Nocne zapiski szeryfa
DZIEŃ 1 — 27.01.2013 roku
Zimowisko ŚCIEGNY’2013 – dzień 1 |
Jest godzina 22:02. O tej porze „grzeczne dziewczynki” kładą się już spać. Nie znaczy to, że tu, w Ściegnach są osoby niegrzeczne – po prostu rozpoczęta godzinę temu zabawa jest po prostu rewelacyjna. Wprawdzie decybele są „wstrząsające”, ale widok świetnie bawiącej się grupy jest zaiste budujący. Zacznijmy jednak od początku.
Jest godzina 15:20. Do naszej lubańskiej piekarni podjeżdża busik (w nawiasie dodam – „z Internetem”). W ten sposób rozpoczyna się – jubileuszowe – Zimowisko ŚCIEGNY’2013 [osiemnaste organizowane przez „szeryfa” w Ściegnach i szóste zainicjowane w Lubaniu]. Jego przesłaniem są słowa: „Jesteś powołany do rzeczy wielkich”… i wychodzi na to, że nieliczna, bo 17-osobowa grupa naszych Podopiecznych postawiła na jakość.
Trasa do Ściegien minęła spokojnie, choć w kilku momentach nasz „szeryf” (który jest jeden) poczuł przyspieszone tętno widząc „na pace” odbicie busika (a to przecież takie maleństwo). Nam najpierw trochę dokuczał „syberyjski chłodzik”, ale… nasza Kadra umiała skutecznie wpłynąć na zmianę tego stanu rzeczy – niestety, o 180 stopni: wewnątrz temperatura z syberyjskiej zaczęła przypominać Karaiby.
Początki są zawsze trudne (nawet dla tych, którzy przybyli tu już kolejny raz). Najpierw przenieść „mini-bagaże” /co niektórym panom powinno się wypłacić „dodatek za niebezpieczne warunki pracy” – nasze panie przywiozły ze sobą chyba całą tegoroczną oferty jakiegoś znanego salonu mody/ – no, ale jak tu nie pomóc, kiedy 25-kilogramowe chucherko próbuje się zmierzyć z 1,5-tonowym bagażem???
W końcu wszystkie „drobiazgi” kolonistów znalazły się w szkole i można było zacząć rozkwaterowanie. Poszło sprawnie i wkrótce spotkaliśmy się na pierwszym apelu informacyjnym, podczas którego poznaliśmy zasady (oj, to takie niepopularne określenie), o których przestrzeganie nas poproszono. No, zastanowimy się – nie oponowaliśmy, bo ogarnęła nas przemożna chęć „wrzucenia czegoś konkretnego na ruszt”. Była ona takie wielka, że kiedy w końcu wparowaliśmy do jadalni, przerażona naszym apetytem pani Teresa o mało co nie „zdezerterowała”. Najedzeni wróciliśmy do naszych kojców, aby po chwili „relaksu pokolacyjnego” (tu wtręt… Kadra życzy sobie takiej ciszy podczas każdego poobiedniego LB) rozpocząć pierwszy punkt programu: zabawę pomagającą nam na co dzień się rozpoznawać. Zabawa była fajna, choć już myśleliśmy trochę o zbliżającej się zabawie.
Tymczasem jednak nasza Kadra przygotowała dla nas surprise – nieoczekiwaną próbę śpiewu. Nie, żeby brakowało nam „pary w płucach”… jak chcecie, ale żeby nie było problemów słuchowych. Mimo, iż było nas dużo mniej, niż w latach minionych, śpiew wzbudził niekłamane zdumienie Kadry, która wyraziła tylko jedno życzenie – jutro w kościele niech będzie tak samo.
Po 30 minutach rozpoczęła się w końcu długo oczekiwana zabawa, której mottem było: „Wytańczyć się do upadłego lub… ogłuchnąć”. „Wytańczyć” to my, zaś „ogłuchnąć” – to czujnie obserwująca nas Kadra. Nie udało się – mimo ostrych rytmów i ruchu właściwie non stop zostało w nas sporo energii, zaś Kadra zapowiedziała, że i tak usłyszy „nocne Polek i Polaków rozmowy”. Wieczór był bardzo odkrywczy – ujawnił się tercet MUPPET SHOW współpracujący ściśle z „DJ’em w czerni” (dosłownie i w przenośni) – przez chwilę zaczęliśmy się zastanawiać, kto tu się właściwie lepiej bawi…
Reasumując… pierwszy dzień napełnił nas nadzieją, ale i „przerażeniem” – nadzieją, że wiele z zaplanowanych punktów zimowiska uda się zrealizować w 300% [np. taniec zespołowy czy wspólne śpiewanie] i „przerażeniem”, że nie wydolimy z energią naszych Podopiecznych. No, ale zobaczymy za 2-3 dni.
DZIEŃ 2 28.01.2013 roku
ŚCIEGNY’2013_dzień 2A |
Ściegny’2013_Ba |
Mogło by się wydawać, że „nadzieja” wyrażona w ostatnim niedzielnym słowie spełniła się już w poniedziałkowy poranek – nasz „zimowiskowy paparazzi” zastał bowiem zdecydowaną większość z nas (o 7:20!!!!) w stanie „słodkiego błogostanu”. Dopiero błyski lampy zbudziły część z nas, doświadczanych (powtarzanym co roku) „sadyzmem szeryfa” – nawet naszą Kadrę. Oczywiście nie brakowało tekstów: „Och nie!!!”, „Znowu?!?!?” czy „Ja się tak nie bawię!!!”. Niektórzy, przechodząc gwałtownie w stan pełnej poczytalności nie potrafili zdecydowanie odróżnić rzeczywistości od tej „wirtualnej” ze snów – padały więc i takie pytania: „Czy mi się zdawało, czy był tu ksiądz???”. W każdym razie zaskoczenie było totalne.
