków” [wyliczał nam to „szeryf”]. Nasze wędrowanie trwało w sumie nie za długo, ale… widok asfaltu podziałał na nas mobilizująco – parking chyba rzeczywiście już niedaleko. A po kilku minutach podniósł się harmider: „Są, są, są…!!!”.

Oczywiście, tym obrazem zakończyła się pierwsza odsłona dzisiejszego wypadu. Drugą [zgodnie z tradycją jeszcze z „Edenu”] była wizyta w M’c Donald’s i „wielka zdrowa wyżerka”. Nasze dzieciaki oczywiście „zaszalały na maksa” (gdzie to się pomieściło?); Werka popróbowała „ekwilibrystyki tacowej” (zakończonej „tragedią”) – a wszyscy zaczęli się zastanawiać, jaką to niespodziankę przygotował „szeryf” [bo takową zapowiedział]. Skala opinii na ten temat była bardzo szeroka – od podejrzenia chęci powtórzenia trasy do „Perły”, przez basen, po lody. Ta ostatnia opinia okazała się zgodna z prawdą – zostałyśmy zaproszone do Galerii na mega-lody. To „mega” to może przesada, bo po „zdrowej wyżerce” zostało niewiele miejsca na „lodowe łakocie”, ale nie zawiodłyśmy oczekiwań sponsora i zamówiłyśmy po gałce [i każda zupełnie inny smak]. Aby konsumpcja nam się nie dłużyła zatrzymałyśmy się przy scenie konkursu na „najbardziej efektowne indywidua hallowenowskie”. Było zabawnie, choć starszyzna jakoś nie wykazywała podczas oglądania fragmentów specjalnego entuzjazmu.

Trasa powrotna (przynajmniej w „srebrnej strzale 2”) przebiegła w nastroju aktywnego zasypiania. Co chwila dochodziło do „scen łóżkowych” – dziewczyny spały na sobie (dosłownie) i budziły się wzajemnie na zakrętach. Oczywiście towarzyszyły temu salwy śmiechu, co było najlepszym dowodem, że mimo zmęczenia fizycznego kondycja humoru pozostała nienaruszona. W takiej właśnie atmosferze dojechaliśmy do Lubania, kończąc pierwszy od dłuższego czasu wypad scholkowy.

 

Piszący te słowa „szeryf” pragnie podziękować niezawodnej pani Ani (która użyczyła swojego czasu i „bryki”) oraz grupie „dzielnych wędrowniczek” za fajną atmosferę „lightowego spaceru”. Mam jednocześnie nadzieję, że teksty typu „To już ostatni raz” i „Nigdy więcej” były tylko „turystyczną humoreską”.

Napisany w wycieczki | Brak komentarzy »

Nasz Odpust Parafialny 13.08.2017 roku

Autor: admin o 14. sierpnia 2017

„DZIĘKUJĘ CI, JEZU, ŻE JESTEŚ MOIM PRZYJACIELEM…”

JUBILEUSZOWY ODPUST PARAFIALNY 13.08.2017 roku

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu uroczystości odpustowej i Festynu. Aby przekierować się do Galerii Foto, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

Odpust – „imieniny”, święto patronalne wspólnoty parafialnej. Mimo podobieństw za każdym razem jest przeżywany inaczej. Składają się na to doświadczenia kolejnego roku współpracy oraz to, co stanowi tego pokłosie. Tegoroczna uroczystość odpustowa w naszej parafii miała charakter szczególny – stała się bowiem okazją do podsumowania dekady współpracy w obecnym składzie osobowym. Przypominała o tym okazjonalna prezentacja multimedialna (dająca możliwość prześledzenia zmian dokonujących się w naszej parafii w ciągu tych 10. lat). Charakter retrospektywny miała także suma odpustowa, której przewodniczył – podobnie, jak 12.08.2007 roku (w roku rozpoczęcia posługi w parafii przez ks. Janusza Barskiego) – ówczesny Dziekan (dzisiaj Dziekan-Senior) ks. Kanonik Mieczysław Jackowiak. Ten swoisty „powrót do przeszłości” został mocno zaakcentowany w proboszczowskich słowach powitania przybyłych gości.

Tradycyjnie, przygotowania do uroczystości parafialnej rozpoczęły się już w kwietniu, kiedy odbyło się pierwsze spotkanie organizacyjne. To i kolejne były poświęcone omówieniu konwencji święta patronalnego, jego przebiegu (w obu odsłonach – liturgicznej i festynowej) oraz ustaleniu personalnej obsady wszystkich punktów obsługi naszych gości. Było czasami nerwowo (niestety, grupa organizatorów kurczy się z roku na rok), ale zawsze – konstruktywnie.

