„Górskie zawody” 20.06.2009 r.
Autor: admin o niedziela 21. czerwca 2009
Od kilku dni, tak zwane „szkolne ostatki” zdominowały przygotowania do „próby wytrzymałości materiału ludzkiego”. Próbką miałem być ja, zaś pomysłodawcami – moi „kardynałowie” czyli ministranci. Zostałem zaproszony na wspólny wypad w górki, który miał się odbyć w sobotę, 20.06.2009 roku. Nie będę ukrywał, obawy były…
… moi „kardynałowie” prezentują dobrą kondycję
… są młodsi
… no i ta ambicja – „dać w kość wapniakowi”.
Ale nic to, zaryzykowałem. W ramach treningu w poprzedzającą wypad niedzielę zrobiłem sobie małą trasę rowerową, żeby „rozruszać stare kości”. Trasa była fajna, ale niestety… nieco trudna. Do Leśnej jechało się spokojnie i nawet w dobrym czasie. Gorzej w samej Leśnej na podjeździe w kierunku Czochy. Tam, trochę wyżej od „feralnego miejsca ubiegłorocznej katastrofy rowerowej” (zerwany łańcuch i wyłamany mechanizm przerzutowy – czego świadkiem była Natalia) musiałem… o zgrozo!!!… zejść i poprowadzić rower na piechotkę. To też niby jakaś forma sportu, ale… siara to siara. W końcu teren trochę się wyrównał i mogłem znowu „pocisnąć po pedałach”. Minąłem Czochę, ale ciąg dalszy trasy (w planach był Gryfów) nie wyglądał najlepiej, więc – na wyraźne żądanie pewnej części ciała – zawróciłem. Tu już było dużo lepiej – po prostym albo z górki jedzie się fantastycznie. W sumie zrobiłem 35 km – i uważam to za nie najgorszy wynik jak na pierwszy wypad po ponad rocznej przerwie.
Sportowe przygotowania do „kardynalskiej konfrontacji” trwały nadal także w poniedziałek. Tym razem postanowiłem spróbować się z górami. Szlak w zasadzie miał być standardowy: wejście na zielono, potem kawałek turystycznego, zejście na niebieski i zejście (w zależności od samopoczucia czarnym lub żółtym). Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planami.
Po pierwsze, gdzieś około 12:00 ogłoszono na szlaku zielonym stan zagrożenia – turyści donieśli o „CZYMŚ STRASZNIE SAPIĄCYM”. Oczywiście, nie był to miś-kolabor czy Yeti, tylko ja, ale… pod górkę spotkałem tylko 3 pary turystów, którzy na wszelki wypadek omijali mnie szerokim łukiem (to oczywiście żart).
Kiedy już doczłapałem do szlaku turystycznego, powstał dylemat: iść dalej czy zawrócić. Kondycja jednak nie domagała. W końcu jednak zwyciężyła determinacja i (tak często niezdrowa) ambicja – idę dalej. Wkrótce okazało się, że ze szlaku niebieskiego muszę zrezygnować – jego część od „Domku Myśliwskiego” do „Samotni” szlak był niestety zamknięty.
Trudno, pozostało więc piąć się w górkę szlakiem turystycznym. Po kilku „kryzysach” doczołgałem się w końcu do „Strzechy Akademickiej”. Tu ostatnie łyki „dopalacza” i twarda decyzja – idę do Białego Jaru.
Nawet przy bolących kończynach polecam każdemu ten kawałek (no, może za wyjątkiem uwielbiającej wysokości „Pani Rubik”) – widoki są super, zejście zresztą też.
Jako, że moje serducho wołało „help”, po dojściu do szlaku czarnego pozostało już tylko jedno – zacząć schodzić. Mimo, że szlak został „odpicowany na ganc egal”, zejście nie było najłatwiejsze (co dało mi trochę do myślenia, jak to będzie w sobotę z moimi wyczynowcami). No, ale jakoś dotarłem do samochodu i bezkolizyjnie dojechałem do Lubania.
Kolejne dni tygodnia nie pozwoliły na szlifowanie kondycji z bardzo prostego powodu – pogoda była „pod psem”: nic tylko lało. Tak więc oczekiwanie na sobotnie zmagania budziły pewne niepokoje, ale… zawsze jest szansa.