Takie „brutalne” działanie było konieczne, ponieważ „dawka zdrowia” (czytaj: gimnastyka poranna) zaserwowana nam przez Joasię, Martynkę i Jakuba miała charakter „horrorystyczny” – „a co to… czy my mamy kości z gumy???… A poza tym spać się chce…”.
Są tacy, którzy twierdzą, że „co nas nie zabije, to nas wzmocni” – chyba coś w tym jest, bo skoro wytrzymaliśmy „poranne łamańce”, to stać nas było (przynajmniej niektórych) nawet na przyśpiewki na trasie do kościoła. Spotkało się to z dużym aplauzem Kadry oraz nielicznych tubylców – w tym ze strony Proboszcza parafii, który powitał nas zaiste bardzo serdecznie.
Msza św. stała się okazją do zastanowienia, czy w czasie zimowiska jest takim samym czy też innym spotkaniem z Chrystusem. Doszliśmy do rozmaitych wniosków – z których każdy (jak nadmienił nasz homileta) jest prawidłowy. Jako, że wśród nas jest kilka osób, które przyjechały do Ściegien po raz pierwszy, „szeryf” przedstawił zasady związane z udziałem w zimowiskowej modlitwie: procesja z darami, Modlitwa Pańska, spontaniczna modlitwa wiernych, znak pokoju i komunia pod dwiema postaciami oraz duchowa. Musimy się pochwalić, że (zgodnie ze słowami „szefa”) zostaliśmy uznani za jedną z nielicznych grup, które już na pierwszej mszy św. pokazały, na co nas stać – trudno się dziwić, bo mimo „szarpiącego nas głodu” śpiewaliśmy naprawdę nieźle. Chyba to spowodowało, że wracaliśmy w nastroju euforycznym – do tego stopnia, że nasi Opiekunowie zaczęli na nas patrzeć z lekkim niepokojem (a cóż to wielkiego wracać z kościoła ze słowami inwokacji „Pana Tadeusza” na ustach???).
Podczas śniadanka (a właściwie totalnego ataku na zimowiskowe zapasy magazynowe i … czuwającą nad nimi Panią Teresę) nastroje nadal utrzymywały się w „rejestrach górnych” (zwłaszcza, gdy dowiedzieliśmy się o planowanym na popołudnie kuligu).
Zanim jednak podstawiono sanki, na wielką próbę został wystawiony nasz dobry smak i twórcze umiejętności. Zrobić z tak kruchego materiału jakim jest śnieg „mega-bałwanisko”, to już szczyt artyzmu… ale cóż to dla nas. W „radosną twórczość zimowiskową” włączyły się tak nasze Opiekunki jak i np. Pawełek, który postanowił sam ulepić bałwana. Zabawa była przednia, choć czuliśmy się nieco… inwigilowani [tak, tak… nasz „szeryf” uwieczniał nas z okna swoim sprzętem] – no, ale to można wybaczyć i zrozumieć.
Jeszcze dzisiaj pamiętamy to, co się działo podczas Euro’2012 – my nie jesteśmy gorsi. Na zaproszenie do wzięcia udziału w ŚciegnoMundialu’2013 („piłkarzyki”) odpowiedzieli wszyscy, walcząc dzielnie o laur zwycięzcy. Jak wiele nas to kosztowało poznaliśmy dopiero wtedy, gdy przyszedł czas na obiad – wymiatanie przy tym, co działo się w sali jadalnej to nic {i nie zwracamy uwagi na fakt, że zostaliśmy uznani za kandydatów do tytułu „przyjaciela ściegieńskiej trzody chlewnej” – nie zorientowanym objaśniamy: chodzi o resztę z naszych posiłków, które trafiają właśnie do miejscowych świnek}.
Jeszcze podczas obiadu pojawił się „starosta kuligu” oczekując na jak najszybsze rozpoczęcie ekscytującej jazdy na dwóch płozach. Niedługo potem przed szkołą zastaliśmy „kuligowy orszak”, złożony z dwóch mega-sań i kilkunastu mniejszych „jednostek”. Ruszyliśmy – nieważne kolce i „śnieżne dupniaki”… liczy się satysfakcja, że mimo mokrych portek (prawda Karinko?) i rękawic oraz zmarzliny na twarzach dojechaliśmy w wielkim stylu do końca trasy. Dobrze jednak, że w szkole czekała na nas gorąca herbata – po trasie potrzebowaliśmy trochę ciepłego… nie, nie słowa, ale płynu.
Tu i ówdzie słychać, że zbyt długie siedzenie nie sprzyja kondycji – niestety, potwierdzeniem tego stało się popołudniowe „Karkonoskie Stepowisko”, podczas którego staraliśmy się przyswoić sobie zasady zespołowych układów tanecznych: Smidje i cha-cha. Z tym pierwszym poszło jako tako, ale drugi taniec… to była masakra!!! Trochę nas to zdeprymowało – postanowiliśmy więc odbić to sobie podczas wieczornego „Kącika Ducha Gór”. Mimo licznego instrumentarium byliśmy słyszalni nawet na parterze szkoły.
Poniedziałkowy wieczór zdominował konkurs „Mam talent”, będący okazją do prezentacji naszych możliwości – wokalnych, instrumentalnych i… innych. Nasze „różowe myszki”, Joasia i Martynka, brawurowo poprowadziły cały przegląd, zaś grupa „odważnych” stanęła przed nami, przedstawiając swoje możliwości. Była fajna zabawa i sporo zasłużonych owacji.
Dzień zakończył się niezłą „balangą”, choć pamiętaliśmy o ostrzeżeniu „szeryfa” – „jutro wędrujemy”. Wybawiliśmy się więc tak, żeby to poczuć, ale jednocześnie, by zostało w nas trochę „pary” na jutro.
DZIEŃ 3 29.01.2013 roku „ZEMSTA SZERYFA”
Ściegny’2013_dzień 3 |
Hasłem przewodnim tego dnia pragniemy uczynić słowa: „Nie wpuszczać >>szeryfa<< w góry… z bólem kolan…”> Za chwilę dojdziemy dlaczego – na razie jednak rozpocznijmy od wtorkowego poranka.