Na „gorączkę” ostatnich przygotowań nałożył się także niepokój, związany z prognozami na odpustowy czas (spore opady deszczu oraz anomalie typu porywisty wiatr mogły zniweczyć nasze plany). Pojawiło się jednak „światełko w tunelu” – coraz częściej pojawiały się zapowiedzi słonecznego niedzielnego popołudnia. Oby tak było…

O ile przygotowania w ostatnim tygodniu były raczej niewidoczne na zewnątrz (i dotyczyły raczej kościoła), o tyle w niedzielny poranek (po mszy św. o godz. 8:30) plac kościelny zaczął błyskawicznie zmieniać swój wygląd. Zapełnił się „sektor gastronomiczny” [słynna „Kawiarenka pod lipami”]; pojawiły się miejsca dla ugoszczenia naszych gości. Nie zapomnieliśmy o najmłodszych, dla których została przygotowana trampolina i boisko badmingtona. W związku z wybraną koncepcją festynową nie mogło oczywiście zabraknąć sceny, na której miały wystąpić zaproszone grupy i zespoły [tu ukłon i podziękowanie dla Państwa Anny i Jana Konckich, którzy od kilku lat wypożyczają nam cały ten sprzęt oraz dla „grupy montażowej”]. A na opisanie tego, co działo się w naszej parafialnej „kuchni” po prostu brakuje słów (te zapachy proboszcz określił jako „największą pokusę dzisiejszego przedpołudnia”).

Uroczysta suma odpustowa, którą poprzedziło odśpiewania „Litanii do św. Maksymiliana”, rozpoczęła się o godz. 13:00. Jej przewodniczącym był Dziekan-Senior, ks. Kanonik Mieczysław Jackowiak, który już we wstępie podkreślił wielką rangę obchodu takich – może jeszcze nie „dostojnych”, ale znaczących – jubileuszów. Homilię wygłosił, koncelebrujący msze, ks. Jakub Sikorski, wikariusz parafii św. Józefa Oblubieńca NMP w Olszynie (który zapisał się w naszych wspomnieniach „brawurowym” przeprowadzeniem tegorocznych rekolekcji wielkopostnych). Rozpoczął ją od zaproszenia na „soczysty obiad ze stołu Słowa Bożego z głównym daniem: Eucharystią”. Tradycyjnemu „smacznego!” towarzyszył aplauz wielu słuchaczy. Kaznodzieja przypomniał nam, kim dla parafii jest jej patron: „To wzór dla nas, który… wciąż się za nas modli. /…/ Wasz patron, św. Maksymilian, zaprasza (dzisiaj szczególnie) świętych, swoich przyjaciół, aby modlili się za nas”. Nawiązując do zestawu czytań mszalnych ks. Jakub podkreślił, że „wołają one o miłość – i to tę pisaną z wielkiej litery; nie okazjonalną, kilkuminutową, ale prawdziwie spontaniczną, która stanowi o jakości naszego codziennego życia”. Mówiąc o niej przypomniał, że stanowiła ona fundament tego wszystkiego, co pozostawił po sobie św. Maksymilian – z jego ofiarą za Franciszka Gajowniczka podczas apelu w obozie Auschwitz (29.07.1941 r.) i śmiercią w bunkrze głodowym 14.08.1941 r.

Zachęcając do wpatrzenia się w bogactwo spuścizny naszego patrona ks. Jakub zaakcentował, że „nie powinniśmy się bać używać wobec siebie określenia „święty” /…/ bo nie mówimy wtedy o sobie, jako o doskonałości, ale o radykalnym dążeniu do niej. /…/ Bóg mówi dzisiaj: „Już nie jesteście sługami, ale przyjaciółmi moimi” – dodał homileta  /…/ W ten sposób nie tylko podkreśla naszą godność, ale wzywa do radykalizmu, abyśmy jako Kościół się obudzili, stali się świętymi”. Nawiązując do drogi kreślonej przez papieża Franciszka: „Normalność w świętości”, ks. Jakub wzywał: „Bądźcie świętymi i wydajcie owoc – jak najobfitszy. /…/ To praca przypominająca tę na roli – nie od święta; nie ograniczona do kilku standardowych minut, ale trwająca 24 godziny na dobę. /…/ Bóg, który nazywa nas „swoimi przyjaciółmi” składa w nasze ręce jakość tej „przyjacielskiej relacji” /…/ Dla Niego, jako Przyjaciela powinienem i muszę mieć więcej niż przysłowiowe 5 minut modlitwy, /…/ muszę uczyć się Go słuchać, kiedy do mnie mówi: z kart Pisma św., w ciszy, przez drugiego człowieka i przeżywane sytuacje życiowe. /…/ W ten sposób rozwijam w sobie świadomość, że to ode mnie zależy, jak ułożę sobie relacje z moim najlepszym Przyjacielem”. Mówiąc o potrzebie „Miłości” ks. Jakub zwracał uwagę, że ta postawa, tak dla nas fundamentalna, jest jednocześnie totalnym sprzeciwem wobec „wartości” podkreślanych przez świat (sukces, władza, pieniądz, sława, etc.) – „Wy kochajcie inaczej, głębiej; jak wasz patron. /…/ W tej miłości niech odzwierciedla się franciszkańska postawa „Panie, umieram dla Ciebie”, a to zaczyna się od drobnych, codziennych rzeczy /…/; może zamiast wciąż liczyć na „drugą połowicę” sam wezmę się za umycie naczyń, za wyniesienie śmieci, za budowę wzajemnych relacji /…/. To właśnie ta normalność w świętości”. Nawiązując do Chrystusowego wezwania do radykalizmu wiary ks. Jakub podkreślił, że nie oznacza to nawracania „agresywnego”: „Siłą nie ma co nawracać /…/; możemy to czynić jedynie swoim postępowaniem, /…/ radykalizm to styl życia świadczący o odkryciu w nim Chrystusa, prowadzący do pogłębiania relacji: z Bogiem i z ludźmi”. Swoje (jak zwykle bogate w treści i pięknie przekazane) rozważanie kaznodzieja zakończył zaproszeniem: „Każdy dzień niech staje się dla nas okazją do dziękczynienia: DZIĘKUJĘ CI, JEZU, ŻE JESTEŚ MOIM PRZYJACIELEM”.