Sobotę rozpocząłem… o zgrozo… już o 7 rano!!! (to już chyba oznaki starości). Prawie o ustalonym czasie „granatowa strzała” wyjechała z garażu, gdzie już oczekiwali: Jarek, Adrian, Kamil i Piotrek. To właśnie oni postanowili przynieść zawiadomienie: potrzebujemy nowego proboszcza… stary padł…
Trasa do Karpacza była standardem, choć kilkakrotnie musiałem odwracać uwagę chłopaków od prędkościomierza (nie wiem, co oni takiego widzieli w tych cyferkach – matematycy czy co?). W Karpaczu jeszcze małe zakupy – „dopalacze” i odrobina magnezu (czyli trochę słodkości) – i gdzieś około 11:00 padło hasło: „No to ruszamy z buta”.
Początek był dosyć prosty: zejście do wodospadu koło wyciągu (po drodze punkt anomalii magnetycznej). Tam zdecydowaliśmy, że wchodzimy szlakiem żółtym (wcześniej planowaliśmy czerwony). Początek był spokojny, szliśmy równym tempem. Im wyżej jednak, tym coraz bardziej zaczęły się pojawiać „omamy słuchowe” – a nie, to moje „sapanie naszej szkapy”. Niestety, wtarganie moich lilipucich gabarytów kosztuje trochę więcej niż te „dekagramy” Adriana czy Piotrka (poza tym okazało się, że Adrian posługiwał się zakazanym przez wszystkie konwencje „dopalaczem” – kręconą razem z dziadkiem czekoladą. Nie wiem, co w niej było, ale… po jej zażyciu ruszał na „górskim biegu”). Sapanie czy nie, ale w końcu udało się dojść na wysokość „Strzechy” – tu zrobiliśmy mały postój, podczas którego zaproponowałem chłopakom „trasę eksperymentalną” (no, trochę dziwnie na mnie popatrzyli, ale… Adrian miał jeszcze sporo czekolady).
Kiedy przestało z nas parować, jak z …, ruszyliśmy zaplanowanym szlakiem – a więc żółtym szlakiem do Białego Jaru. Tu kilka fotek i (zadane oczywiście bez sarkazmu) pytanie: „Chłopaki, widzicie ten szlak przed nami idący pod górkę? Tam właśnie idziemy”. Chodziło oczywiście o szlak czarny, którym postanowiliśmy podejść do Schroniska pod Śnieżką. Mimo oporów kończyn dolnych do stacji wyciągu dotarliśmy w nawet niezłym czasie. Tu trzeba się było cieplej ubrać – zwłaszcza po dostrzeżenia pani schodzącej w szpilkach (ciekawe, na jak długo będą one długie…??? a może to powtórka reklamy „Mentosa”?). Ten odcinek trasy dał nam też okazję do snucia planów przejęcia „luksusowych środków transportu” (do wyboru były 3 spychy, 2 koparki i jeden mega-luksusowy Kamaz). Niestety, chłopcy uparli się, że nie będą korzystali z takich ułatwień i resztę trasy pokonają „z buta”.
Trzeba przyznać, że im bliżej Schroniska pod Śnieżką, tym bardziej zaczął się zagęszczać szlak – sporo grup (w tym także w wieku przedemerytalnym). Ciekawe, jak tu doszli?
Skoro w pierwotnych planach było podejście szlakiem czerwonym, nie omieszkaliśmy zerknąć, jak on wygląda z góry… hmmm… czy tu wszystko musi mieć takie mega-depresyjne rozmiary??? Kiedy już zaspokoiliśmy naszą ciekawość, ruszyliśmy dalej – na czeską stronę. Tu kilka fotek i decyzja: Śnieżkę zostawiamy na inną okazję.
Ładny kawałek szlaku turystycznego pokonaliśmy w tempie godnym Formuły 1 (to dlatego, że Adrian zdecydował się w końcu podzielić z nami cud-czekoladą). Po drodze spotkaliśmy kilku „górskich morsów” (brrrr….) i bardzo rozrywkowe towarzystwo. Po jakichś 15 minutach doszliśmy do miejsca „męskich decyzji”. Chodziło o wybór dalszego ciągu trasy – znanej naszemu przewodnikowi, czy tej „wysokościowej”. Zdecydowaliśmy się na tę drugą.