Nie wiadomo dlaczego, nawet przy przejmującym halnym, dzisiaj trudno nam było zerwać się do tradycyjnej „porannej rozgrzewki”. Zaczęliśmy z lekkim „poślizgiem”, ale „szeryf” twardo wytrzymał nas przez 15 minut, zaś Jakub (w towarzystwie grupy 1) skutecznie nas rozbudził.
Zmartwiła nas choroba Moniki – stąd też naturalną była intencja porannej mszy św.: o zdrowie – tak dla Moni, jak i dla p.Joasi i innych, których kondycja zdrowotna zaczyna nieco niedomagać. Podczas kazania mówiliśmy o potrzebie szczerości z Panem Bogiem, której wyrazem jest m.in. spontaniczna modlitwa wiernych (będąca jednym z charakterystycznych punktów zimowiskowych mszy św.). Wiadomo, że mamy swoją intymność, ale… dopiero wtedy, kiedy stajemy przed Panem Jezusem w pełni szczerości (także w tym momencie mszy), nasza modlitwa jest autentyczna. Śpiew może nie był powodem do zachwytu, ale… coraz więcej z nas dopada „przypadłość śpiewacza”, a poza tym – kto tak rano będzie śpiewał na „fula”?!?!
Dzisiejsze wyjście do Karpacza spowodowało, że śniadanie było nieco krótsze; my zaś zaraz po jego zakończeniu zaczęliśmy się przygotowywać do atrakcji, obiecanych nam przez „szeryfa”. „Zimowiskowi weterani” pocieszali nas, że nie będzie źle – bo chyba po raz pierwszy zafundowano nam transport (zamiast tzw. „trasy z buta”), ale niepokoił nas figlarny wyraz twarzy organizatora wędrówki.
Faktycznie, początek był zgodny z obietnicami, choć… podstawiony busik był nieco przeładowany po naszym do niego wejściu. Nie wpłynęło to oczywiście na nasz dobry humor, ale pozostali pasażerowie trochę nerwowo reagowali na nasze „Proszę księdza!” czy inne, typowo zimowiskowe teksty.
Jakoś się dowlekliśmy do Karpacza Górnego i tu… „wyszło szydło z worka”. Nasz „kierownik” tylko symulował problemy zdrowotne – w stronę świątyni Wang ruszył z taką mocą, że pozostało tylko prosić, by „moc była i z nami”. Na szczęście podejście nie trwało długo – wkrótce podzieliliśmy się na dwie grupy: kilka osób skorzystała z możliwości obejrzenia pięknej świątyni Wang; pozostali natomiast ruszyli do najbliższych punktów „gastronomii chodnikowej” i wspaniałych „salonów górskich trofeów” [czytaj: z pamiątkami]. W samo południe zeszliśmy się z powrotem, aby – po pamiątkowych zdjęciach – zacząć schodzić na obiad do „Wodomierzanki”.
I tu właśnie rozpoczyna się dzisiejszy „dramat” – gęsty śnieg sypiący nam w oczy koło Wangu spowodował jakieś perturbacje „szeryfowskich myśli” i pobudził do „twórczej improwizacji”. Jeszcze podczas zdjęć pamiątkowych zostaliśmy poinformowani o „leciutkiej” zmianie planu wędrówki. Do tego, od samego początku zostało narzucone „nieludzkie” tempo. Byliśmy pewni, że pójdziemy trasą najkrótszą [czyli koło Centrum Pulmonologii] – niestety, bardzo szybko przekonaliśmy się, że idziemy w nieco innym kierunku. Nie doszliśmy wprawdzie do wodospadu, ale… w tym tempie (przy fatalnym stanie chodników) pojawiły się pierwsze „czarnowidzkie myśli”. Ich potwierdzeniem były dwa, dosyć ostre zejścia, które postawiły przed nami wielki problem zmagania z grawitacją oraz prób utrzymania tempa i pionu. Nie gasiło to wprawdzie naszego [oczywiście rewelacyjnego] humoru, ale…
Niektóre osoby zaczęły przewidywać ciąg dalszy po dojściu do zbiornika przy zaporze w Karpaczu – „No tak… to teraz już chyba nie będzie za łatwo. /…/ Porzućmy nadzieje na bezbolesny spacerek”. Oczywiście według „szeryfa” nie było tak źle – nawet podczas „wspinaczek” nie trzeba było używać haków ani czekanów. Wystarczyły buty. No tak, tylko że my mieszkamy w raczej nizinnej części naszego pięknego kraju i zaproponowane nam wzniesienia mogły tylko „przerażać”. Pojawiły się pierwsze, pełne tęsknicy, „ochy” i „achy” na widok busów i innych pojazdów, ale wędrówka trwała dalej bez zmian.
Nie da się ukryć, że nasz ksiądz nie tylko pokazał swoje prawdziwe zdrowotne oblicze („Już my powiadomimy lekarza o tej ściemie z kolanem!!!”), ale także „czarne poczucie humoru”. Zostaliśmy poddani prawie „praniu mózgów” – przy każdym większym obiekcie byliśmy zapewniani, że to już tu… i po chwili padało: „Sorka… zmyłka”. To… po prostu niedopuszczalne!!!
Po ostatnim takim zapewnieniu wyszliśmy znowu z „cywilizacji” i weszliśmy na „dziewicze łono karkonoskiej natury”. Bogu dzięki śnieg jeszcze trzymał, ale trasa przez Dolinę Wilczego Potoku dała nam ostro w kość – Martynka stwierdziła m.in., że z każdym krokiem czuje zmniejszanie się zdolności „utrzymania pionu”. Niedogodności (góra – dół) przyjmowaliśmy jednak dosyć lekko – cały czas mieliśmy bowiem przed oczyma widok wspaniałego obiadu i dłuższego odpoczynku dla naszych skonanych kończyn dolnych. Nauczeni jednak dzisiejszym doświadczeniem, z pewną dozą sceptycyzmu, przyjęliśmy jedno z ostatnich zapewnień: „To już prawie tu”. To jednak akurat okazało się prawdą i wkrótce zasiedliśmy przy bogato zastawionych stołach i zaczęliśmy uzupełniać nadwątlone siły.
