„Wszystko co piękne, szybko się kończy” – tymi słowami proboszcz parafii w Rewalu podsumował dzisiaj kończące się rekolekcje Grupy Odnowy w Duchu Świętym z Wrocławia, odbywające się w tej urokliwej miejscowości. Padły one podczas mszy św. z udziałem wspomnianej grupy i grupy muzycznej „HALLELUJAH”. Idąc na nią zastanawiałem się, ilu uczestników wstanie tak rano (7:30), ale okazało się, że – wcale pojemna – świątynia była pełna. Najważniejszą była atmosfera – mimo porannego „niedospania” było dużo powagi, ale i spontaniczności. Tradycjonalistów może to trochę szokowało, ale dla mnie – zwłaszcza po udziale we mszach św. o uzdrowienie z O.Bogdanem i O.Andrzejem – tego typu postawy są postrzegane bardzo pozytywnie. Przeżyciu Eucharystii sprzyjała także profesjonalna oprawa muzyczna w wykonaniu formacyjnej grupy muzycznej „HALLELUJAH”. W sumie więc naprawdę warto było się zerwać dzisiaj wcześniej, aby wziąć udział w tak wspaniałym przeżyciu.
Co dziwne (przynajmniej dla niektórych), we mszy św. – mimo porannej godziny – wzięła udział duża grupa dzieci. I to właśnie z nimi (a raczej z jedną ze scenek) będzie mi się kojarzyła ta msza [aż żałowałem, że nie miałem jakiegoś mini-aparatu] – wiadomo, pora wczesna, dzieciaki lubią o takiej przebywać jeszcze w „objęciach Morfeusza”. I taka właśnie małolatka siedziała w pierwszej ławce razem z rodzicami. Kiedy przyszedł „czas kryzysu”, po prostu usnęła… w objęciach taty. Wiem, że opis nie oddaje w pełni tego widoku, ale… normalnie, to było piękne.
Msza św. miała też zaskakujący aspekt – jak to mówią, czasem trzeba wyjechać bardzo daleko, aby spotkać kogoś mieszkającego całkiem niedaleko. Tak właśnie było dzisiaj – współkoncelebransem okazał się bowiem… pierwszy proboszcz mojej parafii, ks. Jerzy. Normalnie… same niespodzianki.
Dzisiejsza msza była jednym z elementów tegorocznego urlopu, który spędzam – jak już od wielu lat – w Rewalu, u Pani Zofii Ripołowskiej. Nie da się ukryć, że sam dojazd [w tym roku eksperymentalny – dla mnie zupełnie nową trasą] nie był łatwy. Ciągłe remonty dróg (oby zakończone przed Euro) wydłużały skutecznie „czas za kółkiem” – w sumie, zamiast dotychczasowych 6 godzin, tegoroczna podróż pochłonęła godzin…8. No, ale w końcu ujrzałem napis „Rewal” i… letnia laba się rozpoczęła.
Oczywiście, na terenie, gdzie wypoczywam od lat, sposób relaksowania się został już dawno określony. Jednym z jego elementów są – krótsze lub dłuższe – morskie spacery. Tak więc, mimo zmęczenia po dniu jazdy, pierwsze kroki zostały skierowane na plażę i… hajda w stronę Trzęsacza.
Ta pierwsza trasa rekonesansyjna zaowocowała dwoma spostrzeżeniami: po pierwsze – wymyło bardzo dużo plaży (różnice w poziomach części poddanej działaniu morza) to nawet 35 cm; po drugie – plaża została zabezpieczona przed erozją [zbocza okolicznych skarp zostały pokryte ochronną warstwą kamienia]; no i te słupki (jak na autostradzie – tylko w żółtym kolorze). Reszta w sumie bez zmian.
Pozostało więc tylko rozpakować się i… zapaść w „błogi stan lewitowania”. Jako, że nastąpiło to dosyć wcześnie, równie wcześnie przyjąłem „pozycję pionu” we wtorkowy poranek. Już o 5:30 rozpocząłem pierwszy urlopowy spacer – tym razem także do Trzęsacza. Niby to niedaleko (jakieś 2 km), ale jak się uderzy we właściwe tempo, to po powrocie pojawi się odrobina potu [przy okazji zauważyłem, że podobnym do mnie „porankomaniaków” było dużo więcej niż rok temu] – czyżby zasada „Kto rano wstaje…” stała się wypoczynkową normą.
