Krzeszów 02.05.2016 roku
Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu naszej majówki. Aby obejrzeć zdjęcia z Festiwalu, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS.
A jeżeli nie brak Wam odwagi, zapraszam na foto-horror, który jest do obejrzenia po wciśnięciu TEGO NAPISU.
W obu przypadkach górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.
Jeśli ktoś czytający ten tekst odkryje jakieś nieścisłości między słowem pisanym a foto-faktografią, to pragnę zapewnić: MY NAPRAWDĘ DZISIAJ ŚPIEWALIŚMY W KRZESZOWIE. Tak więc obrazy rodem ze „szkoły przetrwania” (plac zabaw) czy końcówka tego opisu to tylko pozorna sprzeczność.
Ale zacznijmy od początku. Jest poniedziałek, 02.05.2016 roku – dzień, w którym po raz pierwszy nasza Schola miała zaprezentować swoje umiejętności na forum zewnętrznym, podczas 23. Przeglądu Piosenki Religijnej i Patriotycznej w Krzeszowie. Już sam występ miał charakter nobilitacyjny, a ewentualny sukces pięknie wpisał by się w naszą historię.
Do tego jedna ze Scholistek, Małgosia, przeżywa w tych dniach skromny, ale ważny BAWEŁNIANY JUBILEUSZ – 1 rocznicę wstąpienia do naszej Scholi. Tak więc nasz wyjazd już w planach miał być wyjątkowy.
Dzisiaj nasze „Dzieciaki” (niektóre po raz pierwszy) miały okazję podziwiać krajobraz za oknami o „nieludzkiej” (przynajmniej w dniu wolnym od nauki i pracy) godzinie. Chcieliśmy bowiem zdążyć na mszę św. w Bazylice krzeszowskiej, a ta miała się rozpocząć o godz. 10:00. Do tego „majówkowa” akcja policji nie pozwoliła „szeryfowi” rozwinąć normalnych „srebrnostrzałowych prędkości”. Tak więc wyjazd został zaplanowany na godz. 7:30 i o dziwo… wyjechaliśmy punktualnie.
Trasa w sumie była standardem – jeździliśmy nią często… tylko zastanawialiśmy się, skąd „szeryf” wiedział, że nie będzie w pobliżu „grillów” (zwanych czasem „suszarkami”). Dopiero podczas postoju przed Jelenią Górą dowiedzieliśmy się, że podczas… hmmm… „jazdy w tempie żółwia” (co szkodzi niektórym na lakier) „szeryf” korzystał z życzliwych dopowiedzi w CB. Ach, więc to tak?!?!
Nie mogę opisywać atmosfery w innych samochodach (przemianowanych w Krzeszowie na „autobusy” – do tej pory nie rozumiem, dlaczego), ale w „srebrnej strzale” panował spokój i „zaspany nieco luzik”. Pilot „strzały”, Anetka, przyznała kilka razy, że o tej porze i w takim dniu to ona… Zaś Malwinka i Natalka udawały „powietrze” (nie ma mnie tutaj).
Przy okazji, na CPN-ie poznaliśmy brutalną „seksistowską” rzeczywistość stacji benzynowych – przecież wszyscy wiedzą, że w naszych „krążownikach szos” króluje płeć nadobna, a tu tylko jeden kibelek. Normalnie zgroza… – a i uśmiechy naszych panów nieco nas deprymowały.
Do Krzeszowa dojechaliśmy trochę po godz. 9:00 – zostało nam więc sporo czasu do mszy św. Najpierw postanowiliśmy się „zameldować” w siedzibie Festiwalu. Tam dowiedzieliśmy się, że nasz występ będzie siódmym z kolei (dobrze to, czy źle?). Ponieważ jeszcze nie było większości uczestników, postanowiliśmy pozwiedzać teren. Bazylika i teren wokół – wiadomo, samo piękno… zwłaszcza dla tych, którzy byli tutaj pierwszy raz. No i atmosfera w Bazylice – pełna dostojeństwa i… to „ciepełko” (które poczuła Anetka – po mszy wyszła jakby była w zamrażarce). Jako, że byliśmy prawie pierwsi (oby to był dobry znak na czas zmagać festiwalowych), zajęliśmy (odwrotnie jak w szkole) pierwsze miejsca.
