Gdyby nie Mc Donald’s
Autor: admin o 14. maja 2011
Ta „gorzka refleksja” pojawiła się w mojej myśli w momencie, kiedy wracając z dzisiejszego „górskiego spaceru” zacząłem otrzymywać pogróżki „długiej i bolesnej śmierci” na wypadek ominięcia tego obiektu pożądania małolatów. Oczywiście świadomie „gorzka” umieściłem w cudzysłowie – atmosfera bowiem dzisiejszego „leniuchowania” była tak fajna, że tej „słodyczy” nie skazi żaden inny smak.
Ale zacznę od początku. W tym roku pierwsze jego miesiące – oprócz zimowiska – nie stwarzały jakoś okazji do wspólnych wypadów – a są one potrzebne. Po każdym – mimo obolałych nóg i obietnic „nigdy więcej” wzrasta jakość naszej scholkowej pracy. Stąd też, wykorzystując prognozy ładnej pogody, zaproponowałem wypad w sobotę (14.05). Po konsultacjach – które koordynowała Magda (dzięki Madziu!!!) akces do wyjazdu zgłosiło 13 osób.
I tu się pojawił problem – mieliśmy bowiem zagwarantowane tylko 3 „krążowniki szos”, co (w sumie – bez kierowców) dało nam możność zabrania tylko 11 osób. Ale… jak to mówią – u nas najlepiej wychodzi improwizacja. Okazało się, że zerwani z pościeli rodzice Karolinki wyrazili chęć „wyjazdu plenerowego” (i to taką maszyną, że… dech zapiera). Oprócz mojego były więc 3 wozy – to aż za dużo (ale lepiej więcej niż mniej).
Tak więc, po usunięciu tej niedogodności, z 3-minutowym poślizgiem, ruszyliśmy na trasę. Nie ukrywam, że „siedzący mi na bagażniku” Opel zmuszał do bardziej zdecydowanej jazdy, ale… prędkości światła i dźwięku nie przekroczyliśmy (już słyszę „uff” Rodziców odważnej czwórki). Nasza trasa po części była standardem (Lubań – Olszyna – Gryfów). Dojeżdżając jednak do Rybnicy zaczęły się dziać „dziwne rzeczy”. Najpierw zrezygnowaliśmy z wygodnej trasy do Jeleniej na rzecz nieco ekstremalnej do Cieplic (krótsza, ale ileż trzeba się było namachać kierownicą – to tylko wie Paweł, nasz najmłodszy „szef kierownicy”) – domyślacie się, kto kierował ruchem (dobra, dobra… bez nazwisk… wystarczy hasło „srebrna strzała”). W normalnym układzie jechalibyśmy przez Podgórzyn do Karpacza, ale z naszym kierującym coś się porobiło… norrrrmalnie się zbiesił…. Pojechał trasą, która była novum nawet dla p.Pawła: wyjazd z Podgórzyna na Borowice – skręt na Sosnówkę – zjazd na Karpacz (w sumie po raz pierwszy wjechaliśmy do Karpacza od tej strony – no i te zakręty…). Chyba jedynymi zadowolonymi z trasy były „wozo-przyciski” czyli Gabrysia i Patrycja, które strasznie bawił każdy ostrzejszy zakręt.
W końcu jednak dojechaliśmy. Po trzech próbach znalezienia wolnego miejsca zaparkowaliśmy w lekkim oddaleniu od miejsca rozpoczęcia dzisiejszego wędrowania. I tu pojawił się problem – nasz „szeryf” jest bardzo kreatywny… z dwóch planowanych wcześniej tras utworzył projekt trzeciej, której finał liczył 6 wariantów… Normalnie, i jak tu być spokojnym.
Po krótkiej „rozgrzewce” na trasie „anomalii magnetycznej” (nic nas nie ściągało na dół) weszliśmy w końcu na szlak. Kolor niebieski nie kojarzy nam się ze śmiercią, ale… po 15 minutach zaczęły się powtarzać shreckowskie pytania „daleko jeszcze?” i obietnice „już nigdy więcej. Na czele peletonu, nadając nam rytm, stanęli nasi super-mani: Bartek, Kamil i Paweł. Początkowo towarzyszyła im „damska ochrona” (Martyna i Asia), ale z czasem jakoś pozostała w tyle – na pewno, aby „holować” mające problemy wysokościowe dzieci. Po 20 minutach „luźnej wspinaczki” zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki buntu – „to my już wracamy”. Trzeba było wielkiego zdecydowania, aby ugasić je w zarodku – to może „marcheweczki?”. Żadna z naszych Pań nie chciała skorzystać z tego luksusu. Z takim „dobrowolnym” wysiłkiem doszliśmy do pierwszego dłuższego postoju – tarasu widokowego nad strumieniem. Tu brak miłosierdzia okazał nasz „szeryf” – tylko 7 minut… normalnie szok… a cóż można zrobić w tym czasie… chyba tylko usiąść!!!
