Vivat Karkonosze!!! 28.04.2008 r.
Autor: admin o 28. kwietnia 2008
Końcówka kwietnia dała popis pogodowy – zrobiło się po prostu majowo. Piękna pogoda, wysokie temperatury i dające „powera” słońce – to elementy skłaniające do aktywnego spędzenia tych nielicznych wolnych chwil.
Miniony poniedziałek (28.04.2008 roku) postanowiłem więc spędzić w górkach – trochę dla relaksu, trochę dla powtórzenia niedawnego wypadu z dzieciakami do Szklarskiej. Oczywiście pojęcia „powtórka” nie należy tutaj traktować dosłownie: wybrałem inny rejon i trasę (Karpacz); wyposażyłem się lepiej (szczególnie jeśli idzie o obuwie”) – nie groziło mi więc nagłe przyjęcie pozycji horyzontalnej; wreszcie sama pogoda, zdecydowanie inna od tej sprzed 2 tygodni. Wyjazd stanowił wielką pokusę dla Maturzystek (Pauli, Natalii i Oli) oraz dla niektórych pracujących („Królewienka”) , które chciały, ale nie mogły. Dziewczyny, sorka, że narobiłem Wam „apetytu”.
Trasę zaplanowałem trochę (jak na moje możliwości) „wyczynowo”: wejście czarnym szlakiem do Białego Jaru, przejście Białego Jaru (szlak żółty), dojście do „Strzechy Akademickiej”, przejście do Schroniska „Samotnia” (szlak niebieski), zejście do Polany na szlaku turystycznym (szlak niebieski), zejście szlakiem zielonym do wodospadu koło wyciągu.
Pierwsze wahanie co do ubioru i obuwia rozwiali powracający z wycieczki turyści, którzy określili warunki na górze bardzo plastycznie: „tragedia !!!”. Początek trasy oczywiście tego nie potwierdził: ciepełko (żeby nie nazwać tego upałem), słońce próbujące nie opalić, ale spopielić. Czy rzeczywiście potrzebne są „zimowe kapcie”?
No, ale te wahania trwały bardzo krótko. Wkrótce bowiem powiało lekkim chłodem (co przy wysiłku „targania do góry moich lilipucich kilogramów” było nawet przyjemne) i pojawiły się pierwsze „śnieżne łaty” (o tyle nieprzyjemne, że był to „śnieżny groszek”, na którym łatwo było złapać „poślizg”). Mimo to jednak szło się nieźle (pomijając oddech „naszej szkapy”… ale to szczegół). Myślę, że warto także podkreślić atmosferę podchodzenie do góry – każdemu spotkaniu towarzyszyło powitanie i czasami krótki komentarz do tego, co wyżej. To ostatnie o tyle mi nie pasowało, że w powszechnym odczuciu schodzących warunki na górze były katastrofalne (oj ludzie, żebyście się przeszli w listopadzie lub grudniu – wtedy to była „jazda”).
Czarny szlak (który zaliczyłem już trochę ponad 50 razy) jest dla mnie o tyle fajny, że znam go na pamięć i potrafię dostosować siły, aby wystarczyło ich także na końcówkę. Stąd więc po dojściu do Białego Jaru nie było wątpliwości, że idę dalej… tylko którędy? Dalej czarnym szlakiem, czy żółtym przez Biały Jar> Problem był o tyle poważny, że przy wejściu na szlak żółty pojawił się taki nieprzyjemny znak, rozpoczynający się od słowa „STOP”. Nauczyłem się już szanować góry, z drugiej jednak strony wiem, że tego typu znaki stawiane są profilaktycznie i zdejmowane dopiero po definitywnym zakończeniu sezonu zimowego. Oczywiście nie polecam naśladowania mnie, ale… postanowiłem zaryzykować i pójść szlakiem żółtym – tym bardziej, że widać było wydeptaną przez fascynatów „szlaków ekstremalnych” ścieżkę. Szło się nieźle – no, może z wyjątkiem słabego udźwigu pokrywy śniegu (czy ta grawitacja musi zawsze robić mi takie „numery”? – zapadanie się nie jest wcale zabawne) – po 15 minutach byłem już w Schronisku „Strzecha Akademicka”, gdzie zrobiłem sobie króciutki postój (naprawdę krótki – tyle, ile trwało wypicie herbaty). Tam także zdecydowałem o dalszym ciągu trasy. Można było pójść najprościej – szlakiem turystycznym, albo żółtym (dawny saneczkowy).
Ale oczywiście ja postanowiłem sprawę trochę „pokomplikować” – zdecydowałem się na zejście do „Samotni” i przejście po żlebem Kotła Małego Stawu. Zejście okazało się nad wyraz łatwe, nie było nawet szczególnej obawy przed „dupniakiem”. Krajobrazy, jak zwykle, były super, choć tym razem nie udało się zrobić tak rewelacyjnych ujęć, jak o tej porze 2 lata temu.
Po dojściu do Kotła Małego Stawu poszedłem w ślady pozostałych „traperów” – zacząłem zażywać „kąpieli słonecznej” (a słoneczko dawało… oj dawało ostro…). Ta przyjemność nie mogła jednak trwać za długo – nie dlatego, że UV szkodzi, ale po zastaniu się mięśni… oj, ruszenie wtedy to katorga.
Pomysł na ciąg dalszy trasy był taki: przejście szlakiem niebieskim (wzdłuż żlebu) i dojście do szlaku turystycznego. Było fajnie, choć w pewnym momencie poczułem takie nieprzyjemne uczucie… w butach zaczęło chlupotać… Oczywiście, wiadomo – woda to zdrowie, ale nie w butach podczas wędrowania. Nie mając motopompy musiałem jednak pogodzić się z losem i iść dalej, mając nadzieję, że tej „sadzawki” nie upodobają sobie jakieś wodne żyjątka.
Można powiedzieć, że do tej pory wędrowanie miało charakter samotniczy – na szlaku było raczej pusto. Z chwilą jednak dojścia do Polany na szlaku turystycznym doznałem szoku. Normalnie takie górskie Aleje Marszałkowskie. Piękna pogoda spowodowała, że szlak był dosłownie zatłoczony i (co może dziwne) proporcje ludzi młodych i przeżywających „jesień życia” rozłożyły się prawie po połowie. W tłumie nie wędrowałem jednak długo, bo wkrótce (za Pielgrzymami) zszedłem na szlak zielony, który (dosyć stromo) doprowadził mnie prostu do wodospadu koło wyciągu. Tu, pod koniec trasy, zacząłem czuć problemy z „resorowaniem” (a wszyscy mówią, że trudniej jest wchodzić). No, ale w jako takim stanie zużycia doszedłem w końcu do wodospadu koło wyciągu i tu zakończyłem dzisiejszy wypad. Fakt, wsiadając do wozu wydawałem takie trochę dziwne dźwięki, ale to tylko „dla picu”. Przecież nic mnie nie bolało… absolutnie…
Reasumując – pogoda rewelacyjna; trasa ciekawa (choć jutro pewnie będę „dead”); atmosfera wędrówki – super. Polecam każdemu – naprawdę warto.
Oczywiście zapraszam do galerii foto – choć pewnie znowu spotkam komentarze, że nie widać ludzi, tylko sama natura.
Ks. Janusz
Napisany w wycieczki | 3 komentarze »