Obiad był smakowity i wynikającego stąd dobrego humoru nie mogły zepsuć anonse o czekającym nas podejściu do hotelu „Gołębiewski” – „doszliśmy tu, zajdziemy i tam…”. W takim właśnie nastroju (po blisko 40 minutach błogostanu) wyszliśmy z OKW „Wodomierzanka”, aby dojść do kolejnego celu dzisiejszej wędrówki – hotelu „Gołębiewski”. Przechodząc obok Komendy Policji niektórzy pomyśleli o skardze na „nieludzkie” traktowanie dziecka, ale… u nas miłosierdzie jest zawsze na pierwszym miejscu. Okazało się, że ta postawa jest obustronna – ze zdziwkiem doszliśmy do przystanku, gdzie zaczęliśmy… czekać na kolejny transport. Skąd ta łaska? Zmęczenie Kadry czy po prostu zrozumienie dla naszych zmęczonych młodych organizmów? Nieważne – grunt, że po 20 minutach znowu znaleźliśmy się w busiku, który zawiózł nas prosto do celu.
Hotel najpierw zszokował niektórych z nas swoim przepychem. Do tego zostaliśmy powitani widokiem „morsów” tarzających się w śniegu. Oczywiście, nasi chłopcy postanowili spróbować tego samego, ale zostało im to zdecydowanie wyperswadowane przez „szeryfa”. W czasie, gdy my podziwialiśmy mega-akwarium przy wejściu, zostały załatwione wszystkie sprawy związane z naszym wejściem na basen i… po krótkim instruktażu ratownika zaczęło się…: zjazdy do wody, bicze wodne, fala i wiele innych atrakcji. Joasia i Jakub pokazali style olimpijski na basenie sportowym, kilka odważnych dziewczyn weszło na chwilę do groty lodowej, zaś nasz kapłan wybrał sobie jakuzie. Było tego tyle, że wykupione 90 minut minęło jak mrugnięcie oka. Dopiero co weszliśmy, a tu już nasze Opiekunki (w swoich charakterystycznych żółtych koszulkach) zaczęły nas zganiać pod prysznice i do suszarek [pal sześć chłopcy, ale nasze dziewczyny z ich „grzywami” musiały trochę popracować z tym sprzętem]. Zdążyliśmy ledwo ledwo – do tego procedura wyjścia była nieco skomplikowana, ale my jesteśmy „ludźmi technicznymi” i przeszliśmy ją w efekcie końcowym pomyślnie.
Oczywiście wyjście z basenu nie było zakończeniem pobytu w hotelu – trzeba było chwilę odetchnąć, a wygodne fotele w holu zapraszały (niektórych nawet do przyśnięcia – witamy w naszym gronie „śpiocha kanapowego”). Do tego kilka osób postanowiło „zaszaleć” i spróbować, jak smakuje „co nieco” w bardzo dystyngowanej atmosferze hotelowej restauracji. Niektórzy na widok wnętrza, a szczególnie mini-akwarium totalnie się „zawiesili” i trzeb było „twardego resetu”, aby odzyskali kontakt z rzeczywistością. W tym wszystkim było jedno „ale” – wszystkie ciuchy i plecaki zostały „zwalone” na jeden stół i (jak to określiła jednak z naszych Opiekunek) pokazaliśmy „wieś”. Ale to przecież tylko do przyjazdu busa, który miał nas odwieźć do Ściegien.
Tu, po przybyciu, ruszyliśmy na podbój miejscowych „ośrodków handlu” (sklepy) – wszak wieczorek czekał nas seans filmowy. A kiedy wróciliśmy do szkoły, czekała na nas wspaniała kolacja.
Sam film (choć news kinowy) raczej nie spełnił naszych oczekiwań – w tym przypadku reklama była jednak chyba przesadzona. Przyjęliśmy ze zrozumieniem wybór Kadry, ale… jedynym plusem dla wielu stało się to, że można było spokojnie pospać (w sumie – dobre choć i to). A kiedy rozbłysły już światła na zakończenie, „potulnie” zaczęliśmy się przygotowywać do spoczynku.
Reasumując – dzień był udany. Wielkie wyrazy uznania należą się wszystkim, ale w szczególności naszym dzielnym „małolatom” (które dzielnie dotrzymywały kroku „szeryfowi”), a także Jakubowi (który służył za „wieszak” dla naszej dzielnej młódzi rodzaju żeńskiego). Może wieczór filmowy nie okazał się rewelacją, ale… także my, organizatorzy wyciągnęliśmy z tego kilka wniosków. Czas kończyć z nadzieją, że jutro: zdrowie i humor nas nie opuszczą, a program będzie (jak zwykle) interesujący.
DZIEŃ 4 30.01.2013 roku
Ściegny_30.01.2013 r. |
Mimo, że wczorajsza drzemka rozpoczęła się dla nas dużo wcześniej niż wynika z zapisów (usnęliśmy w większości podczas „Wieczoru filmowego”), dzisiejsza pobudka była jedną wielką torturą – „Jak tak można!!!… Po tak wielkim wysiłku chyba należy się nam odrobina zrozumienia i litości, nieee?!?!?!”. No, ale cóż… „na władzę nie poradzę” – chcąc, nie chcąc, „półprzytomni”, zwlekliśmy się z pieleszy i ruszyliśmy, aby „z uśmiechem” na twarzy (i czymś innym w serduchu) rozpocząć dzień czwarty.