Wtorek – jako de facto pierwszy dzień urlopu – dzięki pięknej pogodzie stał się oczywiście pierwszym „podejście” do „przygody z UV” czyli maniackim opalaniem. Wytrzymałem zaledwie 3 godziny [niestety, woda była zbyt chłodna, by sukcesywnie się chłodzić] i sam już nie wiem: albo słońce stało się ostrzejsze, albo… latka lecą. W każdym razie wracając z plaży zdawałem sobie sprawę z tego, że dzisiejsza noc będzie „pełna atrakcji”. Nie pomyliłem się – była „niezła jazda”, ale nic to… dla „urlopowych barw ochronnych” warto wiele poświęcić. Mimo 3-godzinnego leżakowania nie mogłem niestety pozdrawiać znajomych inaczej jak „niedopieczony Apacz”, ale sam tekst „Apacz pozdrawia blade twarze” brzmiał w sms-ach nie najgorzej.
Jako, że lekkie „nadpalenie ciała” spowodowało wcześniejsze zajęcie „pozycji horyzontalnej”, środowa aktywność rozpoczęła się również wcześniej. Już o 6:00 dołączyłem do pozostałym „porannym ptaszków”, wybierając tym razem trasę w stronę Niechorza. Novum tego poranka było wzięcie ze sobą (jak zwykle nieodłącznego) aparatu oraz pierwsze poranne „nękające” sygnały do znajomych. Nikt może nie przeklinał, ale żebyście usłyszeli „rozbudzony” głos jednej z moich respondentek… hmmm… normalnie „cudo”. Ale wszystko to z pełną kulturą i wyrażoną na głos nadzieją, że… następnym razem może trochę później.
Reszta dnia to było właściwie leniuchowanie – tego mi było potrzeba po całym roku pracy: poleżeć, dospać, bez obawy, że zostanie to zaraz przerwane dzwonkiem lub telefonem. Tak więc drugi urlopowy dzień można by nazwać „DNIEM LENIWCA” [ale i tak było super].
Czwartek stał się zaproszeniem do podjęcia dalszego ciągu „łapania letnich barw”. Oczywiście, inauguracją stał się letni spacer – dzisiaj na swój sposób rekordowy, gdyż zaliczyłem trasę całej długości Rewala i do Trzęsacza (w sumie niby tylko 5-6 km, ale… przy bardzo dusznej pogodzie poczułem to „w kościach”). Spacer wydawał się potwierdzać obawy, że dzisiaj także czeka mnie „wypoczynek stacjonarny”, ale – podobnie jak w górach – pogoda tutaj zmienia się z minuty na minutę. Już koło 9:00 pojawiło się pełne słońce i cóż… kocyk ruszył za mną na kolejny „czas rożna”.
Z racji doświadczeń wtorku dzisiaj zabawiłem na plaży krócej żałując, że woda nadal (przynajmniej dla mnie) nie nadawała się do kąpieli [nie należę do morsów]. O ile jednak wczoraj dosypiałem zaległości, o tyle dzisiaj zacząłem w końcu angażować komputer (archiwizując fotki) – co zaowocowało wieloma mailami z całkiem interesującymi zdjęciami [oj, na powrót muszę się zaopatrzyć w kask ochronny i kevlarową kamizelkę ochronną, bo niektóre z nich były sprzed 2-3 lat, a wiadomo, że młodsze panienki są na tym punkcie bardzo wyczulone].
Początek piątku przypominał dni poprzednie – no, może z wyjątkiem godziny. Dzisiaj pozwoliłem sobie na „luksus” wyjścia na plażę o 7:30. Pogoda rewelacyjna – morze gładkie „jak stół”, woda cieplutka, na plaży może nie pustka, ale udało się uniknąć obijania się o siebie. Trasa spaceru miała dzisiaj charakter wspomnieniowy – idąc w stronę Niechorza wszedłem do Rewala na wysokości DW „Strażnica” (gdzie nota bene rozpoczęła się moja znajomość z p.Zofią – kurczę, to już 14 lat). Wracając przez miasto stwierdziłem, że z roku na rok Rewal coraz bardziej pięknieje – naprawdę zrobiono bardzo dużo. Wypiękniał także taras widokowy i jeden z głównych placów miejscowości [szczególnie interesującym stał się dla mnie pomysł podłączenia lamp na placu pod dużą baterię interesująco rozmieszczonych baterii słonecznych – muszę kiedyś wybrać się tutaj w nocy].
