Szukamy YETI 25.02.2014 r.
Autor: admin o 5. marca 2014
Karpacz 25.02.2014 |
„Kiedy planujesz iść w góry, sięgnij do portfela, wyjmij dowód osobisty i uważnie przeczytaj… datę urodzenia” – to jedna ze „złotych myśli” mojego Taty, będąca częstym komentarzem na górskie wypady jego „pierworodnego”. Niby racja, ale… góry mają jednak swój urok. Trochę minęło od ostatniego wypadu i tym razem (25.02.2014 r.) postanowiłem potraktować wyjście na stoki jako dosłowny „egzamin” – jako, że dopiero co skończyłem z antybiotykiem, a i było trochę przerwy w „górskim łazikowaniu”, więc… trzeba sprawdzić, do jakiej wysokości dam radę wciągnąć moje „lilipucie kilogramy”. Jako, że w towarzystwie górskie kilometry są jakby mniejsze, więc zaprosiłem moją Scholę – niestety, Dziewczyny chyba ujrzały w oczach chęć „mordu” i na wszelki wypadek… zrezygnowały. Wśród zaproszonych byli także towarzyszący mi w ostatnich wypadach Dominika, Grzegorz i Nadia. I Ci ostatni (a właściwie płeć nadobna) zaryzykowali – tym bardziej, że zaproszeniu towarzyszyły słowa: „Tym razem będzie raczej krótko i wolniej… w końcu jestem po kuracji”. Zaplanowaliśmy trasę, z której (do pewnego momentu) w każdej chwili można zejść – czyli szlak turystyczny. Moje obawy dosyć szybko ucichły – pierwsze dwa podejścia nie wywołały zwyczajowego „Ja chcę umrzeć” (przynajmniej u mnie, bo mina Dominiki trochę niepokoiła). W stosunkowo dobrym czasie doszliśmy do Polany, gdzie nadszedł czas uzupełnienia straconych kalorii (i tu wyrzut w stronę Grzegorza – jak mogłeś?!?!?… A gdzie „kanapka energetyczna dla córki?!?!?). I tu powstał dylemat – idziemy dalej czy zawracamy? Z jednej strony w oddali widać było śnieg (coś w tym roku unikalnego), z drugiej – jeśli teraz ruszymy dalej, to musimy dojść aż do Strzechy Akademickiej. Wydawało by się, że alternatywa nie jest łatwa, ale Dominika i Nadia to twarde kobiety i moje pytanie skwitowały krótkim: „A ktoś tu pęka?”. Skoro tak to ruszamy dalej. Początek jest obiecujący – piękna pogoda (mimo silnego wiatru), słoneczko rodem z Karaibów, sporo turystów i spory kawałek z górki (frajdę schodzenia psuł tylko komentarz przewodnika: „A wiecie, co w górach oznacza kierunek w dół? /…/ Że zaraz pojawi się zaproszenie w górę…”). I faktycznie, po dwóch odcinkach „lodowcowego horroru” [tu dziewczyny wybrały obejście przez las] zeszliśmy ze szlaku głównego, aby trochę poskakać po kamykach – w lecie była to dobra zabawa, ale teraz, kiedy wokół był tylko lód, to skakanie przestało być zabawne. Łatwo było o poślizg i postawę horyzontalną. No, ale skoro „szeryf” może, to i „twarde kobiety” też. Może nie był to najszczęśliwszy pomysł, ale za to dosyć zabawny. Niestety, zabawa trwała tylko do Domku Myśliwskiego – tu szlak się kończył (blokada z racji zagrożenia lawinowego). Skoro tak, to cóż… wracamy na szlak główny. Początek tego etapu naszego spacerku był całkiem całkiem, ale niedługo po zejściu na główny szlak zaczęły się „schody” – ci, którzy zasugerowali się wysoką temperaturą na dole (chodzi o obuwie), musieli teraz walczyć z siłą przyciągania i brakiem przyczepności na lodowych taflach trasy. W zasięgu naszego wzroku nikt nie zaliczył „dupniaka”, ale… wesoły nastrój niektórych grup wskazywał, że tego typu atrakcji nie brakowało. W końcu, po 40 minutach „walki o pion”, doszliśmy na wysokość Strzechy Akademickiej. Piękna panorama, mega słoneczko i… propozycja „szeryfa”: „Nie zatrzymujemy się”. No cóż, jak trzeba to trzeba.
Nasza ciekawość, gdzie tym razem skierujemy kroki, została bardzo szybko zaspokojona – przez polanę poszliśmy szlakiem żółtym do Białego Jaru. Niestety, i tutaj napotkaliśmy znak szachownicy, który zakazywał wstępu. I w tym momencie zaczęło się „poszukiwanie Yeti”. Trochę wcześniej zauważyliśmy „człowieka gór”, który schodził nieco inną trasą. Teraz więc (z racji konieczności powrotu) ruszyliśmy jego śladami. Niestety, podobnie jak ten w Himalajach, tak i karkonoski Yeti bardzo szybko przestał zostawiać ślady, a my w pewnym momencie stanęliśmy przed dylematem: „I gdzie teraz”. Po kilku przymiarkach zdecydowaliśmy się w końcu pójść w stronę lasu, chcąc wejść na szlak żółty „na skróty”. Niestety, „na skróty” okazało się „drogą przez mękę” – i nie polecamy w górach tej taktyki (nie opłaca się). Wracając wzdłuż linii drzew doszliśmy w końcu do szlaku żółtego i rozpoczęło się zejście. Niby prostsze (bo cały czas w dół), ale… po lodzie to chyba jednak podchodzenie było łatwiejsze. Udało się jednak utrzymać na nogach i po 15 minutach doszliśmy do miejsca, gdzie lód i śnieg ustąpił miejsca żwirowi. Fakt, zrobiło się bezpieczniej, ale… piszący te słowa po raz pierwszy odczuł, co oznacza nacisk „paru” kilko na kolana. Oj, nie było to najweselsze doświadczenie. Gdzieś tak po 40 minutach zaczęły się „shrekowskie rozmówki” („Daleko jeszcze?”) i pocieszające teksty typu: „Asfalt niedaleko, ale tam… czeka nas jeszcze podejście do wozu”. Taaaaaaaaa… najbliższa przyszłość nie rysowała się różowo. Mimo to jednak widok „cywilizacji” podziałał na nas mobilizująco – przynajmniej przez pierwszy odcinek tempo było prawie wyścigowe. Ale w końcu doszliśmy do ostatniego podejścia i tu zadziałała (jak bomba z opóźnieniem)… „energetyczna kanapka taty” – Nadia tak „wyrwała”, że zatrzymał ją dopiero sam samochód na parkingu. No, a kiedy już usiedliśmy w gościnne „srebrnej strzale” padły słowa: „Ja już dzisiaj nigdzie nie wstaję” i „To to miało być to osłabienie?!?”. Oj, nie czepiajmy się szczegółów. Wrócę do rozpoczynającej ten wpis myśli mojego Taty – bardzo szybko mi ją przypomniał, kiedy dwa dni później zaczęły się problemy ze zdrowiem. Mimo jednak, że teraz robię za „gruźlika”, stwierdzam autorytatywnie: WARTO BYŁO!!!
Napisany w wycieczki | 1 Komentarz »