Bardzo lubimy Jakuba, ale… dzisiejsza gimnastyka kojarzyła się nam z salą średniowiecznych tortur – „Kuba!!! Litooości!!!… Chcemy jeszcze pożyć!!!”. Trzeba jednak przyznać, że choć „wyczerpująca”, gimnastyka spełniła swoje zadanie – z sali nikt nie wyszedł zaspany [no, może raczej „zasapany”]. Ci, którzy już dokonali „porannych ablucji” musieli je powtórzyć – głupio wyglądać, jak po prysznicu…
Podczas mszy św. znowu rozmawialiśmy (to znaczy w czasie homilii) – tym razem o znaku pokoju i jego symbolice. Msza miała szczególny charakter – zostaliśmy zaskoczeni informacją, że dzisiaj swoje święto patronalne obchodzą aż trzy Martynki. Modliliśmy się w ich intencjach, pamiętając także o naszych bliskich oraz o chorej Monice. Wprawdzie nasz śpiew przybrał formę „wykonania jednej osoby” (pani Joasia zaproponowała nawet, aby od jutra msze były o 12:00 – wtedy mamy zdecydowanie lepszy wokal), ale nie było tak źle. Do tego Jakub „zawyżył poziom”, składając Solenizantkom piękne życzenia. W sumie więc… „zmieściliśmy się w normie”.
Kadra chyba jednak zauważyła, że regeneracja naszych sił po wczorajszym „spacerku” nie następuje tak szybko, jak byśmy sobie życzyli – dlatego też zaproponowano nam nieco bardziej statyczne zajęcia: kończyliśmy plakat grupy oraz zaczęliśmy odkrywać piękna bycia „wizażystką” i „wizażystą” (nasza twórczość skupiła się na pamiątkowych koszulkach – dotąd były one zaopatrzone w oryginalne logo. W tym roku [chcemy wierzyć, że nie z wygody, ale dla uznania naszych umiejętności] logo takie wykonywał każdy dla siebie – może to nie to samo co „filmówka”, ale za to „własne”. A jak ktoś zaryzykuje stwierdzenie, że mu się nie podoba, cóż…).
Nasza praca, choć rozpoczęta bardzo statycznie, okazała się w końcówce bardzo dynamiczna. Zebrać 23 podpisy to nie byle co, a każdy chciał tego dokonać jako pierwszy. Co więcej, niektóre koszulki stały się „sprawozdaniem” z wczorajszego wieczoru (kierownik) oraz „hasłem wyborczym” (Jakub). No i te wyrastające zewsząd (na koszulkach) góry… PIĘKNOTA!!!
Wysiłek okazał się tego warty. Nie tylko zyskaliśmy fajne pamiątki zimowiskowego wypoczynku, ale także przygotowaliśmy się do kolejnego konkursu, którym były KALAMBURY. Mamy nadzieję, że załączone zdjęcia będą dobrą ilustracją naszego zaangażowania i wysiłku, by odgadnąć przygotowane przez Kadrę hasła. Nie było łatwo, ale my przecież działamy w myśl zasady: „Co dwie głowy…”.
Trud myślenia okazał się „zabójczy”… dla naszych żołądków. Kiedy bowiem dojechał obiadek… rzuciliśmy się nań jak Richard Parker (to w nawiązaniu do wczorajszego wieczoru). Biedna Pani Teresa… wymiatała chochelką jak kijem bejsbolowym. Ale cóż, kto powiedział, że kuchnia to praca bez ryzyka…
O dziwo, popołudniowe LB udało się zachować prawie w 100% – to chyba dlatego, że przygotowywaliśmy się psychicznie do „imieninowego podwieczorku”, który niestety miał się stać także czasem przeżycia wielkiej traumy… obejrzenia naszych dotychczasowych fotek. Nieeee… tego nie było w programie!!! Tak nie można!!! Szliśmy (przynajmniej niektórzy) prawie jak na ścięcie – ale chyba zostały wysłuchane nasze „modlitwy”, bo sprzęt się zawiesił (jak Pawełek przy rybach). Zjedliśmy więc grzecznie przygotowane co nieco i czym prędzej opuściliśmy „pokój foto-tortur”.
Foto może nas ominęło, ale niestety nie uniknęliśmy „losu galerników” w innej „zimowiskowej konkurencji” – wspólnotowym wokalu. Siły były nierówne – trzy gitary (ze zmiennikiem w postaci „szeryfa”), a nas raptem tylko 14 osób (w tym „dogorywające” Monia i Karina). Nie mieliśmy szans, ale… nie poddaliśmy się. Według słów ks.Janusza nie było może tak, jak w niedzielę, ale… wyszło nieźle.
Wprawdzie wielu z nas czuło jeszcze skutki wczorajszej eskapady, ale… „w młodym ciele młodych duch”. Kiedy więc zostaliśmy zaproszeni do rywalizacji w sali gimnastycznej, nikt się nie wahał… Spartakiada Zimowiskowa miała bardzo interesujący przebieg (tym bardziej, że konkurencje były zaiste „olimpijskie”: „piłkarski brzuszek”, „slalom piłkarski”, hula-hop. Było ich sporo, a zabawa – przednia. Trudno się więc dziwić, że zawody zakończyliśmy z dużym niezadowoleniem.
Nie przełożyło się to jednak negatywnie na apetyt – tym bardziej, że dzisiaj zaserwowano nam żaróweczki. Pychota – no, może nie dla wszystkich (było kilku jaroszy), ale… dziś trzoda chlewna Ściegien pójdzie spać głodna.
Mówi się, że dzisiejsze media w wielości informacji podkreślają szczególnie te, które potrafią nami wstrząsnąć. Dało się to także zauważyć w kolejnym konkursie – „Parodia filmu”, podczas którego przedstawiono parodie dwóch wstrząsających programów (o zatrzaśnięciu drzwi i „wojnie” dzieciaków o paputki) i jednego, dogłębnie socjologicznego („Ta herbata jest za mokra!!!”). Było sporo śmiechu i prawie żadnych problemów z odgadnięciem tytuły prezentowanego materiału.