Msza św. może nas nie zaskoczyła specjalnie. Trochę brakowało nam śpiewów scholkowych, ale w takim kościele musi być poważnie. W każdym razie kustosz sanktuarium, ks. Prałat Marian Kopko, powitał nas bardzo serdecznie, a w homilii usłyszeliśmy wiele pięknych słów o znaczeniu śpiewu we wspólnotowej modlitwie – „śpiew jest czynnikiem angażującym i rozwijającym tych, którzy się modlą”. Podkreślał także, że to nie tylko frajda, ale także ciężka, konsekwentna praca (oj, wiemy o tym).
Po mszy św. przyszedł czas na ostatnie przygotowania. Małgosia i Anetka dograły wykon ostatniej zwrotki „Historii”, potem nasze trio gitarowe zmierzyło się z „szarpaniem strun z szybkością światła” – i w końcu stwierdziliśmy, że nic więcej nie da się zrobić. Jesteśmy przygotowani na maksa.
Pierwsze prezentacje dawały nam nadzieje, że zostaniemy zauważeni – to było ważne, bo dzięki temu wyszliśmy na scenę zdeprymowani, ale stres nas nie blokował. Udowodnił to już początek wykonu „Historii”, który (mimo problemów z nagłośnieniem – ukłony dla akustyków) zabrzmiał po prostu rewelacyjnie. Kiedy więc zakończyliśmy ten kawałek, byliśmy pewni, że z drugim („Płynie Wisła, płynie”) nie będzie problemów. Tymczasem okazało się (ale to wiemy raczej z relacji osób na widowni), że zaczęły szwankować mikrofony (podobno momentami nie było słychać naszego śpiewu – cóż, z jednej strony przedmioty martwe potrafią być „złośliwe”; z drugiej jednak – przy takiej konsoli i takiej ilości sprzętu takiego czegoś nie powinno chyba być. Ale nie ciągnijmy tego tematu).
Do zaproponowanego przez Organizatorów obiadu posiedzieliśmy na Sali słuchając kolejnych wykonań. Było naprawdę nieźle, tylko niektórym z naszych opiekunów „wydłużały się twarze” po kolejnych wykonaniach „Żeby Polska była Polską” (wstępnie my też to planowaliśmy).
W końcu zostaliśmy zaproszeni na posiłek i najpierw pomyłkowo posadzono nas przy stole zamówionym dla żałobników po pogrzebie [no właśnie, trochę mnie zdziwił ten „wersal” na stole], ale sprawa szybko się wyjaśniła i wkrótce zaczęliśmy się zażerać frytkami i kurczakiem. Porcje nie były może mega, ale… i tak czekał nas jeszcze Mc Donald’s. Powrót na salę przesłuchań był trochę utrudniony – najpierw przez zakupy (no trzeba przecież kupić jakąś pamiątkę, nie?); podczas których Anetka stała się marchandem biżuterii (co za smak i jaki talent doradczy… Anetko! Ty nie idziesz potem aby w politykę?). A kiedy już nakupowaliśmy trochę drobiazgów trzeba było z tym bagażem (i obiadkiem w brzuchach) doczłapać do GOK, gdzie dobiegały końca przesłuchania.
Po ogłoszeniu przerwy dla jury postanowiliśmy trochę się „dobudzić”, a że sport to najlepsza tego forma, przeszliśmy do pobliskiego placu zabaw, który był po prostu… „siłownią na wolnym powietrzu” Po prostu rewelacja. Zabawę rozpoczęli… nie, nie my, ale właśnie dorośli. Panie Ania i Dominika podrzucały się na huśtawce (co dla jednej z nich zakończyło się „przyjęciem pozycji prawie horyzontalnej”. Większość dorosłych, podobnie jak my, zaliczyła huśtawkę – po prostu „lataliśmy w niebo” [że łańcuchy i konstrukcja wytrzymały? – to chyba dlatego, że litościwie „szeryf” nas nie naśladował]. Anetka, Gosia, Adrian i Natalka oraz nasi opiekunowie sprawdzali się także na wyciągach, udowadniając, jacy to z nich „mięśniacy”.