Ci, którzy pamiętali nasz pierwszy wspólny Odpust z 2007 roku mogli z pewnością zauważyć jakościową zmianę w przebiegu jego liturgicznej odsłony. O ile wtedy osobom funkcyjnym towarzyszyła naturalna „trema początkującego”, o tyle teraz pełnieniu funkcji liturgicznych towarzyszyła swoboda (nie wolna jednak od powagi i świadomości odpowiedzialności). Było to zauważalne podczas liturgii słowa, modlitwy wiernych; podczas procesji z darami, a także w trakcie animacji śpiewu – o tę zadbały dwie rodzime grupy muzyczne: Chór Parafialny „Maksymilianki” oraz Schola Parafialna „Dzieciaki z Bożej Paki”, wsparte wokalem gości: Zespołu „Złote Nutki” i „Polne Kwiaty”. Zróżnicowanie form wykonania oraz harmonijna współpraca zaowocowały oprawą mszy św., która chyba wszystkim przypadła do gustu.

W słowie dziękczynienia na zakończenie sumy odpustowej ks. proboszcz wypowiedział m.in. te słowa: „Dziękujemy Bogu za dar pogody…” – hmmm… tu nasz „szeryf” lekko „przeszarżował”. Faktycznie, po kilkuminutowym „kapuśniaku” pogoda ustabilizowała się, ale… wciąż wisiały nad nami „czarne chmury”. Oby tylko nie zaczęło padać…

Inauguracją jubileuszowego, 10. Festynu Parafialnego stał się „zmasowany szturm” na „Kawiarenkę pod lipami” – osoby odpowiedzialne za stoiska dosłownie dwoili się i troili, aby zaspokoić pierwszy głód. No, ale po kilkunastu minutach sytuacja ustabilizowała się. Kiedy zaś został zaspokojony „pierwszy głód” jednym z popularniejszych miejsc Festynu stało się stoisko z „cegiełkami” (których zakup był formą wsparcia tegorocznej inicjatywy kupna i montażu nowych drzwi wejściowych do kościoła) – ponadto organizatorzy zadbali, aby nabywca każdej „cegiełki” został obdarowany przygotowaną pamiątką. Były one różne – jednak radość z ich otrzymania była jednakowo spontaniczna.

Całość „części gastronomicznej” Festynu przeżyliśmy ze świadomością zagęszczania się pogody – deszcz dosłownie „wisiał w powietrzu”. No i stało się… tuż przed rozpoczęciem występu zespołu „Złote Nutki” zaczęło padać… a potem „lać” (oj, ktoś tam w górze ostro płakał nad nami…). Przez kilka pierwszych minut po prostu czekaliśmy na zakończenie tej „atrakcji”, ale kiedy wyszło na to, że raczej się na to nie zanosi, postanowiliśmy wrócić do kościoła, gdzie było przede wszystkim… sucho. Tutaj „Złote Nutki” zaprezentowały swój 30-minutowy program.

W trakcie tej części muzycznej części Festynu kilkakrotnie zapowiadało się stałe przejaśnienie, ale niestety, zaraz potem nadchodziła kolejna partia chmur i „deszczowisko” rozpoczynało się od nowa. Skoro tak, postanowiliśmy, że także kolejni zaproszeni wykonawcy – zespół „Polne Kwiaty” – przedstawią przygotowany repertuar w kościele. Muszę przyznać, że obie grupy stanęły przed trudnym zadaniem – w ich koncertowaniu wzięła udział tylko część uczestników Festynu; do tego skonfundowanych anomaliami pogodowymi. Mimo to jednak nasi „śpiewający Goście” zachowali się jak prawdziwi profesjonaliści – tak, że po 40 minutach w kościele zrobiło się całkiem całkiem „gorąco” (zapewniam, ogrzewanie było wyłączone).