Nadeszła sobota. Tradycyjny poranny spacer upewnił mnie, że dzisiaj będzie „ostro” [oczywiście na plaży] – i faktycznie, kiedy o 9:00 rozłożyłem swoje manele i lilipucie kształty, zaczęło się „smażenie”. Dzisiaj było trochę łatwiej – powiewy wiatru powodowały napływanie chmur (dających chwilowy oddech), poza tym dzisiaj woda okazała się łaskawsza (dając możliwość zaliczenia pierwszych tegorocznych kąpieli w Bałtyku). Z tych powodów dzisiejsza „sesja słoneczna” trwała ponad 4 godziny (plus prawie godzinne dopalanie popołudniowe) – no, tu i ówdzie przestałem już przypominać Apacza, upodabniając się bardziej do Kunta-Kinte (ale w sytuacji gdy mocno zbladł). Sobotni finał nieoczekiwanie nabrał charakteru sportowego – nie, nie biegałem czy coś w tym stylu… po prostu dopingowałem naszych siatkarzy. Sprzyjała temu wieczorna ulewa zatrzymująca nas w domkach.
No i wreszcie niedziela. Z racji planowanej mszy dzisiejszy spacer rozpoczął się dużo wcześniej. O 5:30 byłem już przy stanowisku rybaków – i muszę przyznać, że zaskoczył mnie dosyć duży ruch kupujących ryby turystów. Samo wędrowanie odróżniało się od poprzednich jednym – dzisiaj po raz pierwszy trochę zmarzłem. Wychodziło na to, że niedziela stanie się kolejnym dniem „stacjonarnego leniuchowania”. Potwierdziła to aura podczas – wspomnianej wyżej – mszy, kiedy się totalnie rozpadało. Tym „dziwniej” zabrzmiały kończące ją słowa proboszcza, zachęcające do wiary, że pogoda będzie. Kurczę… i spełniło się… gdzieś koło godz. 12:00 słońce znowu pokazało „swój pazur”. Dla mnie nie było to może takie istotne, bo skutki wczorajszego „UV-szaleństwa” skłoniły mnie do bardziej kreatywnego przeżycia dzisiejszego popołudnia – postanowiłem zrobić trochę fotografii porównawczych miejsc, które rok temu, o tej porze, były placem budowy [o ile znajdę archiwalia, postaram się zamieścić fotki z obu okresów]. Dobra, na razie kończę – CZAS NA OBIADOWĄ RYBKĘ…
…oczywiście, smakowała – tym bardziej przy tej pogodzie, która [tu ukłon w stronę miejscowego proboszcza] zdecydowanie się poprawiła. Jako, że „rybka” to kalorie, więc naturalnym następstwem skuszenia się na nią był popołudniowy spacer. Było fajnie i relaksacyjnie. I w sumie tym można by zakończyć opis tego dnia – nie omieszkam jednak zaznaczyć, że pod koniec znów się zachmurzyło. Hmmm… ciekawe, co przyniesie poniedziałek.
Poniedziałek – tradycyjnie już na tegorocznym urlopie – zaczął się wcześnie. Punkt 6:00 rozpoczęła się „poranna zaprawa plażowa”. Z jednej strony dużym zdziwkiem był fakt stosunkowo dużej ilości współspacerowiczów (w tym wielu „sportowców”). Z drugiej – trzeba było się „nastroić” na dzisiejszą pogodę. Zapowiadał się bowiem „dzień słońca” – tak więc w planach oczywiście „UV-randka w jasno”. I faktycznie – już po 9:00 (kiedy zszedłem na plażę) wolnego miejsca zaczęło powoli brakować. Oczywiście, dla mnie to nie przeszkoda – w końcu dla „zaparkowania” moich „lilipucich gabarytów” potrzeba mi zaledwie… 10 m kwadratowych (to oczywiście żart – potrzebowałem tyle, by zmieścił się koc… i ja na nim). Szybko znalazłem „dziuplę w plażowej zabudowie” i zaczęło się. Pamiętam taką reklamę o „przerzucaniu boczków” – dzisiaj było podobnie. Regularność procesu „smażenia” była poddana wskazaniom zegarka: godzina na przód, pół godziny – tył i około 20 minut schładzająca kąpiel. W takim rytmie (dzięki kąpielom i całkiem sporemu wiatrowi) dotrwałem do 14:30, kiedy w końcu ta „rozsądniejsza” część mnie stwierdziła, że… przede mną jeszcze noc, którą trzeba jakoś przeżyć.