To zaś stanowiło świetny wstęp do rozpoczynającej się zaraz po konkursie Dyskoteki Szarego Człowieka, podczas której „Żury na parówce” bacznie nas obserwowały, typując Discomana i Dyskoteczkę Zimowiska (jutro się dowiemy, kto został uznany za „Króla i Królową Parkietu). Niezależnie jednak od werdyktu liczy się dobra zabawa – a taką przeżyliśmy właśnie dzisiaj [czego efektem była „podarowanie” nam bonusa w postaci 30 minut tańca dodatkowo].
Znowu czas na podsumowanie: dzisiejszy dzień upłynął w atmosferze wspomnień wczorajszych „przejść”. Był po prostu fajny – tym bardziej, że nie dało się nudzić (mimo, że pogoda zmieniła się w wiosenną słotę). Możemy sobie życzyć, żeby jutro było co najmniej tak samo.
DZIEŃ 5 31.03.2013 roku
Ściegny’2013_dzień 5 |
O ile wczorajsza zabawa była „total-balangą”, o tyle dzień dzisiejszy rozpoczęliśmy chyba pod znakiem kryzysu. Nie dosyć, że w nocy niesamowicie gwoździło, to jeszcze nad ranem wielu z nas dopadł tak mocny sen, że nie zbudziły ich ani gwizdki, ani „pieszczotliwe” wołanie: Pobudkaaaa!!!. W sumie więc zrodziły się obawy o nasz stan – czy nie grozi nam „przedwczesne zużycie sprzętu” [przecież to my mieliśmy udowodnić Kadrze, że takie „numery” to nie z nami].
Obawy potwierdziła także Eucharystia (jak na nas dosyć „niemrawa”) – gdyby nie Martynka i Monika, nasz śpiew byłby słyszalny tylko przy użyciu najdoskonalszych instalacji podsłuchowych; chociaż… pod koniec mszy znowu byliśmy sobą (ale to wszystko przez ten wtorkowy „spacerek” – za dużo tlenu i „zawiesiliśmy się”).
Kolejne godziny przedobiadowe powinny się chyba stać sennym marzeniem Ministerstwa Handlu – w końcu pozwolono nam wydawać nasze mega-pieniądze. Wypad do Karpacza miał na celu tylko i wyłącznie zakupy [co – jak się okazało – podoba się nie tylko kobietom w każdym wieku]. Fakt, zakupy były rozmaite – a niech się nasz „szeryf” boi, a co… kupiliśmy i laleczkę voodoo, i trochę „ostrzejszych” narzędzi (nie, żeby od razu broń – ale „sprawiedliwość musi być po naszej stronie”). Obładowani zakupami, po wypiciu hektolitrów „nielegalnej” gazówki (oj, jak ona smakowała… miód i bąbelki „w gębie”) i kilku „zdrowych” posiłków wróciliśmy do szkoły, gdzie czekał na nas obiad – no, może po karpackich wspaniałościach nie aż tak oczekiwany (a niech się ściegieńskie świnki ucieszą).
Po obiedzie przeważnie musieliśmy przeżyć LB czyli… ciszę poobiednią. Tym razem jednak było inaczej. Zostaliśmy zaproszeni do „spaceru po runo leśne”, a konkretnie po opał na planowane na wieczór ognisko. Z zadania wywiązaliśmy się wzorowo – sterta może nie wyglądała imponująco, ale dawno już doszliśmy do wniosku, że zawsze liczy się nie ilość, ale jakość. W nagrodę za to podwieczorek był naprawdę pyszniutki.
Kiedy już zaczęło przygasać wspomnienie wspaniałych „pączusiów”, zostaliśmy zaproszeni na parkiet „Karkonoskiego Stepowiska”. „Szeryf” zaproponował nowy układ zespołowy, uzupełniony przez Monię o oryginalny krok „Gangnam Style”. Wyszło obiecująco i obiecaliśmy sobie, że dopracujemy go do Dnia Sponsora (oj, komuś przy tym „puszczą zawiasy żuchwowe”).
„Stepowanie” spotkało się z dużym entuzjazmem, który – mimo niesprzyjającej pogody (deszcz i prawie halny) – stanowił świetną motywację do radosnego przeżycia ogniska. Początkowo kilka „badyli” ustawionych w „tipi” przez ks.Janusza nie wyglądało zbyt imponująco – za chwilę jednak ognisko stało się faktem, a my (próbując oślepienia przez dym) staraliśmy się „dopalić” nasze pieczyste. Niektórym udało się to nawet z naddatkiem – w końcu w ciemności „wszystkie kiełbasy są czarne, nie???”. Opału wystarczyło akuratnie – wkrótce też „nić życia” przeniosła się do altany, gdzie (w prawie „egipskich ciemnościach” można było posłuchać nowych wersji „Opowieści z Narnii”, z „lektorem” Jakubem). Szybko się to jednak skończyło – padający od pewnego czasu deszcz zaczął ostrzej „zacinać” i nie pozostało nam nic innego, niż wrócić do szkoły.
I dobrze się stało, bo przecież czekał na nas jeszcze jeden konkurs, związany z wieczorną zabawą „Pidżama Party” – prezentacja najciekawszych kreacji nocnych. Wprawdzie zainteresowanych nie było zbyt wielu, ale… same kreacje były „interesujące”. Z racji niewielkiej ilości „modelek” konkurs zakończył się stosunkowo szybko i oczywiście… ruszyliśmy na parkiet – no, może nie wszyscy, bo nasze „staruszki” (grupa 2) jakoś szybko wybyły [czyżby „zmęczenie materiału”???]. Ten fakt miał jedyny plus (przynajmniej dla Kadry) – poszliśmy spać dużo wcześniej.