Okazuje się, że dzieci potrafią zrobić wszystko… nie tylko z dorosłymi, ale także z pogodą. Kiedy bowiem dobiegał końca koncert „Złotych Nutek” na zewnątrz pojawiło się słońce. Czyżby koniec „deszczowiska”…? Skoro tak, występ kolejnej grupy, Parafialnej Scholi „Dzieciaki z Bożej Paki”, postanowiliśmy przenieść na scenę plenerową. Jego rozpoczęcie poprzedziła jednak kolejna tradycyjna odsłona Festynu – licytacja „tortu festynowego”. Podobnie, jak w latach ubiegłych „bój o słodkości” był zacięty; rywalizujące ze sobą osoby sponsorów podnosiły wciąż stawki (kierując się czasem sentymentem, czasem zaś „obowiązkiem wobec mamusi”). W końcu licytacja została zakończona i można było przystąpić do – również związanego z naszą tradycją – obdarowywania najmłodszych wylicytowanym przepysznym tortem.

Było to pewnym problemem dla naszych „Dzieciaków”, które zamiast w teksty „kukały” wciąż na rozdzielane „słodkości” – dopiero zapewnione, że pewna ich (słodkości) część została wzięta „w depozyt” pomogła w odzyskaniu „równowagi”. Dzięki temu, mimo zmniejszonego wakacyjnymi wyjazdami składu, dały z siebie wszystko – i chyba podobało się to słuchaczom, skoro aktywnie włączali się w „scholkowy wykon”.

Jubileuszowy charakter uroczystości odpustowej i Festynu Parafialnego został podkreślony zaproszeniem Gości honorowych – zespołu „Bazalt’. Doświadczeni muzycy tworzący grupę trochę nas przetrzymali ustawiając imponującą baterię sprzętu, ale… opłaciło się. Już pierwsze utwory udowodniły, że wiek to nie wpis w dowodzie osobistym, ale stan ducha. „Wymiatanie” na gitarach; mega-akompaniament fajowej „basówki”, no i „zaje…głośna” perkusja (na której wyżywał się p. Andrzej) – to dało w efekcie możliwość wysłuchania kanonów rocka w niesamowitym wykonaniu. Nie dosyć, że naszych muzyków było słychać chyba i na Kamiennej Górze, to tak naprawdę wokół estrady zgromadziła się bardzo zróżnicowana wiekowo widownia – nie brakowało dzieciaków, słuchali także „emeryci”. No i spontan reakcji – trudno to opisać… to po prostu trzeba było przeżyć.

Niestety, w tym roku możemy mówić o „festynowym pechu”. Do tej pory anomalia pogodowe pojawiały się niejako w tle – tym razem jednak po raz kolejny dotknęły nas bezpośrednio. Po kilku utworach „Bazaltu” znowu lunęło – a że nasi Goście byli „pod napięciem” (mowa o elektryce, nie o emocjach), rozpoczęło się gwałtowne zabezpieczanie sprzętu [tu ukłon w stronę zabezpieczających naszą imprezę funkcjonariuszy Straży Miejskiej, którzy aktywnie wspierali nasze wysiłki zabezpieczenia sceny i zgromadzonego na niej sprzętu]. Wydawało się, że to już koniec…

Co robić…? Kończymy czy czekamy…??? Te i inne pytania kłębiły się nam w głowach. W końcu postanowiliśmy powtórzyć sytuację z początków „koncertowej odsłony Festynu” – ponownie zaprosiliśmy uczestników do kościoła. Tu najpierw odbyła się wzruszająca uroczystość podsumowania 10-lecia pobytu i działalności proboszcza, ks. Janusza Barskiego. Słowa podziękowania i „Życzymy życzymy” bardzo ociepliły nieco napięto przez aurę atmosferę.

I dobrze, bo zaraz potem odbyło się losowanie nagród głównych. Na to czekali wszyscy. W tym roku losującymi numery „zwycięskich cegiełek” były dzieci. Nagród było kilka – z nagrodą główną (ufundowanym przez Radę Parafialną rowerem) na czele. Niezależnie od ich gabarytów i wartości jednakowe było kilka rzeczy: gorączkowe wyszukiwanie numerów zakupionych „cegiełek”, triumfalne „Mam!!!!!” i niedowierzanie zdobywców nagród [tu wszystkim „pobiła” chyba Nikola – „To naprawdę dla mnie?!?!?”]. Pojawiały się także łzy radości (i nie jest to eufemizm – tak było).

