„Cicho wszędzie, głucho wszędzie…”
Autor: admin o 18. lutego 2009
„Cicho wszędzie, głucho wszędzie…” – te, skądinąd złowrogo brzmiące słowa, tym razem (w poniedziałek, 16.02.2009 roku) oznaczały jedno: pełną, totalną ciszę wędrowania po górkach. Tych, którzy mają już dosyć tematyki górskiej przepraszam, ale… po tak długim czasie trzeba było trochę przewietrzyć płuca.
Początek był jedną wielką niewiadomą – niepewna pogoda, zasypane trasy, no i (podobno) alarm w górach. Ale… mam jednak trochę gór we krwi (oprócz tego są oczywiście także czerwone krwinki etc.), więc… mimo późnej pory (gdzieś około 12:00) prysnąłem w stronę Karpacza.
Jechało się nieźle, choć ciśnienie podniosły 3 kolejne stłuczki (z których jednej byłem świadkiem). Nikomu nic się nie stało, ale… noga na pedale gazu jakoś nie chciała wchodzić za głęboko. Nic to – przed 14:00 byłem już w Karpaczu, gdzie okazało się, że: primo – pada śnieg!!! (to nie mogło tak być podczas zimowiska?!?!?!); secundo – temperatura jest dosyć łaskawa (zaledwie 2-3 stopnie poniżej kreski); wreszcie tertio – trasy są do przejścia.
Parking znalazłem tuż pod Wangiem (co – jak się później okazało – nie było wcale najszczęśliwszym wyborem). Zmiana „skóry” na zimową i… czas ruszyć. Początek, jak zwykle, był nieco wyczynowy (to w ramach odparowywania nadmiaru płynów w organizmie). W stosunkowo niezłym czasie przeszedłem pierwsze podejścia (gubiąc przy okazji hektolitry „tego czegoś”). To, co było novum tego podejścia to absolutna cisza (niestety, zapomniałem słuchawek) i niewielka (jak na czas ferii zimowych) liczba turystów. Do tego wszyscy napotkani szli w drugą stronę (do Karpacza) – co to ma być?!?! Szlak turystyczny stał się drogą jednokierunkową??? – i co tu kryć… patrzyli na mnie jakoś dziwnie…
Ponieważ w sumie niedawno tę samą trasę pokonałem ze Scholą, więc nie zabrakło i wspomnień: tu po raz pierwszy usłyszałem „Ja już nie mogę”; tu Rysiu klęczał przed aparatem; etc. Oczywiście nie zabrakło nieśmiertelnego „świeżego oddechu naszej szkapy”, który mogli podziwiać moi rozmówcy telefoniczni (Tato zaproponował nawet podrzucenie aparatu tlenowego) oraz „niecenzuralnych epitetów”, którymi zostałem przez nich obrzucony za „robienie apetytu na górskie wędrowanie” w czasie wykonywania przez nich obowiązków służbowych.
Nie da się ukryć, że warunki wędrowania zmieniały się co chwila (i to diametralnie) – od przejrzystego powietrza aż do pasów mgieł, gdzie widać było na kilka-kilkanaście kroków. To jednak dodawało uroku temu „spacerowi”. I to chyba ten „urok” sprawił, że zamiast – kierując się roztropnością – skierować się na trasę Bronka Czecha (co dosyć szybko doprowadziło by mnie do Karpacza) postanowiłem iść dalej i wyżej. Jako, że – po dojściu do Polany – okazało się, że zielony szlak jest raczej nie przetarty, postanowiłem, iść dalej trasą turystyczną. „Nieszczęśnicy”, którzy zaliczyli ze mną ostatnio tę trasę, pamiętają z pewnością zejście ze szlaku i „masochistyczną trasę kamieni”. Dzisiaj niestety była ona nie do przejścia (no, chyba, że wziąłbym ze sobą odśnieżarkę) – zaspy były do pasa (a może nawet głębsze). Zapewniam jednak, że marsz po szlaku niebieskim wcale nie był łatwy – udowodnił mi to „twardy zawodnik”, który tam właśnie dogonił mnie i za chwilę pozostawił po sobie tylko… wspomnienie. Taaaaaaaaaaaa… nie da się ukryć – tu zacząłem walczyć z narastającą pokusą zawrócenia. Ambicja (ta przyczyna tak wielu kataklizmów) nie pozwoliła jednak na to i efektem było dalsze targanie moich lilipucich gabarytów w górę (a mówią, że im wyżej tym mniejsze przyciąganie ziemskie).