Szczytem wszystkiego stało się „koło śmierci”, w którym gustowały szczególnie Małgosia i Sandra. Na dłuższą metę po prostu nie dało się na to patrzeć – zwłaszcza na bladą twarz „zakręconej” Gosi i fryzurę Sandry po „sprzątaniu placu” [że o stanie koszulek nie wspomnę]. O jakości tej „rozrywki” świadczy najlepiej fakt naszej niepewności, którą stroną jest do nas aktualnie zwrócona Gosia (patrz fot.) oraz „zez śródnosowy” Sandry (za tę focię Sandra powinna dostać Oscara). No i tumany kurzu przy sczesywaniu grzywy po „sprzątaniu”.
Wszyscy popróbowali się z maszynką do długich kroków oraz spróbowali ujeździć „placowe bestie” [czyli koniki na sprężynach]. Oj, działo się, działo – co będę się rozwodził… zapraszam do obejrzenia fotem w katalogu „Szaleństwo wyjazdowe”. No bo to naprawdę było szaleństwo.
Nam było gorąco, ale dorosłym (którzy w międzyczasie wyhamowali swoje temperamenty) zaczęło być chłodno. „Wracamy do sali… koniec już tego…” – no cóż, ten świat nie jest jednak sprawiedliwy. Tę prawdę potwierdziła niestety wiadomość, którą otrzymaliśmy w trakcie powrotu od Pani Dominiki – „Mc Dolnald’sa nie będzie!!!” „Co?!?!? Jak to nie będzie?!?!?! My się nie zgadzamy!!!!!!!!!!!!!! /…/ Oj, zawrzała w nas krew… Może wezwijmy na pomoc KOMD? [Komitet Obrony Mc Donald’sa]”.
W Ośrodku Kultury trafiliśmy na końcową część koncertu grupy TESTIMONIUM, która grała interesującą muzę – może niekoniecznie dostosowaną do nas, ale potwierdzającą prawdę, że wiara to nie tylko złożone rączki, a „Bogurodzica” to też niekoniecznie chorał gregoriański. Była to ciekawa konstatacja, a nasze dziewuszki tylko przebierały nogami przy zakończeniu… nie, nie z racji potrzeby, tylko z chęci jak najszybszego uzyskania autografów od trójki wykonawców [udało im się i wróciły tym naprawdę rozentuzjazmowane].
Koniec koncertu stał się jednocześnie momentem rozpoczęcia centralnej części Festiwalu – ogłoszenia wyników. Najpierw wysłuchaliśmy wypowiedzi kilku jurorów, którzy przyznawali, że dzisiejsze prezentacje zostały przedstawione na bardzo wysokim poziomie. Następnie uczestnikom wręczono dyplomy uczestnictwa i… zaczęło się. Tych kilka minut określę tak – było sporo emocji i trochę rozczarowania, choć fakt, iż nie zaklasyfikowaliśmy się do czołówki nie stanowił dla mnie niespodzianki. Liczyłem się z tym i przygotowywałem na to grupę – myślę, że ich reakcje były bardzo wyważone i nie trzeba było wiele, aby rozczarowanie zostało rozmyte przez fajne wspomnienia dzisiejszej „majówki”. Poza tym bądźmy uczciwi – wiele wykonań było naprawdę rewelacyjnych.
Ogłoszenie wyników było ostatnim punktem Festiwalu. Stąd też wkrótce znaleźliśmy się w drodze powrotnej. Zgodnie z wcześniejszą informacją nie planowaliśmy Mc Donald’sa, ale… „szeryf” postanowił zasponsorować lody w Galerii. No, może to nie to samo, ale niech będzie.