Zazwyczaj losowanie nagród staje się faktycznym zakończeniem naszych festynów. Ale… została jeszcze jedna „niespełniona muzycznie” grupa – Chór Parafialny „Maksymilianki”. Nasze Panie przygotowały na tę okazję nie tylko nowe kreacje, ale także nieznany nam dotąd repertuar. I chyba tylko ci, którzy pozostali w kościele [nie były to tłumy, ale… liczy się nie „ilość”, ale „jakość”] mogli to docenić. Nasze Panie z „brawurą” wykonały przygotowane utwory, dedykując niektóre z nich (choć to może moje złudzenie) konkretnej osobie (i nie o „szeryfa” tu chodzi). Choć słuchaczy nie było dużo, owacje po każdym utworze były naprawdę gromkie.

Podobno prawdziwych profesjonalistów cechuje m.in. cierpliwość. Nam wydawało się, że po koncercie „Maksymilianek” tak naprawdę Festyn się zakończył. Wilgoć, ciągły „płacz z nieba” i ochłodzenie skłaniały nas do rozpoczęcia prac demontażowych na placu. Tej swoistej „pogodowej traumie” nie uległ jedynie „Bazalt”. Nasi dzielni Oldboy’e postanowili jeszcze trochę pograć. Po chwili niepewności, czy ponownie podłączany do sieci sprzęt nikogo nie „pokopie” zaczęło się… Najpierw dedykowana proboszczowi rockowa „Modlitwa”; potem hiciory rocka – dawnego i dzisiejszego. Pojawił się nawet kawałek hiciora disco-polo: „Zielone oczy” (jeśli nie pomyliłem kolorów – bo były sugestie, że śpiewający humorystycznie zmieniali to na „czerwone”). Powiem tak – już dawno nie byłem na koncercie „na żywo”… tu jednak mogłem doświadczyć tego, o czym słyszy się w mediach: spontan, emocje, energia. 3-osobowa grupa naszej młodzieży dawała „czadu” do oporu (akompaniament wykonawcom; aranżacje wizualne; taniec); „zaszalała” nasza Nadia (kwiaty na twarzy i czysta energia w serduchu); wigoru nie zabrakło także nieco hmmm… bardziej doświadczonej części widowni (był nawet „młynek kurtałą” i „parkietowe szaleństwo” p. Małgosi i Kazimiery). Pojawiły się też pierwsze recenzje wykonanych w tym czasie przez „szeryfa” zdjęć (pełny „szacun” i aplauz ze strony Martynki – „Ja chcę być na stronie parafialnej!!!”); wspomnienia o „cappuccino” sprzed lat („Ja naprawdę go nie kosztowałam”) i ubiegłorocznym „szaleństwie” przy „Koniku na biegunach”, „Kaczuchach” i „Wolności i swobodzie” – przy tym dzisiejsze wyczyny naszej widowni to „mały pryszcz”. Choć i one niestety rzutowały na zdrowie – przynajmniej fizyczne (pojawiło się zjawisko „mutacji” [p.Dominika]); choć nie rezygnowałbym z podkreślenia tej drugiej płaszczyzny naszej zdrowotności – wróciły „wspomnienia z dzieciństwa” (jakieś tam „Jagody”, „Titanic” i tego typu „klimaty”… no i „czerwone oczy” [zdaję sobie sprawę, ze dla postronnego czytelnika to „czysty bezsens”, ale jest kilka osób które wiedzą, o czym piszę i to im dedykuję tę część opisu]). Oj… działo się…

W końcu jednak wszystko kiedyś dobiega końca. Tak było i z naszą dzisiejszą uroczystością. Trochę czasu zajął demontaż ekwipunku festynowego (czynność równie ważna jak jego montaż, a może i ważniejsza – bo niedoceniana przez wielu uczestników tego typu imprez). W końcu, około godz. 20:40 plac zaczął przypominać stan sprzed Odpustu.

   Podsumowujący dekadę naszej współpracy Odpust i jubileuszowy, Cynowy Festyn Parafialny, przeszły już do historii. Jakie były…? – to pozostawiam ocenie uczestników. Jako proboszcz pragnę natomiast w tym miejscu serdecznie podziękować wszystkim organizatorom i osobom wspierającym, bez których nie byłoby możliwe przeprowadzenie naszej parafialnej uroczystości. W tekście opisałem momenty znaczące – ale były nie tylko one. Była także niewidoczna na zewnątrz praca obsługi „Kawiarenki pod lipami”, kreatorów artystycznych „malarskich animacji twarzowych”, obsługi stanowisk festynowych, osób wydających fanty, funkcjonariuszy Straży Miejskiej (zabezpieczających naszą imprezę), obsługi foto, akustyków, cateringu z „Golden Time’u”, osób kierujących ruchem pojazdów. WAM WSZYSTKIM, TYM NIEWIDOCZNYM, PRAGNĘ GORĄCO PODZIĘKOWAĆ ZA WYSIŁEK WŁOŻONY W ORGANIZACJĘ OPISANEJ UROCZYSTOŚCI. PODJĘLIŚCIE SIĘ CZEGOŚ, ZA CO RZADKO SIĘ DZIĘKUJE, A BEZ CZEGO NIE BYŁOBY MOŻLIWE GODNE PRZEŻYCIE „IMIENIN PARAFII”.

