„Górski łomot” czyli… wypad na Śnieżkę
Autor: admin o 15. sierpnia 2008
Tym razem będzie maleńki szok – relacja z naszego wypadu jest autorstwa „wiceszefowej” Scholi, Natalii, która – poddana „szantażowi ambicjonalnemu” zgodziła się pełnić funkcję rejestratora przebiegu trasy… i muszę przyznać, funkcję tę pełniła w sposób godny i wyczerpujący.
Kolejny poniedziałkowy wypad w górki (11.08.2008 roku) miał być chyba zaczerpnięciem głębokiego oddechu przed pracowicie zapowiadającym się tygodniem i wieńczącym go odpustem i festynem… Tymczasem nasze oddechy pod koniec trasy ciężko nazwać głębokimi…
Nasza ekipa w składzie: ks. Janusz, p.Beata i p.Zbyszek Kwiecińscy, p.Bożena Kołodziejczak oraz pisząca ten tekst Natalia Jackiewicz wraz z rodzicami – Janiną i Andrzejem, zebrała się na plebanii już przed 9.00 . Główny cel wypadu był znany od dawna: najwyższy szczyt Karkonoszy – Śnieżka (1602 m n.p.m.). Dyskusji mógł podlegać co najwyżej sposób dostania się na tę „górkę”: wejść (a jeśli tak to którym szlakiem), a może (co było mało prawdopodobne, choć budziło u niektórych gorące nadzieje) wjechać wyciągiem? Ustalenie tego szczegółu odłożyliśmy sobie jednak na potem i ruszyliśmy dwoma samochodami do Ściegien. Dopiero tam, przy kawce i herbacie podjęliśmy ostateczną decyzję – zostawiamy wozy w Karpaczu i idziemy najpierw czerwonym szlakiem na Równię, potem stamtąd na Śnieżkę, a wracamy zahaczając o „Strzechę Akademicką” i „Samotnię” nad Małym Stawem.
Niektórzy (no dobra – niektóre) z nas chętnie zostałyby w Ścięgnach i skorzystały z pięknego słoneczka, które zaczęło całkiem mocno przygrzewać (wcześniej w Lubaniu pogoda nie zapowiadała się zbyt ciekawie). Ale kiedy usłyszałyśmy, że i tak niewiele możemy z siebie zdjąć (w grę wchodził maksymalnie pasek od spodni), stwierdziłyśmy, że to się nie opłaca i w końcu wszyscy zapakowaliśmy się do samochodów i ruszyliśmy do Karpacza.
Jakoś udało się nam znaleźć wolne miejsce na końcu parkingu i po uiszczeniu niezbędnych opłat szybko znaleźliśmy się na szlaku. Początkowo moja mama stwierdziła, że trasa wygląda mało interesująco, bo to przecież zwykła leśna droga, biegnąca delikatnie pod górkę i w dodatku mało kamieni… taka monotonia…Ale z pewnością dalsza część trasy w pełni ją usatysfakcjonowała (były praktycznie SAME kamienie). Chociaż pogoda nastrajała optymistycznie (słoneczko, ale nie za gorąco, delikatny wietrzyk, szansa na dobrą widoczność) w pewnym momencie poczułam, że atmosfera robi się nieco gęstsza… zaczął mój tata stwierdzając, że z książęcego Audi coś za bardzo się dymi… Ks. Janusz szybko odwdzięczył się uwagą, że w naszym golfie nie działa jeden reflektor… Zawsze wiedziałam, że najgorsze to powiedzieć facetowi, że z jego autem jest coś nie tak, dlatego szybko zmieniliśmy temat, skupiając się na pięknych górskich widoczkach [tu uwaga jednej ze stron, ks. Janusza – trochę dymka nie zaszkodzi, a tekst o światłach był życzliwą uwagą drugiego kierowcy]. W oddali widać było szczyt do którego zmierzaliśmy, wokół pachniał las…Ten odcinek trasy pokonaliśmy szybko, a pierwszy postój wypadł przy Schronisku nad Łomniczką. Tam, ku radości pana Zbyszka, nastąpiła konsumpcja drugiego śniadania. A że, jak głosi tekst jednego ze scholkowych przebojów: ” z bliźnim zawsze trzeba dzielić się”, z naszego posiłku skorzystała także kotka, która łasiła się przy naszych jeszcze nie bardzo obolałych nogach.