Droga do Jeleniej była spokojna – choć może nie w „autobusie” pana Czarnomorskiego, bo dziewczyny na parkingu wyszły totalnie rozchichotane, a kierowca – jakby zmęczony i zdezorientowany [tu prośba do Sandry i Gosi – dziewczyny… napiszcie, co tam się u Was działo… please…]. Same lody to był mały pryszcz, ale ich zamówienie… oj, „szeryf” wyszedł tu na „blondyna”. Chwila dezorientacji i zaczyna się szaleństwo zamówień. Piszący te słowa nie wiedział dotąd, że lody mogą mieć tyle smaków. Po początkowej skromności w zamówieniach nasze dziewuszki (i Adrian) rozochocili się i lista spożytych lodów zaczęła gwałtownie rosnąć („Przy czymś takim to możemy siedzieć do północy” – padło w pewnym momencie). W tym właśnie czasie rozbawiła nas Werka, która pokazała „zmysł buisness-woman” („No przecież ksiądz funduje”) [Zresztą we wtorkowej rozmowie takie stanowisko potwierdziła Pani Beata, która stwierdziła: „Jakby mi tak stawiali, to bym zamówiła od razu kubełek”].
„Lodowe zgromadzenie” podzieliło się z czasem na kilka grup. Powstała grupa „statyczna” [Anetka, Malwinka], która zaczęła okupować galeryjne pufy i ta „dynamiczna”. Początkowo dynamika polegała na ciągłych powrotach do stoiska z lodami. Jednak w pewnym momencie grupa ta gdzieś nam wsiąkła. Co jest grane??? Gdzie oni są???… A tam, piętro wyżej… nasze dzieciaki postanowiły „zrobić wiochę” i pojeździć sobie schodami. Niby nic w tym dziwnego (w Lubaniu jeszcze takich nie mamy), ale… na wszelki wypadek postanowiliśmy już powoli się zbierać. Frajda jazdy okazała się tak silna, że mimo rozpoczęcia „ewakuacji” Nikola postanowiła zrobić jeszcze jedną rundkę, a próbująca ją naśladować grupa o mało co nie stratowała panią Dominikę, która wjazd zablokowała (Pani Dominiko! Po tym doświadczeniu nadaje się Pani na napastnika w rugby).
Od tej pory będę już pisał tylko o „srebrnej strzale”, ale liczę, że braki uzupełnią pasażerowie pozostałych „autobusów” [Dziewczyny! Do roboty! Bierzemy się za małe sprawozdanka…].
Do tej pory sądziłem, że jedynym ryzykiem nadmiaru spożycia lodów jest choroba gardła i ewentualnie nabranie paru deko więcej. To, co działo się przez kolejne 40 minut udowodniło mi jednak, że nie jest tak do końca. Oto bowiem udające się do mojego „autobusu” Anetka, Malwinka i Natalka były… jakby na dopingu. Co chwila wybuchy śmiechu – i to jakby samo się nakręcające. No nic, dojedziemy, ale o co tu chodzi?