„Bóg zapłać” 

Proboszcz

Ks. Janusz Barski

Napisany w moja praca | 3 komentarze »

Warsztaty 04-05.06.2017 r.

Autor: admin o 7. czerwca 2017

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu spotkania. Aby przekierować się do Galerii Foto, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

 

ASERTYWNOŚĆ – „WOLNY WYBÓR WOLNEGO CZŁOWIEKA”

Chaotyczny rytm codzienności oraz stresogenny charakter bardzo wielu wydarzeń życiowych stawia dzisiaj przed wieloma osobami problem umiejętności radzenia sobie z narastającą agresją oraz kontrolowania emocji (szczególnie negatywnych). Jest to problem, który można by nazwać „cywilizacyjnym” – podkreślany jest coraz częściej, stając się jedną z podstaw pracy nad formowaniem ludzkiej osobowości i jego duchowości.

Problem ten (w kontekście kontrolowania go) stał się tematem warsztatów, które odbyły się w dniach 04-05.06.2017 roku w Ośrodku Pomocy Psychologicznej „Leśniczówka” w Boguszowie-Gorcach. Gospodarzami spotkania byli Państwo Maria i Jacek Telesfor Kasprzak, psychoterapeuci Szkoły Psychoterapii Uzależnień CEDR sp. z o.o., a udział w nich wzięła 8-osobowa grupa prezbiterów związanych z Duszpasterstwem Apostolstwa Trzeźwości i Pomocy Rodzinie Diecezji Legnickiej. Podstawą prowadzenia zajęć stał się film „Asertywność” (Warszawa 1995), nagrany według scenariusza prowadzącej go Marii Król-Pijewskiej.

Spotkanie miało wymiar terapeutyczny i integracyjny – oprócz wykładów i dyskusji mieliśmy okazję uczestniczenia w niedzielnym spotkaniu przy ognisku oraz w poniedziałkowej Eucharystii, której przewodniczył wikariusz biskupi ds. formacji stałej duchowieństwa, ks. prałat Leopold Rzodkiewicz w asyście ks. kanonika Bronisława Piśnickiego i pozostałych prezbiterów.

Aby podjąć temat asertywności – „stanowczości, która nie rani” – trzeba sobie najpierw zdać sprawę z powodów jej braku w relacjach społecznych: z tempa i  stresogenności codziennego życia, totalnego chaosu pojęć i wartości, braku zdecydowania w reakcjach, z podświadomej zgody dużej części społeczeństwa na narzucanie woli silniejszych osobowości i płynącej stąd rezygnacji ze słusznych roszczeń. Często jest to związane z myślowym katastrofizowaniem swojej sytuacji lub wycofywaniem się już przy pierwszych przeszkodach stawianych przez otoczenie. Wpływa to zdecydowanie na naruszanie tzw. „terytorium psychologicznego”, którym jest: mój czas, moje emocje, moje uczucia, etc. Efektem tego jest poczucie bezsilności i emocje będące potwierdzeniem zasady, że „ofiara jest zawsze słabsza niż krzywdziciel”.

Refleksja na rozwijaniem zdolności zachowań asertywnych była oparta na trzech podstawowych modelach postępowania jednostki w konkretnych sytuacjach życiowych:

– w uległym stylu zachowania (w którym interes drugiej osoby stawiany jest na pierwszym miejscu, kosztem własnego – co powoduje uleganie potrzebom i oczekiwaniom otoczenia);

– w stylu zachowania agresywnym (w którym interes własny stawiany jest na pierwszym miejscu, kosztem praw drugiej osoby – co skutkuje najczęściej otwartą agresją lub skrywaną wrogością);

– w zachowaniu asertywnym (w którym reprezentujemy interesy własne, uwzględniając jednak także racje otoczenia).

Będący podstawą dyskusji i wykładów film przedstawiał sytuacje, w których od wyboru stylu zachowania zależał ich finał – sytuacje te zaś dotyczyły: asertywności w zachowaniu; umiejętności asertywnej odmowy; zdolności właściwego przyjmowania krytyki oraz bezpiecznego gniewania się i złości; zdolności ochrony przed agresją oraz wyrażania pozytywnych emocji; umiejętności wyrażania własnego zdania i jego obrony. Mimo krótkiego czasu trwania warsztatów zakres omawianych zagadnień był więc bardzo szeroki.