Ale rozsądek, wiadomo… rzecz nie zawsze dopuszczana do głosu – więc koło 16:30 postanowiłem się jeszcze „dopalić” (tym bardziej, że w TV pojawiły się anonse o przewidywanych opadach). W sumie wytrzymałem godzinę – silny wiatr po prostu mnie stamtąd „wywiał”. Ale było naprawdę SUPER.
Oczywiście, nie tylko poranne spacery stały się dowodem na istnienie „znamion wieku” – podobnym znakiem stała się [malejąca???] odporność na „randki ze słońcem”. Kiedyś słyszałem taki zwrot: „Spuśćmy na ten temat miłosierną zasłonę milczenia” – użyję go w odniesieniu do tego, jaka była ta noc… hmmm… może nie horror, ale na pewno też nie komedia.
Wtorkowy poranek rozpocząłem więc (mam nadzieję, nie budząc sąsiadów) ze świadomością, że dzisiaj będzie „dzień odpoczynku” od „trzaskania się na mahoń”. Oczywiście, spacer się odbył; zbudziłem podczas niego kilku respondentów; na plaży – jak zwykle – było sporo spacerujących i trenujących (ja dałem sobie z tym spokój z racji „ekologicznych” – klif rewalski jest tak nadwyrężony, że mógłby nie wytrzymać „plażowych wstrząsów sejsmicznych”). Wracając stwierdziłem, że ciężko będzie odmówić sobie opalania, choć z drugiej strony…
Jakby w odpowiedzi na dzisiejszą trudną decyzję pogoda, po kilku pierwszych słonecznych godzinach, zmieniła się na tyle, że przestało mi być aż tak szkoda mojej nieobecności na plaży. Pod wieczór trochę pokropiło i zaczęło się zanosić na to, że kończy się „czas słońca”.
Środowy spacer potwierdził prognozy – zanosiło się na deszcz. Zachmurzone niebo, typowa przed burzą duchota, bezruch powietrza – to skłaniało do przygotowań na zmianę pogody. Pogoda utrzymała się do 9:00, kiedy zaczęło – momentami nawet dosyć ostro – chlapać. Cóż więc pozostało – wykorzystałem ten czas na zaległości korespondencyjne (poczta znowu się ucieszy) i wpadłem w taki rytm, że nawet popołudniowe chwilowe przejaśnienie nie zgoniło mnie na plażę [pewnie szkoda, choć z drugiej strony – jak tu się rozłożyć na mokrym piachu???].
Wiem, że atmosferę „nocnego czuwania” ze środy na czwartek najlepiej zrozumieją ci, którzy mają blaszane dachy – w nocy bowiem zaczęło totalnie lać (padać byłoby tu określeniem nieadekwatnym). A że dachy naszego locum dosyć mocno rezonowały pod wpływem kropli deszczu… pobudka nastąpiła dużo wcześniej (już około 5:00). Wychodziło na to, że tym razem będę musiał sobie odpuścić „poranne balety plażowe” – jednak około 7:00 deszcz powoli ustał i nieco później można było wyjść na jeden z ostatnich tegorocznych „plażowych patroli”.
Widok plaży był oczywiście zupełnie inny niż dotąd – zamoknięta, zachlapana, i prawie pusta. Dzisiaj razem ze mną było w sumie jakieś 10 osób. Oczywiście novum spaceru było także samo morze – od czasu mojego przyjazdu po raz pierwszy w „sztormowej odsłonie”. Po zaliczeniu odcinka do „Strażnicy” wróciłem i – dochodząc do przystani rybackiej – zauważyłem, jaką siłę miał nocny żywioł. Najpierw zwróciłem uwagę na łodzie wyciągnięte na plażę dużo dalej niż zazwyczaj. Zaraz potem zobaczyłem „katastroficzny” obraz łodzi, którą siła spływającej z klifu wody po prostu przewróciła na bok. To już był lekki szok – opady owszem, ale żeby aż tak? Do tego wymyte zejście na plażę. Taaaa… tutaj się naprawdę sporo działo.
Do południa jeszcze dwukrotnie popadało, ale już słabiej i z przerwami – na tyle dużymi, że można się było wyrwać na miasto. I to właśnie zapamiętam z dzisiaj najbardziej.