Dopiero w samochodzie dowiedziałem się (choć nie wiem, co to ma do rzeczy) że dziewczyny zjadły lody chałwowe – i na wszelkie wypadek ostrzegam: STRZEŻCIE SWOJE POCIECHY PRZED CHAŁWĄ!!! Normalnie momentami trudno było się utrzymać na swoim pasie. Moja pilotka (Anetka) prawie się popłakała… ze śmiechu [i oprócz wspomnień pozostanie jej po tym kilkudniowy ból mięśni brzucha]. Malwinka (udająca dotąd „powietrze”) nagle odnalazła swoje powołanie: zaczęła od (niestety tylko wirtualnego) rapowania na gitarze [Jimi Hendrix przy tym wysiada]; potem pojawiły się autorskie aranżacje odtwarzanych z CD utworów (w których co chwila pobrzmiewało „za-zu za-zi” i wspólny śmiech całej trójki pasażerów). To ostatnie spowodowało, że Natalce „zaczęło być gorąco” – ale Malwinka nie reagowała na prośby: „Odłącz się od prądu”. Niektóre teksty naszej Malwinki przejdą chyba do historii potocznej polszczyzny – na przykład spróbujcie zachować powagę na wieść, że w domu próbowała „pływania na sucho” [niestety, nie wyszło – tu mi się przypomniały myśli podczas salta Sandry na placu w Krzeszowie: „Tylko nie nurkuj”] albo przy tekstach o „mocy” i „powiewie”; że nie wspomnę u „autorskich układach tanecznych” do poszczególnych utworów [chyba zgodzę się z rozchichraną Anetką: „Gdybyś tak zatańczyła, pierwsze miejsce mielibyśmy w kieszeni”]. No, powiem szczerze, że to mi już trąciło… ale spoko, to pewnie tylko ta chałwa… Na wszelki jednak wypadek postanowiłem przyspieszyć – z każdym kilometrem było bliżej do lubańskiego pogotowia… zawsze to jakaś pomoc…
Myślałem, ze tak było tylko u mnie, ale pasażerki „karmazynowej limuzyny” [p.Czarnomorski] wysiadły w równie „szampańskich nastrojach” (one też najadły się tej chałwy w lodzie ?!?!?). No nie, przecież obserwujący przyjazd rodzice mogą sobie coś naprawdę pomyśleć…
Przez chwilę powstało realne zagrożenie życia pani Ani, która podjęła się trudnego zadania podziału „festiwalowego słodkiego łupu”, ale dzięki „bramkarzowi” (pan Ryszard był twardy) do niczego nie doszło. I tak, po ostatnich salwach śmiechu to „nielegalne zgromadzenie” zostało rozwiązane, ale… jeszcze przez jakiś czas krążyły one po ulicach Księginek.
Powyższy opis ma charakter humorystyczny i wiele sytuacji zostało oczywiście przerysowanych – poza tym piszący te słowa nie mógł zauważyć wszystkiego. Stąd też prośba o nie przejmowanie się „drobnymi nieścisłościami” (jeśli takie są) i dopisanie rzeczy, które zostały pominięte. A na koniec już całkiem poważne podsumowanie.
Nasza Schola wystartowała w takiej imprezie po raz pierwszy – wymagało to wielkiej odwagi, które gratuluję. Wystąpiliśmy w składzie: Anetka Przybyła, Malwinka Brunatna i ks. Janusz (gitary); Nikola i Sandra Czarnomorskie, Adrian Jaskólski, Weronika Skowron, Wiktoria Stokowiec, Nadia Szydło, Małgosia Tomaszewska i Natalia Wołoszyn (wokal). Grupie wykonawców towarzyszyły osoby, które podjęły się przewozu i opieki: Państwo Skowron i Jaskólscy, Pan Czarnomorski, Dominika Szydło.
Mimo pozornej przegranej występ był dużym sukcesem. Mamy pewne obserwacje, które świadczą, że zostalibyśmy lepiej odebrani, ale… to już i tak niczego nie zmieni. Naszym „Dzieciakom” gratuluję odwagi, kondycji i naprawdę pięknego wykonania. Jeszcze 2-3 takie występy i scena nie będzie Was stresować. Szczególne gratulacje kieruję w stronę Anetki i Malwinki (które [czyżby doping?] wytrzymały tempo grania na scenie – a było ono prawdziwie zaje…fajne) oraz Małgosi i Sandry (które jako jedyne zachowały na scenie swobodę bycia). „Dzieciaki”… jesteście cool i tak dalej trzymajcie…
Osobno pragnę podziękować Rodzicom, którzy wyjechali razem z nami – tak za transport, jak i za opiekę i dodawanie nam ducha. Bez Was byłoby trudniej i gorzej.
A więc… DO NASTĘPNEGO FESTIWALU!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!