Jednym z objawów braku asertywności jest nieumiejętność odmawiania. Wypowiedzenie zdecydowanego (choć jednocześnie wolnego od gniewu) „nie” bardzo często rodzi różne skojarzenia negatywne; często także wiąże się z obawą, że osoba, wobec której zostało ono użyte, obrazi się. Może to prowadzić do bezsilności i uległości wobec woli innych, ale czasami prowadzi także do agresji, prowadzącej do negatywnych skutków. Obserwacja zachowań podczas przedstawiających problem sytuacji pozwalała dostrzec potrzebę zachowania 3 elementów asertywnego odmawiania: jasnego wypowiedzenia „nie”; informacji o tym co zamierzam (lub nie zamierzam) zrobić i krótkiej motywacji decyzji. Poświęcona temu scena pokazała, że nie tylko nie dochodzi wtedy do naruszenia godności rozmówcy, ale zostają także zachowane pozytywne relacje personalne.

Zgodnie z komentarzem prowadzącej materiał filmowy Marii Król-Pijewskiej „asertywność zwykle powoduje, że otoczenie traktuje nas z większym szacunkiem i zaufaniem. /…/ Może jednak być inaczej – walcząc o swoje interesy podejmujemy ryzyko.”

Dużym problemem dla współczesnego człowieka jest nieumiejętność przyjmowania krytyki, która kojarzona jest z krótkim lub długotrwałym bólem. Próbujemy od niej uciec zaprzeczając faktom, usprawiedliwiając się, a także (agresywnie) przerzucając winę lub krzywdę na drugą osobę. Rodzi to bardzo wiele sytuacji emocjonalnych, których można uniknąć kierując się zasadami asertywności. Trudno dyskutować z faktami – one istnieją i musimy to uznać. O ile fakty są obiektywne, o tyle motywacja osoby krytykującej nas jest (w naszym odbiorze) kwestią w pełni subiektywną – zrozumienie intencji wypowiedzenia uwagi krytycznej jest najczęściej warunkiem zajęcia wobec niej właściwej postawy. Potrzeba także umiejętności uznania równości prezentowanych opinii (dotyczących najczęściej opinii, a nie faktów) – dopiero wtedy, przedstawiając naszą własny pogląd unikamy narzucania go drugiej osobie.

No i wreszcie, jakże niezbędne, poczucie humoru – zdystansowanie się wobec samego siebie i innych.

Krytyka towarzyszy naszej codzienności – warto pamiętać o zasadzie: „Nie wszystkie krytyki należy odnosić do siebie, ale na każdą musimy zareagować”.

Przeciwieństwem krytyki są emocje pozytywne, które najczęściej są podświadomie ukrywane – powodem jest założenie, że są one „telepatycznie” odbierane przez drugą osobę. Jest ono mylne, gdyż druga osoba potrzebuje wyartykułowania uwag pozytywnych – ich brak rodzi wiele bardzo negatywnych postaw, zaś wypowiedzenie prowadzi do budzenia wzajemnej empatii i zacieśniania więzi międzyludzkich. Artykulacja tego typu opinii musi zakładać wyższość komunikatu „ja” nad komunikatem „ty” i być wyraźnym stwierdzeniem tego, co myślimy o drugiej osobie. Wyrażenie uczuć pozytywnych nie jest oczywiście bezwzględnie konieczne – nic nam się nie stanie w przypadku ich ukrycia. Z drugiej jednak strony w takiej sytuacji nie dokona się nic dobrego.

Oczywistością jest stwierdzenie, że współczesne życie wymaga przysług – trzeba jednak nauczyć się o nie prosić. A to jest bardzo często blokowane przez różne procesy myślowe. Problemem jest nagminna praktyka posługiwania się aluzjami z przekonaniem, że będzie ona czytelna dla drugiej osoby lub zastępowanie prośby żądaniem. Prowadzi to do wielu spięć personalnych, które niestety utrudniają normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Bywa także, że nieumiejętność proszenia staje się powodem rezygnacji z domagania się swoich praw (zamiast żądać prosimy oddając prawo decyzji w ręce drugiej osoby). Również na tej płaszczyźnie technika asertywności jasno określa normy postępowania – technika proszenia polega na realizacji kilku zasad:  1. Nie ukrywam, że proszę; 2. Otwarcie określam, o co proszę; 3. Przekonuję rozmówcę, że to, o co proszę, jest dla mnie ważne. Podstawą jest także prawidło: „Tak długo możesz prosić drugą osobę, jak długo dajesz jej szansę na odmowę” (brzmi to może paradoksalnie, ale… jeśli przekraczamy tę normę, wtedy nasza prośba staje się żądaniem).