Początek nie był zły – szlak był oddalony od krawędzi zbocza. W sumie niewiele było widać, a sam szlak (czerwony) był bardzo sympatyczny. „Schody” zaczęły się, kiedy szlak (w wielu miejscach nie zabezpieczony poręczami) zaczął dochodzić do samej krawędzi (oj, „Pani Rubik”, nie wiem, czy tu pomogły by nawet te „klapki”). Fakt, zrobione w tych miejscach fotki są rewelacyjne, ale… pozostawało trochę obawy o bezpieczeństwo chłopaków.
W końcu jednak doszliśmy do miejsca, gdzie można było wydać głośne „uff” – nareszcie schodzimy. Nikt jednak nie powiedział, że zejście koło „wiszących torfowisk” jest takie strome i śliskie. Wprawdzie nikt nie zaliczył „gleby”, ale… kilka razy niewiele brakowało. I wtedy po raz pierwszy na trasie pojawił się element filmowy – słynne pytanie osła: „Daleko jeszcze?” (nie będę ukrywał, czas podawałem z dokładnością do dziesiątych sekundy, co nieco deprymowało moich podopiecznych, którzy podejrzewali, że to jakiś „szwindel”). W końcu padł okrzyk: „Chłopaki! Cywilizacja!!!” – to na widok pełnej ludzi Starej Polany, na której zrobiliśmy sobie trochę dłuższy postój. Był konieczny, bo trzeba było zdecydować, czy schodzimy „na skróty” (szlakiem zielonym”) czy też trochę dłuższym turystycznym. Ponieważ decyzja „kardynałów” szła w kierunku zieleni (koloru szlaku), więc zdecydowałem, że pójdziemy… do Wangu. Cóż, gdyby wzrok mógł zabijać… drodzy parafianie, mielibyście już nowego proboszcza!!!
Adrian znalazł jeszcze trochę swojego „eliksiru mocy” i w chwilę później ruszyliśmy „na biegu górskim” w stronę Wangu. Im bliżej dochodziliśmy, tym rosła szybkość – to dlatego, że zaproponowałem, aby przy tamtejszej sadzawce pomarzyli o swoich wybrankach. W końcu, na ostatnim zejściu „zwijały się za nimi kamienie” (tu przestroga: „Kobiety mnie zgubią” – rzekł kogut wypadając przekupce z koszyka).
Reszta zejścia to już była „bułka z masełkiem” – z górki i do tego po równej kostce. Kiedy już wsiedliśmy do „granatowej strzały” i myśleliśmy, że najgorsze za nami, padła propozycja: „To może teraz przetrzemy szlak przygotowany dla Scholi?”. Chwila ciszy, która zapanowała po tych słowach była bardzo wymowna, a gdyby ktoś był niedomyślny, to Kamil dodał: „Może jednak nie”. No cóż, trudno.
Cóż mogę napisać o trasie powrotnej? Była „zabójczym doświadczeniem i próbą woli” – regularne ziewanie (z kierowcą włącznie) i przysypianie co niektórych (dobrze, że bez chrapania) mogły skończyć się rozmaicie, gdyby nie ożywiające atmosferę komunikaty CB. To pomogło dojechać cało i zdrowo (choć nie bezboleśnie).
No a niedziela? Krok sztywnej kaczki, przymulony wzrok i jedno wielkie marzenie: SPAAAAĆĆĆĆ!!!! Jakoś wytrzymaliśmy, ale… na następną wyprawę wybierzemy się jednak chyba w innym (nie sobotnim) terminie.
Pozdrawiając wszystkich czytającym pragnę wyrazić podziw dla wytrwałości, no i zastrzec, że wszystkie postaci fabuły tej opowieści są… autentyczne.
Osoby zainteresowane opisywanym szlakiem zapraszam tutaj
poniedziałek 22. czerwca 2009 o 19:09
Jak miło znowu przeczytac o tak wspaniałej wyprawie.Pozdrawiam wytrwałych piechurów.
poniedziałek 20. lipca 2009 o 23:29
No no.. 🙂 wyprawa widzę się udała 🙂
Pozdrawiam serdecznie:)