Okazało się bowiem, że niedaleko – w Niechorzu – wypoczywają moi znajomi z Pleszewa: Martyna i Jakub, którzy postanowili złożyć w Rewalu krótką wizytę. Początek był zabawny, bo telefon od Martyny nie figurował w moich danych – zanim się więc spotkaliśmy mój „twardy dysk” (czytaj: pamięć) spróbował znaleźć wszystkie znane mi osoby o tym imieniu. W końcu przyjechali – zaczęło się od „stresu”, kiedy – po porównaniu – okazało się, że moje kolory są zdecydowanie mniej intensywne. Oczywiście stresu w cudzysłowie, bo całe spotkanie – choć krótkie –było wielką frajdą ujrzenia osób, z którymi nie widziałem się już… ho ho ho, a może i dłużej.
Piątkowy poranek rozpoczął się wcześnie – nieprzypadkowo. Już od wczoraj cieniem na atmosferze wypoczynku położyła się [oczywiście w niewielkim stopniu] świadomość, że już niedługo przyjdzie czas zakończenia urlopu A.D.2011 (nie, żebym nie cieszył się na powrót do swoich). Stąd też dzisiejsza „poranna plażowa zaprawa” rozpoczęła się od sms-owego NIEEEEEE!!! [które boleśnie odczuli moi znajomi – to właśnie przez takie „późne” sms-y zyskałem u nich opinię osoby, z którą nie wolno jechać na dłuższy wypoczynek… a przecież „kto rano wstaje…”].
Wczesnemu ruszeniu na plażę sprzyjała pogoda – po raz pierwszy od dwóch dni dzień rozpoczął się słonecznie. Niestety, kiedy już wyszedłem ze swojej „urlopowej kajuty” okazało się, że słońce słońcem, a temperatura nie jest za bardzo wysoka [dobrze choć, że woda – nadal mokra – była znośna]. Wejściu na plażę towarzyszył ciekawy widok – rodem z czasów „kartkowych”. Mimo wczesnej pory cały odcinek plaży był bowiem pełen osób czekających na… powrót kutra z łowiska (i tu dodam – większość to były osoby w sile wieku, a nie emeryci). Cóż… to cena zdobycia „bałtyckiej świeżynki”.
Wydawało się, że ten ostatni pełny dzień da się – przynajmniej częściowo – spędzić na plaży. Niestety, już wkrótce nieśmiało prześwitujące słońce zostało zakryte przez chmury i wkrótce zachmurzenie stało się dominantą tego dnia. Po południu wprawdzie wiatr trochę przerzedził chmury – ale to umożliwiło tylko krótki spacer (nawet nie po plaży, która była mokra). Swoją drogą – podziwiałem determinację części wczasowiczów, którzy w taką pogodę wyszli w plener. Fakt – wykorzystali wszelkie osłony (wiwat parawany!!!), ale mimo to…
„To już jest koniec…” – te słowa, które kończyły codzienne zabawy w położonym niedaleko lokalu, stały się dzisiaj bardzo aktualne. Tak, tak… niestety… TO JUŻ KONIEC!!! Oczywiście, nie mogło zabraknąć porannego spaceru – tym razem pożegnalnego [te słowa pani Zosia skwitowała: „Prezesie! Jaki ostatni?!?!… Za rok będą następne…” – fakt]. Sama pogoda nastrajała refleksyjnie – bardzo wietrzna, Bałtyk w sztormowej aurze, pustki na plaży. Fajnie się szło, choć trzeba tym razem założyć kurtkę. I tak zakończył się mój URLOP’2011.
Czas na podsumowanie. Oczywiście nie jechałem w celach poznawczych – bawiąc w Rewalu od 15 lat znam go na wylot. Celem był wypoczynek i odrobina „błogosławionego urlopowego lenistwa”. To udało się zrealizować w 100% (co nie znaczy, że pewne rzeczy mnie nie zaskoczyły – Rewal z roku na rok pięknieje). Trochę gorzej wyszło „łapanie kolorów” – albo „znamię lat”, albo ostrzej operujące słońce… spowodowały, że oczywiście nie wrócę jak „Apacz”, ale do planowanego mahoniu jeszcze sporo (ale, po powrocie czekają trawniki – więc się „dopalę”). Za czas super-wypoczynku gorąco dziękuję Pani Zofii Ripołowskiej (ul.Parkowa 10), która – jak zawsze – tworząc sympatyczną i bezpośrednią atmosferę, zapewniła wysoki standard pobytu.