Blog J.B.

ŻYJE SIĘ TYLKO RAZ czyli… WARTO BYŁO

Autor: admin o poniedziałek 10. października 2011

Stało się już tradycją rozpoczynanie kolejnego roku pracy naszej Scholi EDEN od… radosnego i kreatywnego (choć nasze „Gwiazdy” używają tu zamiennika – „sadystycznego”) wysiłku fizycznego. Wiadomo, że płuca najbardziej odświeża ożywczy podmuch halnego albo bryzy morskiej – do Wybrzeża jest ździebko daleko, więc… pozostają góry.

Po kilku przesunięciach terminu na datę „górskiej próby” wybraliśmy sobotę 08.10.2011 roku. Wprawdzie zostały zaproponowane kontrpropozycje (basen, Książ), ale wiadomo… demokracja zawsze zwycięży, więc plany wyjazdowe zostały zdominowane przedstawioną nam bogatą „ofertą górskich uciech”. Wybraliśmy (oczywiście całkowicie dobrowolnie) Karpacz i jedną z tras – z nadzieją, że nasz „Szeryf” padnie tam, jak rok temu przy Moni i Agacie.

Od czwartku jednak zaczął się kryzys – prognozy straszyły nas chmurami i deszczem, a poza tym my, „gorące sztuki” lubimy „klimaty tropikalne” (iść w góry przy 5 stopniach?!?!?… nie ma takiej opcji!!!). Wydawało by się, że sprawę przesądził sobotni poranek – zachlapany, chłodny, nieprzyjemny. Ożywiło to na chwilę łącza internetowe – tylko w ten sposób bezstresowo można było odwołać rezerwację na „mega-wyjazd”.

Okazało się jednak, że w naszym gronie są „odszczepieńcy” (żeby nie napisać „masochiści”), dla których ta pogoda nie była wcale zła. Przed 9:00 pojawiły się najpierw Agata i Monia, w chwilę później dotarła także Zosia. Punkt dziewiąta zajechali Państwo Rybiccy w pełnym, 4-osobowym komplecie. W końcu pojawił się także kolejny kierowca, Pan Ryszard – i zaczęło się ustalanie programu wypadu.

Od razu odpadły projekty „stacjonarne” typu basen czy Hejnice lub Książ. Pozostały więc góry, ale… (jak się dowiedział nasz „szef”) tam przez cała noc padało, temperatura nie jest za wysoka (3-5 stopni) i obniżyła się granica śniegu – cóż to jednak dla nas. Najlepszym podsumowaniem było chyba stwierdzenie Pana Krystiana: „Przynajmniej spróbujmy”. OK – w końcu „co nas nie złamie, to nas podniesie”.

Początek jazdy upłynął w nastroju nieokreślonym – z jednej strony frajda, z drugiej – nieco horrorystyczne widoczki za szybami. Ale przeważył optymizm, którego poziom wzrastał wraz ze zbliżaniem się do celu – nie żeby pojawiło się słońce, ale okazało się, że pogoda nie jest wcale taka tragiczna.

Jadąc za „srebrnym pancernym z psem” dotarliśmy do znajomej (dla Moni, Agaty, Oli i Sebastiana) trasy – rozpoczynającej podejście żółtym szlakiem z Wilczej Polany przez Szeroki Most do Schroniska nad Łomniczką. Początek (czyli tzw. rozgrzewka) trwał krótko – do mostu, za którym weszliśmy na skalistą ścieżkę szlaku prowadzącą… szok!!!!… wciąż pod górę!!! Tempo w sumie nie było najgorsze – podobnie jak rok temu nie wszyscy go jednak wytrzymywali (nasz „szeryf” dzielnie pilnował, aby nikt nie został w tyle – hmmm… wygodne). W sumie jednak im wyżej, tym „kryzys wysokościowy” ujawniał się u coraz większej liczby uczestników. Dało się to poznać po: „astmatycznie zdrowych oddechach”; „tempie szarżującego żółwia”; „górskiej bladości” na niektórych twarzach oraz [już poważniej] znikomej ilości dokumentujących to fotek (norrrrrmalnie szok!!!). O ile jednak przed pewien czas „oddech naszej szkapy” dobiegał raczej z tyłu, to w połowie podejścia dołączył do niego „szkapi chórek” kilku osób (personalne milczenie niech będzie oznaką miłosierdzia piszącego). Pojawiły się też pierwsze halucynacje myślowe („Daleko jeszcze?!?!?” – a co to??? Jesteśmy w królestwie Shreka???). Mimo to jednak – wpatrując się w coraz słabiej widoczny wzorek kurtki pana Krystiana (który „wydarł” jak Małysz) – posuwaliśmy się naprzód (gdyby Armia Czerwona posuwała się w tym tempie, Wrocław do dziś byłby niemiecki).