DZIEŃ 6 01.02.2013 roku
Ściegny’2013_dzień 6 |
Chyba trzeba nam było tej większej dawki snu, bo w piątkowy poranek nie daliśmy się zaskoczyć ani Kadrze, ani „zimowiskowemu paparazzi”. Ożywienie dało się zauważyć także podczas mszy św., podczas której próbowaliśmy odpowiedzieć na pytanie: „Od kiedy możemy przyjmować komunię św.?”. Dla nas jest już oczywiste, że oprócz tej sakramentalnej jest jeszcze komunia duchowa, którą może „przyjąć” każdy z nas – trzeba tylko chcieć.
Ożywienie przełożyło się także na piątkowe dopołudniowe konkursy, podczas których (zwłaszcza w rywalizacji „balonowej” czy w „walce o krzesło”) wykazaliśmy determinację „do stopnia heroicznego” [w pewnym momencie zaniepokoiło to nawet czujnie obserwującą nas Kadrę]. Najpierw Monia i Karina nie chciały zrezygnować ze swojego balonika (ależ skąpiradła), a zaraz potem, podczas „tańca na gazecie” zawodniczki wolały „wypluć płuca” niż puścić partnerkę. Było to fascynujące, ale… nieco „przerażające”. Natomiast prawdziwą „panikę” wywołał kolejny konkurs: „Walka o stołek” (który podobno ma się nam przydać w dorosłym życiu) – walka była bezkompromisowa, z „ciosami poniżej pasa”, zmyłkami i ryzykiem dla „siedzenia” (które było narażone na gwałtowne „spotkania III stopnia” z dechą krzesła). No, ale w końcu doszliśmy do finału i krzesła mogły „powędrować do lamusa”.
Konkursy były swoistą „wprawką” do Zimowiskowej spartakiady, która rozpoczęła się zaraz potem w sali gimnastycznej. Nie żałowaliśmy sił ani płuc (doping). Rywalizacja była zacięta, choć – według nas – fair play. Fakt, niejedna z nas boleśnie odczuła „piłkarskie amory” podczas „zbijanego” i „ściny” w siatkówkę, ale nie skarżymy się – było warto.
Jako, że jutro Dzień Sponsora, popołudnie postanowiliśmy poświęcić przygotowaniom do jutrzejszego spotkania z tymi, dzięki którym możemy się bawić i wypoczywać w Ściegnach. Zaczęliśmy od układów tanecznych, które od samego początku cieszyły się naszym dużym zainteresowaniem. Przy okazji wyrosła nam tutaj „kierowniczka stepowania” (Monika), która brawurowo poprowadziła próbę układu do piosenki „Gangnam Style”. To oraz „Smidje” i „No sa” dało nam w kość – trzeba więc było chwilę odpocząć, ale… po krótkiej przerwie zostaliśmy wywołani do kolejnej próby – tym razem śpiewu. Szło nam chyba trochę gorzej niż na parkiecie, ale… mimo wszystko pozostała nadzieja: „Jutro będzie lepiej”.
Jeszcze pamiętamy „niewypał wtorkowy” („Życie Pi”). W ramach pewnej „rekompensaty”, a także dla uatrakcyjnienia piątkowego wieczoru, zostaliśmy zaproszeni po kolacji na kolejny „Wieczór Filmowy” – no, dzisiaj wiadomo było, z czego mamy się śmiać. Było humorystycznie i – mimo zmęczenia – nikt z nas nie „kimnął”. Były tylko trudności z doprowadzeniem siebie „do porządku” przed zaliczeniem toalety wieczornej. No, ale „postawa kinowa” rozleniwia.
DZIEŃ 7 02.02.2013 roku
Ściegny’2013_dzień 7 |
To dziś!!!… ten dzień… pierwsze tak liczne spotkanie z „nie-kolonistami”. Dzień Sponsora – nasza okazja do wyrażenia wdzięczności za „dar serca” tych, dzięki którym jesteśmy na zimowisku.
Mimo ogłoszonej wcześniej korekty programu, niektóre zegarki dały sygnał o normalnej (czyli zbyt wczesnej) porze – i przez to nasza Kadra rozpoczęła ten dzień właściwie jak każdy inny na zimowisku. Chociaż wstaliśmy przed czasem, oczywiście gimnastykę rozpoczęliśmy „z poślizgiem” – ale kto by zwracał uwagę na takie drobiazgi???… w końcu to ostatnia tegoroczna „poranna tortura”.
Normalnie jedzonko czekało na nas po mszy – dzisiaj jednak zostaliśmy zaproszeni do stołu przed Eucharystią (to chyba po to, żeby wystarczyło nam sił na te „wzruszenia”). I przydało się, bo oprócz śpiewu (w który włożyliśmy „całe serce”) czekała nas niespodzianka – końcówka kazania w formie „Kalamburów”. Cóż to dla nas – „rozwaliliśmy” hasło błyskawicznie, dziwiąc tym nawet ks.Janusza (którego już podobno ciężko czymkolwiek zaskoczyć). Przy okazji dzisiejszej modlitwy pamiętaliśmy o Jubilatce, Angelice, która obchodziła 14 urodziny. Mamy nadzieję, że to wszystko spodobało się naszym Dobroczyńców oraz modlącej się razem z nami mieszkance Ściegien.
Eucharystia była pierwszą odsłoną dzisiejszej uroczystości. Drugą było spotkanie z naszymi Gośćmi w szkole, gdzie zaprezentowaliśmy wokalno-taneczny dorobek tych kilku dni. Nie chcemy być chwalipiętami, ale… wyszliśmy nieźle, a nawet bardzo dobrze. „Taniec energetyczny” pokazał naszą kondycję (niestety, jest jego uboczny negatywny skutek – już nikt nie uwierzy we wtorkowy „górski sadyzm szeryfa”). Tę część zakończyła prezentacja naszych zdolności plastycznych – Goście jako „Żury” podziwiali (jako koneserzy) naszą „radosną twórczość zimowiskową”. Było fajnie.