- No to czas ruszać…
- Pierwszy pas mgły na trasie
- Drzewka wyglądały super
- Kolejne podejście za mną
- Krótki postój przy (zasypanej) Polanie
- ”Księżycowe widoczki” czyli… potok w zimowej szacie
- Dylemat “naszej szkapy”: iść prosto czy skręcić?
- ”Samotnia” w zimowej szacie
- ”Droga przez mękę” czyli… podejście do Strzechy Akademickiej
- ”Strzecha” za zasłoną mgły
- ”Lodowe drzewko”
Kolejnego wyboru musiałem dokonać po dojściu do krzyżówki i odbicia w stronę Samotni. Niby nic nowego, ale… może warto. Zdecydowałem pójść naokoło (czyli koło Samotni) – i opłaciło się. Jak widać na fotkach, widoczki (rodem z produkcji katastroficznych) były niesamowite. Tę chwilową radość szybko ostudziło podejście do Strzechy Akademickiej (nie wiem, czy to tylko złudzenie, ale wydawało mi się, że w październiku wchodziło się jakby łatwiej) – było ślisko, stromo i… jakoś inaczej. Wprawdzie wdrapałem się w końcu, ale – po raz 1485,23 – obiecałem sobie: „Nigdy więcej”.
Po dojściu do Strzechy Akademickiej pomyślałem o powtórzeniu przejścia przez Biały Jar, ale (co jest bardzo, ale to bardzo niepokojące) zwyciężyła roztropność – szlak był niewidoczny, a śnieg bardzo głęboki. Po kilkakrotnym „zakopaniu się” postanowiłem jednak wrócić na „szlaki cywilizowane” i zejść starym dobrym szlakiem żółtym. Nie, żeby to było takie proste – grawitacja, połączona ze stromizną części odcinków, groziła niespodziewanym przyjęciem „pozycji horyzontalnej” (w języku potocznym „śnieżny dupniak”) – udało się jednak do samego końca zachować „pion”.
I kiedy już doszedłem do końca górskich szlaków okazało się, że czeka mnie najtrudniejsze – ponowne wdrapanie się do wysokości Wangu, aby wsiąść do samochodu. Nie będę opisywał (z szacunku dla języka ojczystego) kłębiących się „na stryszku” myśli – były one jednak dalekie od pacyfizmu (zwłaszcza, kiedy widziałem wygodne autokary lub inne dwuślady). W końcu jednak doszedłem… co tu będę krył, kilka pierwszych minut to było prawie „całowanie po oponach”.
Swój epilog dzisiejsze wędrowanie znalazło jednak nie w Karpaczu, ale na trasie powrotnej. W Chmieleniu trafiłem na „szosowe lodowisko” – dosłownie, kiedy wysiadłem z bryczki, o mało co nie zaliczyłem „salto mortadele”. Trudno się dziwić, że w takich warunkach na dosyć stromym podjeździe utknęło kilkanaście samochodów (w tym 2 TIR-y). Mając do wyboru czekanie na nasze „bezradne” siły drogowe albo objechanie zatoru przez Lubomierz, zdecydowałem się (wzorem kilku innych kierowców) na to drugie. Objazd nie był za ciekawy, ale… w końcu dojechałem do Gryfowa i stąd dalszy ciąg trasy był już spokojny.
Reasumując: pomysł wypadu w góry był bardzo udany. Fakt, dałem sobie ostro „w kość” (tydzień temu skończyłem kurację antybiotykową) i jutro będzie pewnie „dniem połamańca”, ale… było warto. Zachęcam do podobnego „szaleństwa” każdego, kto ma w pobliżu mniejsze bądź większe górki – naprawdę warto!!!
Napisany w wycieczki | 3 komentarze »