Ostatnim problemem poruszonym podczas tegorocznych warsztatów była uległość – postawa bierności, która rzutuje negatywnie na każdą płaszczyznę życia człowieka. Jest ona przyzwoleniem na narzucanie nam poglądów innych osób, które mogą być sprzeczne z naszymi. Przeżywając taką sytuację musimy umieć odróżnić pojęcie „faktu” (mającego charakter obiektywny) od „opinii” (będącej subiektywnym jej opisem). Trudno dyskutować o pierwszym – problemem natomiast staje się wymiana poglądów na płaszczyźnie drugiej. Tu również technika asertywności proponuje pewne kroki, rozwiązujące związane z tym problemy. Przede wszystkim w rozmowie ujawniamy rozbieżności opinii („ja mam inną opinię”); następnie – streszczając krótko (ale bez złośliwości) poglądy drugiej osoby – prezentujemy własną; warto także zadawać rozmówcy pytania dotyczące jego opinii; wreszcie – proponujemy wymianę poglądów tylko w sytuacji, gdy stać nas na uszanowanie godności drugiej osoby („Nie chcę, żebyś oceniał moje poglądy” – wtedy możemy stać się uczestnikami frapującej, zaciętej konfrontacji, ale… brakuje przestrzeni na wymianę myśli). Warto pamiętać, że każda wymiana poglądów jest specyficznym rodzajem rozmowy, w której zawieszamy na chwilę nasze racje i słuchamy, aby „zobaczyć świat oczami innych osób”.

Napisany w moja praca | Brak komentarzy »

„Być świadkiem Chrystusa” Góra 22.05.2017 roku

Autor: admin o 23. maja 2017

Opisane niżej spotkanie rocznikowe zostało także udokumentowane zdjęciowo. Zainteresowanych zapraszam do GALERII ZDJĘĆ.

29 lat temu, 21 maja 1988 roku, 56-osobowa grupa diakonów Metropolitalnego Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu przyjęła z rąk Jego Eminencji Księdza Kardynała Henryka Gulbinowicza święcenia prezbiteratu. Obecnie pracują oni na terenie trzech diecezji: legnickiej, wrocławskiej i świdnickiej. Mimo odległości nadal bardzo ważnymi dla tej grupy są jubileusze święceń (nawet te nie okrągłe) i związane z tym spotkania rokowe.

W tym roku 29. rocznicę rozpoczęcia posługi kapłańskiej przeżyliśmy w parafii pw. św. Faustyny w Górze, przyjęci gościnnie przez naszego kolegę kursowego, dziekana dekanatu Góra-zachód, ks. prałata Arkadiusza Wysokińskiego oraz jego gościnnych Parafian.

Centrum obchodów i spotkania stała się oczywiście uroczysta Eucharystia, sprawowana przez 20-osobową grupę prezbiterów rocznika 1988, pod przewodnictwem ks.  prałata Marka Babuśki, w asyście Gospodarza oraz ks. prałata Dominika Drapiewskiego. Stała się ona okazją do wspólnotowego dziękczynienia za 29 lat naszego posługiwania oraz wspomnienia o naszym zmarłym koledze, ks. Krzysztofie Bojko.

Homilię wygłosił proboszcz parafii Świętej Rodziny w Wałbrzychu, ks. Mirosław Krasnowski.  Nawiązując do wstępu ks. Marka Babuśki homileta podkreślił wielką rangę tego sakramentu, będącego szczególnym wezwaniem do dawania świadectwa. „Wielkie łaski, nienależne nam z racji ludzkiej słabości i ułomności – dar odpuszczania win w sakramencie pojednania, szafowanie innymi sakramentami i przede wszystkim celebracja tajemnicy Chrystusa Eucharystycznego – to wezwanie do ciągłego, codziennego dawania świadectwa o bliskości naszego życia i posługi z Chrystusem. /…/ To jest właśnie wyzwanie stojące przed nami – być autentycznymi i czytelnymi dla innych ŚWIADKAMI CHRYSTUSA”.

Doniosłość uroczystości podkreśliła wspólnotowość sprawowania liturgii (o której wymiar liturgiczny zadbał wikariusz parafii, ks.  Krzysztof Tomczyk) oraz pamięć o Jubilatach ze strony osób świeckich, które – po komunii św. – złożyły wszystkim prezbiterom rocznika najserdeczniejsze życzenia, dodając do nich symboliczne kwiaty. Odsłonę liturgiczną zakończyło uroczyste błogosławieństwo i pamiątkowe zdjęcie grupowe.

Nie zabrakło oczywiście czasu na spotkanie nieoficjalne, które stało się okazją do wspomnień, ale także poznawania problemów i radości codziennego posługiwania. Towarzyszyła temu spontaniczna i swobodna atmosfera, w której nie brakowało zarówno poważnych rozmów, jak i humoru.

Uczestnicy dziękują gościnnym Gospodarzom i oczywiście już oczekują na kolejne spotkanie.

Napisany w moja praca | Brak komentarzy »

Serdeczne życzenia świąteczne

Autor: admin o 12. kwietnia 2017

Napisany w moja praca | Brak komentarzy »