Niestety, litości nie było – i po określonym czasie padło hasło „Idziemy dalej”. Wahanie okazali nawet chłopcy (w odróżnieniu od 3-osobowej Kadry wypadu) – no, ale jak trzeba to trudno („na władzę nie poradzę”). Okazało się, że w sumie reszta trasy byłą nawet przyjemna – krótkie podejście i oto… w pełnej krasie ukazał nam się szlak turystyczny z niedaleką Polaną. Sami nie wiemy, co nas pchnęło do przypuszczeń, że tam naprawdę odpoczniemy… Nasz „sheriffo” po prostu zignorował to piękne miejsce i zaproponował – „Następny postój w Samotni” („Czy to daleko???”).
Po krótkiej rezygnacji (bo na bunt nie mieliśmy już siły) okazało się, że trasa zaczyna nam się podobać – przede wszystkim było sporo zejść (a nie, jak dotąd, tylko pod górkę). Niestety – „sheriff-sadistos” wkrótce zaproponował (choć to chyba niezbyt adekwatne określenie) zejście na coś w rodzaju leśnego wyrobiska. Trasa ta została nazwana przez niego „szlakiem koników polnych” oraz „trasą masochistów i samobójców” (a my przecież kochamy WYGODNE ŻYCIE). Początek był niezły. Trzeba było trochę uważniej wpatrywać się pod nogi, ale… szło się nieźle. Niestety, równe kamyki wkrótce się skończyły i trzeba było „drobić jak gejsze” w drobnym górskim tłuczniu. Próbując jakoś powstrzymać ten thriller goniliśmy za „plecami szeryfa” – tak doczołgaliśmy się do Górskiej Chatki, gdzie… jakby z łaski dostaliśmy… 7 minut!!!… odpoczynku. W sumie jednak było nam wszystko jedno… nie damy się… jakoś się dotargamy do punktu schodzenia…
Dalszy ciąg trasy „konika skalnego” rozpoczęli… nie, nie starszyzna, ale nasi super-mani. „Ruszyli jak burza” holując ze sobą (niestety, tylko przez pierwsze 30 metrów) nasze starsze dziewczęta. Wkró™ce uformował się „górski peleton” w porządku: sheriff, Karolina & Gabrysia, obie Karolinki, potem… długo, długo nic… i w końcu reszta. W takim mniej więcej porządku dotarliśmy skalnym szlakiem do „Samotni”. I tu pragniemy się zwrócić do odnośnych władz z doniesieniem – nasz „szeryf” w Samotni nabył coś, co trąci nam „dopalaczem”. Po tym zrobił się już nieznośny – dał nam jednak odpocząć, i to mamy we wdzięcznej pamięci.
Nasza wdzięczność skończyła się jednak, kiedy zobaczyliśmy dalszy ciąg naszej trasy – przecież to nie Himalaje!!! Nie wzięliśmy lin i raków!!!
Podejście do „Strzechy Akademickiej” w pierwszej fazie jest nieco uciążliwe – zwłaszcza, jak się ma za sobą trochę „górskich kilometrów”. Doszliśmy jednak – nie, nie do „Strzechy”, ale do tarasu widokowego, gdzie nasz „księciunio” chciał nas uwiecznić. Zdjęcia wyszły pewnie nieźle, ale… kosztowały nas sporo stresu. Okazało się bowiem, że belka ogrodzenia była zbyt słaba, jak na możliwości naszej grupki. W pewnym momencie poddała się – co kosztowało niektórych z nas trochę strachu (i rozerwane spodnie Bartka – ale jak stwierdził: „Od nadmiaru świeżego powietrza nikt jeszcze nie umarł”). Tak więc w lekkim stresie (i z chęcią szybkiego oddalenia się od „miejsca przestępstwa”) ruszyliśmy czym prędzej dalej. Po kilku minutach pojawiły się kontury dachu „Strzechy”, a w chwilę później – sylwetki „górskich taksówek” (to niby taki żart wiadomo kogo), które miały nas zwieźć w dół.