Następna część trasy była juz zupełnie inna – zniknął las, a pojawiły się strome zbocza porośnięte karłowatymi drzewami i krzewami. W górze piętrzyła się groźnie Śnieżka, droga była bardzo kamienista i prowadziła zakosami stromo pod górę. Ale pogoda była piękna a humorki dobre. Znaleźliśmy się pod ostrzałem dwóch fotografów, bo tym razem, oprócz ks. Janusza, aparat wziął także mój tata… Ale ku mojej radości i wrednej satysfakcji, ks. Janusz także poczuł jak to jest być po tej gorszej stronie obiektywu, a to dzięki pani Beacie, która znienacka wyciągnęła swoją cyfrówkę (brawo). Dysząc coraz ciężej dotarliśmy w końcu do ciekawego, chociaż smutnego miejsca – na jednym ze zboczy znajduje się Symboliczny Cmentarz „Ofiar Gór”. Po krótkiej zadumie, sprężyliśmy ostatnie siły i wkrótce znaleźliśmy się na Równi pod Śnieżką. Tam moja mama przeżyła szok – „ile tu ludzi!”. Faktycznie, szlak prowadzący z równi na Śnieżkę był zatłoczony jak ulica w centrum miasta, a w Schronisku Pod Śnieżką, w bufecie, ciężko było znaleźć miejsce siedzące. I tutaj padło pytanie: czy jesteśmy na siłach, żeby wejść na Śnieżkę?? Jak stwierdziła potem pani Beata wszyscy prawie jednomyślnie zdecydowali, że jesteśmy (a jak wiadomo „prawie” robi wielką różnicę). Tak więc, zwarci i gotowi, uzbrojeni po zęby w bluzy, kurtki i kaptury ( tutaj już nieźle wiało) ruszyliśmy na szczyt. Ze względu na duże zagęszczenie turystów wprowadzono ruch jednokierunkowy, więc na rozwidleniu wybraliśmy szlak w prawo, bardzo stromy i kamienisty. Nie było łatwo, ale nareszcie dopięliśmy swego. Dla niektórych, (wstyd się przyznać ale w tym dla mnie), był to pierwszy raz na Śnieżce; dla innych 4 czy 5 z kolei, ale dla jeszcze innych ( nie trudno się domyśleć dla kogo) jakiś 67… Ks. Janusz przywiodła tu tym razem „motywacja ambicjonalna” (miło słyszeć, że tak na księdza działamy). Na Śnieżce mała foto sesja, podziwianie wspaniałych widoków (dla nich warto było tyle się namęczyć), ciepła herbatka w bufecie i… czas wracać, bo przed nami jeszcze spory odcinek do przejścia. Ze szczytu zeszliśmy drogą „ludzką”, jak ją zgodnie nazwały moja mama i pani Beata (znacznie bardziej równa i łagodniejsza niż ta pod górkę) i wkroczyliśmy na szlak turystyczny, schodzący łagodnie w dół, otoczony z obu stron polanami pełnymi kosodrzewiny i wrzosów. Ten szlak doprowadził nas aż do „Strzechy Akademickiej”, przy której ustaliliśmy dalszą trasę do Karpacza: niebieskim szlakiem do Samotni, potem dalej niebieski szlak, następnie droga Bronka Czecha (szlak zielony) i jesteśmy praktycznie przy samochodach.
Być może Śnieżka była największym wyzwaniem tego wypadu, ale bez wątpienia najpiękniejszym miejscem w którym się znaleźliśmy był Kocioł Małego Stawu i położone tuż nad wodą przytulne schronisko „Samotnia”. Miejsce to tak urzekło pana Zbyszka, że był gotów zamieszkać tam od zaraz, nie bacząc na trudne warunki zimą. Tu urządziliśmy sobie ostatni dłuższy postój, delektując się niebotycznie drogą kawą, a biedna pani Beata, cierpiąca z powodu niezbyt wygodnych butów, została pocieszona nowym tytułem „młodej i 12 godzin bogini”. A’ propos butów, chyba najlepiej wyposażona pod tym względem była p. Bożenka (nota bene moja ciocia) – my z naszymi adidasami, przy jej traperach (i wspaniałych czerwonych skarpetkach), mogliśmy się schować. Pełni energii, nasyceni kofeiną i przepięknymi widokami udaliśmy się w dalsza drogę. Ten odcinek szczególnie przypadł do gustu Państwu Kwiecińskim. Droga prowadziła łagodnie w dół, a kamienie były na tyle duże, że po prostu schodziło się skacząc z jednego na drugi. Niektórzy zaczęli się trochę ociągać, bo trudno jednocześnie patrzeć pod nogi i wokół siebie, a od ślicznego krajobrazu niełatwo było oderwać oczy. Ksiądz Janusz postarał się o utrzymanie stałego wysokiego ciśnienia, wyciągając od czasu do czasu swój cudowny aparat, ale wszystko wybaczam, bo na Śnieżce i przy Małym Stawie zgodził się dobrowolnie na wspólne zdjęcie (co rzadko się zdarza). Na Drodze Bronka Czecha zahaczyliśmy jeszcze o jeden punkt widokowy, a potem z górki prosto do asfaltu, gdzie rzuciliśmy się dysząc ciężko na jakąś ławkę. Chwilę potem ruszyliśmy w stronę samochodów, chociaż wcześniej zaliczyłam kilka kroków szlakiem zmyłkowym, na który poprzez okrutne kłamstwo ( według księdza „zrobienie w bambuko”, ale jak zwał tak zwał) naprowadził mnie nasz ukochany proboszcz, który przez to o mały włos nie poczuł na własnej skórze siły kinetycznej lecącego górskiego kamienia… Potem jeszcze krótki postój przy wodospadzie, gdzie p.Bożenka prawie straciła buty (ach, ta zazdrość współtowarzyszy…) i szlakiem „padniętego taty” dowlekliśmy się wreszcie do samochodów.
Rozstanie nastąpiło w Jeleniej Górze – część z nas pojechała do Lubania, reszta została żeby załatwić parę spraw ( w tym wypatrzeć lepsze buty na kolejny wyjazd). Pozostało wiele pięknych wspomnień, mnóstwo zdjęć ( moja skrzynka pocztowa ciężko to przeżyła) i…. apetyt na kolejny podobny wyjazd. W imieniu wszystkich uczestników dziękuję księdzu Januszowi za inicjatywę wycieczki i pełnienie roli przewodnika, a w imieniu własnym dziękuje wszystkim za wspaniałą atmosferę tego wypadu. Do następnego razu:) NATALIA
Napisany w wycieczki | 4 komentarze »