  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg
  • Nasz mini-wypad.jpg

Faktem jest, że pogoda nas jednak zaskoczyła – ruszając spodziewaliśmy się, że wkrótce coś nam przerwie wspinaczkę. Tymczasem, mimo dużego zachmurzenia, niebo zmilczało naszą obecność i nikomu „nie chciało się zapłakać nad naszym losem”. Nawet temperatura (w sumie nie za wysoka) pomagała w szukaniu w sobie „rezerw mocy”. Dopiero przed samym dojściem do Schroniska „Nad Łomniczką” najpierw ostro powiało i pochłodniało, a zaraz potem poczuliśmy „górski płacz litości” – początkowy „kapuśniak” szybko zamienił się w nieomal ulewę, więc szybko schowaliśmy się w schronisku (dołączając do kilkunastosobowej grupy „góroli”). Mimo, że było cieplej niż na zewnątrz, uderzyło nas jedno: „Czemu tutaj jest tak ciemno???” – fakt, za wyjątkiem kilku świec pomieszczenie oświetlała tylko szarówka zza okien. Na zewnątrz zaś Duch Gór postanowił zaserwować nam wyjątkową atrakcję – mieliśmy okazję poobserwować pierwszą (dla nas w tym roku) ŚNIEŻYCĘ!!! I to nie byle jaką – przez kilka minut widać było zaledwie na 3-4 metry. „Pokaz” trwał jednak krótko i po prawie godzinnym odpoczynku postanowiliśmy… ruszyć na Śnieżkę!!! (o sorka – tu mi się „włączyła” retrospekcja – tym tekstem o mało co nie doprowadziliśmy do zawału jedną starszą panią przy naszym stole i podnieśliśmy ciśnienie Zosi i Oli [które „łyknęły tekst bez mydła”]).

Wiadomo – podczas zejścia działają silniej prawa grawitacji, więc do uprzywilejowanych należeli ci, których przyciąganie „łapało mocniej”. Nasze dziewuszki i Sebastian „wydarli” w tempie wyścigowym, zostawiając nam, dorosłym, „łamanie ciszy wyborczej” ( ku wiadomości OKW – to oczywiście żart). Przyhamowali dopiero koło grupy pojazdów z „kogutami” – „oj panienki, czyżbyście coś miały na sumieniu???”. Kiedy jednak minęliśmy tę grupę zaczęło się od nowa.

O ile podczas trasy w górę nasz kapłan „pilnował tyłów”, o tyle z chwilą wejścia w „strefę cywilizacji” (czytaj Karpacz) objął funkcję prowadzącego – choć może niezupełnie, gdyż swoistą czołówkę stanowił „samotny górski traper” Sebo i nasze „Gwiazdki” (którym niedaleko skoczni zaczęły się bacznie przypatrywać nawet niemowlaki – hmmm… ciekawe, dlaczego). Ten układ pasował, dopóki schodziliśmy „cywilizowanymi szlakami”. Jednak w pewnym momencie „szeryf” zaproponował zejście w „dziką trasę” i zaczęło się. Najpierw nasze dziewuszki musiały zawrócić i z „wielką ochotą” podejść z powrotem tych kilkanaście kroków. Jeszcze bardziej ciśnienie podniosło się Sebastianowi, który aby wrócić musiał przejść… chyba pół Karpacza. W końcu jednak wszyscy dotarli i zaczął się „odcinek specjalny”.