Dojście do „Strzechy Akademickiej” miało zakończyć naszą wspinaczkę i zapoczątkować schodzenie – niestety, nasze plany nie były kompatybilne z zamierzeniami prowadzącego. Zamiast wygodnie zacząć schodzić, zostaliśmy zmuszeni (co na to Rzecznik Praw Dziecka?!?!?!) do wolty przed Dolinę Łomniczki do czarnego szlaku (oj księciuniu, „będziesz za to umierał długo i boleśnie”). Ciśnienie wzrosło – takie widoki ładnie wyglądają tylko w TV (a co z tymi, którzy mają lęk wysokości???), ale tak „na żywo”??? Dobrze choć, że tym razem było jasno (prawda Moniu?).
Do tej pory naszym komentarzem do „twórczych górskich wysiłków” organizatora wypadu były utyskiwania, że „wchodzić zawsze gorzej”. Niestety, początki zejścia czarnym szlakiem pokazały, że to nie jest prawda. „Skakanie po kamykach”, nazwane (oczywiście bez złośliwości) „górskim masażem stóp” okazała się „totalną masakrą”. Nie dosyć, że łatwo o potknięcie, to jeszcze nasze „miejskie buciki” nie bardzo chciały chronić naszych dolnych kończyn przed uszkodzeniami (kto wymyślił te kamienie?!?!?!).
Czarny szlak powoduje czasem jeszcze jeden skutek – tzw. „górską głupawę”. W naszym przypadku jej objawem stało się śpiewanie – fajne, ale to echo…, no i repertuar („Hej sokoły”, etc) – pytanie, co na to karkonoska fauna. Podczas schodzenia utraciliśmy także resztę pewności co do zamierzeń – początkowo podejrzewanego o szczątkowe objawy miłosierdzia – „szeryfa”. Stwierdziliśmy krótko – nasz ksiądz nie ma litości. Potwierdzeniem tego była nagła zmiana szlaków z czarnego na żółty (który kosztował nas podejście tych kilku metrów pod górę – „a cóż z tego, że tak wyrwaliśmy do przodu”) i propozycja fotki przy wodospadzie (znowu schodzenie…).
No, ale jako, że widzieliśmy już asfalt, daliśmy naszemu przewodnikowi trochę forów – posłusznie ustawiliśmy się do fotki i połaziliśmy trochę w „wodospadowych oparach”. Stąd (już bez zachęty) ruszyliśmy do zaparkowanych około kilometra dalej naszych „krążowników szos”.
I to wtedy właśnie zaczęły się podchody, aby uszanować główny motyw naszego dzisiejszego poświęcenia – „Musi być Mc Donald’s!!!”. Tym razem nie było większych sprzeciwów, więc – usatysfakcjonowani – zapakowaliśmy się do samochodów, oczekując ostatniego etapu dzisiejszej przygody. Było z tym trochę perypetii – kierujący nami ksiądz postanowił przypomnieć nam czas zimowiska, i pojechał nieco okrężnie, sugerując, że teraz jedziemy na – proponowany wcześniej – szlak czerwony. O nie, tego już za dużo – „my tu sobie poczekamy, a…” (chyba nie trzeba dopowiadać reszty). Dalszy ciąg trasy był pewnym wyzwaniem dla reszty kierowców, którzy musieli ostrzej działać kierownicą na ściegieńskich serpentynach – dla nas jednak ważna była możliwość owacyjnego powitania bazy zimowiska (szkoły w Ściegnach). Stąd już, bez żadnych przeszkód dojechaliśmy do jeleniogórskiego Mc Donalda.
Wiemy, że utrata kalorii to – w świecie zdominowanym przez „chemię” – samo zdrowie, ale… jak tu się oprzeć tym „kulinarnym wspaniałościom”. Zdaniem naszej „starszyzny” nadrobiliśmy wszystko, co spaliliśmy na szlaku – a cóż z tego… niech żyje Mc Donald’s!!!
To na tyle relacji – wiem, że jest długa, ale… nasz dzisiejszy „spacer” był jeszcze dłuższy. Dzień możemy uznać za udany – po części dzięki wspaniałej pogodzie; w głównej jednak mierze dzięki atmosferze stworzonej przez uczestników. Im więc: Natalii, Agacie, Monice, Martynie, Joasi, Patrycji, Karolinie, Gabrysi, Karolince, Kamilowi, Bartkowi, Pawłowi, Karolince, p. Pawłowi z osobą towarzyszącą oraz kierowcom, za ten dar „wielkiej górskiej radości” serdecznie dziękuję i liczę, że będziecie zainteresowani kolejnym „luźnym wypadem w góry”.
Napisany w wycieczki | 6 komentarzy »