Tymczasem „zajechał obiad” i… zaczęło się. Najpierw wyśpiewana modlitwa (trochę potrzęsło szybami), no a po tym… konsumpcja… konsumpcja… konsumpcja (nie było obżarstwa, ale… byliśmy „o krok”). W myśl zasady, że je tylko człowiek zdrowy, Goście uznali, że w tej kwestii niczego nam nie brakuje i… pogratulowali kondychy.
Każdy wie, że regulamin to nie byle co, ale… nie można przestrzegać jego zasad w 478% – a tak zrobili ci, którzy nie patrząc, że w jadalni są jeszcze Goście ustawili się do podwieczorku. Było trochę Zdziśka – apetyt po tak krótkiej przerwie???… No, ale my to mamy na co dzień (oczywiście zimowiskowy).
Wydawało by się, że już nic się nie może zdarzyć, ale… na usilną prośbę „zamożniejszych” kolonistów Kadra wyraziła zgodę na ostatni „handlowy” rzut okiem na ściegieńskie sklepy. Kupiło się to i owo – a tak na wszelki wypadek, gdyby na trasie powrotnej zagroził nam głód.
Ostatnim akcentem dzisiejszego dnia miała być zabawa pożegnalna – „Dyskoteka aż do bólu”. I pewnie by tak było (mowa o bólu uszu „szeryfa”), gdyby nie… „zmęczenie materiału” naszych „staruszek”. Wybrały stabilne zakończenie dnia – i dzięki temu zabawa zakończyła się o „cywilizowanej” porze (czyli o 21:50). No, to chyba sobie pośpimy przed pożegnalną niedzielą.
Właśnie przeczytałem komentarz Martynki o obustronnym „zmęczeniu” materiału. Cóż, każdy potrzebuje trochę snu – a w miarę postępu zimowiska trzeba go było coraz więcej. Przyszedł czas na ostatni dzień – z racji obowiązków w parafii mogłem w nim uczestniczyć tylko od obiadu. Stąd trudno mi cokolwiek napisać. No, może tylko jedno… jakieś „zacieki” na podłodze i ścianach (czyżby nostalgia i „łzy rozpaczy”???). Za komentarz do ostatniego dnia niech posłużą poniższe fotki. I oczywiście, drodzy uczestnicy – NADAL OCZEKUJĘ NA KOMENTARZE!!!
ŚCIEGNY'2013_dzień 8 |
Pozdrawiam wszystkich – także „masochistycznych” czytelników tej relacji.
środa 30. stycznia 2013 o 19:01
Hura !!!!! Wreszcie dotarłem do nocnych zapisków Szeryfa.
Na początek trochę słów krytyki. Proszę poprawić datę na zamieszczonych fotkach. Bo wygląda na to, że w tamtym roku zimowisko odbyło się dwa razy. I tyle krytyki.
Teraz prośba. Proszę o tekst skompresowany. I tyle prośby.
Chwalić czy nie chwalić ? NIE.
Ale bardzo pozazdrościć tego białego szaleństwa utrwalonego na jak zwykle znakomitych fotkach.
Tak trzymać.
Życzę wszystkim wspaniałego wypoczynku i doskonałej zabawy.
PS.
Szeryf nie jest z cukru i należy aby jego „skromne” ciałko zażyło śniegowej kąpieli.
Tylko proszę tego nie brać na poważnie. No może troszku.
Pozdrawiam Wszystkich.
sobota 2. lutego 2013 o 19:42
Po dzisiejszej wizycie tj. sobota (02.02.2013) mogę śmiało powiedzieć:
śpiew – super
atmosfera – super
kadra – super
Szeryf – także super (bez żadnego cukrowania).
osiemnastaka udzieliła się na wielki PLUS.
Przykro, że na „górze” dopiero teraz dziękują opadami śniegu. W lubaniu też pada.
Pozdrawiam.
poniedziałek 4. lutego 2013 o 19:30
W księżowskich wypowiedziach także dosyć wyraźnie widać „zmęczenie materiału”, opisy z dnia na dzień coraz to krótsze 😀
Zimowisko zaliczam do naprawdę udanych. Nawet wtorek będący próbą przyczepności do podłoża oraz wytrzymałości do sadystycznego poczucia humoru szeryfa, można zaliczyć do jednych z tych fajniejszych dni, które chce się pamiętać baaaaaardzo długo 🙂 Z naszą kondycją chyba nie jest jeszcze tak źle.
W tym roku trzeba przede wszystkim pochwalić grupkę naszych odważnych, gotowych na wszelkie szeryfowskie tortury, dzieciaków. To dzięki nim zabawa była świetna, a ich „poukładane” charaktery pozwoliły kadrze po raz pierwszy na CZAS WOLNY 😀
poniedziałek 4. lutego 2013 o 19:43
W tym miejscu pragnę podziękować także Kadrze oraz Jedynemu Szeryfowi za wspaniałą współpracę i wyrozumiałość dla naszego lenistwa 😉 Bardzo cieszymy się, że mogliśmy w jakikolwiek sposób Wam pomóc, a przy tym także się świetnie bawić i nabrać doświadczenia w „ujarzmianiu” dzieci 😀
Oczywiście wielkie dzięki także dla Asi, która pomimo tegorocznej matury, dała się namówić na ten tydzień szaleństwa i odpuściła sobie wszelkie powtórki i naukę :* No i w stronę Richarda Parkera (czyt. Kubusia) także kieruję podziękowania. Jest nam bardzo miło, że podczas jednego spotkania udało nam się zaciekawić Cię tym zimowiskiem i zachęcić do wspólnego wyjazdu 🙂 Nasza trójka bardzo szybko się dogadała i wydaje mi się, że tworzymy bardzo fajne trio.
Zabawa była świetna, szkoda tylko, że dla niektórych ostatnie dni mijały w gorączce, z kaszlem i pociągającym nosem. Mam jednak nadzieję, że mimo to będziecie pozytywnie wspominać ten fantastyczny tydzień 😉