Pierwszym niebezpieczeństwem stała się możliwość „niekontrolowanego zjazdu horyzontalnego” w przypadku nieuwagi. To spowodowało, że wszyscy raczej trzymali się grupy i jakość… udało się zachować „pion”. Oczywiście zaraz potem Sebo ruszył przecierać szlak, co kosztowało go dwa kolejne powroty (w momencie wyboru niewłaściwego kierunku). Nie da się ukryć, że w trasie tej krył się swoisty urok – sporo lasu, niezbyt pewnie wyglądający mostek (po którym, „na próbę”, przeszedł jako pierwszy najlżejszy z nas – „szeryf”) i niesamowite zejście do potoku. „Wilcza Polana” była czarująca – no, może za wyjątkiem kolejnej fazy deszczu, który przyspieszył nieco tempo naszego marszu.

W końcu doszliśmy do ul. Wilczej, skąd już tylko minuty dzieliły nas od „zasłużonego odpoczynku”. Oczywiście, Sebo doszedł jako pierwszy – po nim grupa Panienek, w końcu „dinozaury”. Odstępu czasowe przydały się dla bezpieczeństwa podróży powrotnej – w końcu trzeba było „przewentylować nasze odnóża dolne”, a to mogło być zagrożeniem dla koncentracji naszych kierowców.

Tajemnicą poliszynela jest to, że każdy wyjazd jest obwarowany swoistą klauzulą – damy z siebie wszystko, ale… MxDonald’s musi być!!! Przed tym warunkiem ustąpili nawet „maniacy zdrowego żywienia”. Tak więc trasa powrotna musiała zahaczyć o Jelenią Górę i jej najważniejszy (dla nas) lokal gastronomiczny. Pobyt tam trwał coś koło godziny – i nie chodzi tu o kalorie, ale o frajdę. Przy okazji, co niektórzy poznali prawdziwą cenę niektórych artykułów – np. „cmok” za łyka Coli.

Powrót był w sumie spokojny – dziewczyny miały swoje „babskie sekrety”, a my, koło kierownicy próbowaliśmy zachować spokój, widząc „jazdę barana” innego kierowcy, który… wytrącił w końcu w równowagi jednego z nas.

Jak zawsze, na koniec pozostaje jedno (ale za to jakie piękne) słowo DZIĘKUJĘ. Słowo to kieruję w stronę tych, którzy wzięli udział w dzisiejszym wypadzie: Państwu Renacie, Krystianowi, Oli i Sebastianowi Rybickim; panu Ryszardowi i Monice Piekarskim, Agacie Mikulskiej i Zosi Undro – za wspaniałą atmosferę wypadu inauguracyjnego. Mam nadzieję, że to dobry początek kolejnego roku – tak naszej współpracy, jak i „terenowych przygód”. A tym, którzy zwątpili dedykuję jedno słowo (ale bez złośliwości): ŻAŁUJCIE!!!

5 komentarzy do “ŻYJE SIĘ TYLKO RAZ czyli… WARTO BYŁO”

  1. Paweł napisał(a):

    Opis wypadu świetny,ale brak zdjęć które by oddały piękno opisu.

  2. Paweł napisał(a):

    A po za tym żałuję że nie byłem z wami!!!

  3. Rysiek napisał(a):

    Najwięcej „radości” dał widok białego puchu. Znak nadciągającej zimy.
    Biorąc pod uwagę brak treningu i wiek uważam że tak trzeba częściej.

  4. Rysiek napisał(a):

    Jeszcze jedno. Następnym razem, ze względu na długotrwały remont dachu McDonalda, będzie rybka.

  5. Monika napisał(a):

    haha.. Bardzo śmieszne .. xdd
    To mnie mozna wysadzić w Jeleniej górze, a wy jedzie sobie do rybki ( Ni musicie po mnie wracać ) ! ;D

Zostaw komentarz

XHTML: Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>