Blog J.B.

„Szły sobie kaczuchy trzy…”

Autor: admin o wtorek 3. września 2013

3 września 2013

1 września tradycyjnie kojarzy nam się z rocznicą wybuchu II wojny światowej oraz z momentem rozpoczęcia kolejnego roku szkolnego. W tym roku jednak data ta przypadła na niedzielę [już słyszę ten jęk zawodu oczekujących na pierwszy dzwonek dzieci i młodzieży :-)], więc postanowiłem wykorzystać to na „nietypową” inaugurację roku szkolnego 2013/2014 – nietypową, bo górską.

Po 2-dniowym „maratonie” z młodzieżą młodszą dzisiaj postanowiłem – wraz z młodzieżą starszą [czyli z „sąsiadami”: Dominiką, Grzesiem i Nadią (moją „przylepką”)] – popróbować swoich sił na większych wysokościach. Oczywiście na razie odpadało podchodzenie „z buta”, ale i zejście może stanowić nie lada wyzwanie. Trzeba tylko wybrać właściwą trasę.

Po zakończeniu sumy parafialnej ruszyliśmy więc do Karpacza, zlecając kierowanie nami „Czesiowi” [czyli dysponującemu tym głosem GPS-owi] – sprawował się nieźle, ale przy okazji okazał się „jurystą bez serca”… wystarczyło kilka kilometrów poza normę, a już pasażerów (bo przecież nie kierowcy) bawiło namolne: „Wolniej, wolniej!!!”. Ale jakoś pchaliśmy się do przodu – tym łatwiej, że kierowca skorzystał z dopingu (dwa hot-dogi). Tak dotarliśmy do Sosnówki, gdzie „Czesiu” skierował nas na wąską, ale urokliwą drogą do Karpacza Górnego (przez Borowice). Tu zostało jeszcze tylko znaleźć wypożyczalnię i bezpieczne locum dla „Srebrnej Strzały” i… JESTEŚMY GOTOWI!!!

Początek (do miejsca „anomalii grawitacyjnej”, gdzie samochody jeżdżą pod górę bez napędu) była jedna wielka „laba” – z górki, no i wypoczęci. Potem lekkie podejście i jesteśmy na stacji wyciągu. Szybka decyzja, kto wiezie naszą „perełkę” Nadię i… w ubezpieczonym szyku (my jako strażnicy – fajnie być Bodyguardem) zaczęliśmy 17-minutowy podjazd na górną stację wyciągu. Po drodze pojawiły się „lęki” o wytrzymałość liny i siłę naciągu, ale w sumie – przecież nie jechał nikt zbyt ciężki, nie?

Nie da się ukryć, że w Karpaczu pogoda była zdecydowanie bardziej zachęcająca niż tu, na górze. Cała Równia pod Śnieżką to było jedno wielkie „wygwizdowo” – pewnie dlatego „wyrwaliśmy górskim ekstra-tempem” (i tu spieszę sprostować: to nie ja narzuciłem to tempo – wyszło jakoś „samorzutnie”). Zanim jednak puściliśmy się na niebiesko-czerwony szlak, Nadia „zamówiła taryfę” (czyli Grzesia), którą miała dotrzeć do celu – było więc trochę zamieszania ze spasowaniem nosidła, ale po kilku minutach dwa „wielbłądy” i Dominika ruszyli przed siebie (pamiętając, że do ostatniego zjazdu zostało tylko 40 minut – ale przecież my nie będziemy zjeżdżali!!!).

Do wysokości Kotła Małego Stawu droga była raczej spokojna. Mnie zdziwiły trochę zmiany w przebiegu i jakości szlaku, ale poza tym cała reszta była „powrotem do przeszłości” (kiedy wjazd wyciągiem uważałem za duży dyshonor) [tu dodam osobistą refleksję: oczywiście szlak był super, ale trochę brakowało tej „dzikości” sprzed kilku lat]. Kiedy pojawiło się znowu słońce Nadia stwierdziła, że czas odciążyć trochę „taryfę” i postanowiła nam pokazać, że „dziecko potrafi”. Zaraz potem doszliśmy do rozwidlenia szlaku niebieskiego z drogą przyjaźni polsko-czeskiej (szlak czerwony) – UWAGA! JESTEŚMY W TYM MOMENCIE NA WYSOKOŚCI 1414 m.n.p.m.!!!

Tu zaczęły się piękne widoki i ciekawy szlak. Nadia sprawdzała każdy podkład (chociaż to nie tory), my zaś podziwialiśmy panoramę Małego i Wielkiego Stawu oraz (dziwnie mały z tej wysokości) zbiornik koło Podgórzyna. Nareszcie można było trochę „poskakać” po kamieniach (dobrze, że nie było ograniczeń „naprężenia” szlaku, bo wstrząsy były chyba odczuwalne na aparaturze w zamku Książ).

Z chwilą dojścia do szlaku zielonego zapowiadało się, że najcięższy odcinek dzisiejszego spaceru mamy za sobą – nic bardziej mylnego!!! Podejście nie było bajką, ale zejście… to naprawdę zaczęło być wyzwanie. Nadia znowu trafiła do „górskiego TAXI”, my zaś po krótkiej chwili zostaliśmy przez nią przechrzczeni na „górskie gąski” (to od tekstu, że idziemy „gęsiego”) – choć akurat my dwaj to bardziej „gąsiory” (no, ale nie będziemy się spierać z kobietą, nawet jeśli jeszcze maleńką).

Nie będę ukrywał, że spory dystans czasowy od zaliczenia tego szlaku (do tego było to w zimie) spowodował kilka „fałszywych alarmów”, że „to już Polana!”. Niestety, za każdym razem okazywało się, że to po prostu tylko leśna przecinka. Dopiero po ponad 30 minutach ujrzeliśmy znowu „cywilizację” – kilkunastu turystów i wyglądający dziwnie równinnie [po ekstremalnym zejściu szlakiem zielonym] szlak turystyczny i cudo „architektury biwakowej”… Polanę [!!!]. No, czas na małe „co-nieco”. Dominika wypowiedziała „Sezamie, otwórz się!” i na stół trafiły lubańskie specjały – wśród nich kanapki (które wywołały nieoczekiwane skutki – ale o tym za chwilę).

Ze zrozumiałych względów postój nie mógł być zbyt długi (no, chyba że zamówilibyśmy transport GOPR-u) – szybko więc uwinęliśmy się z prowiantem i ze „stęknięciem” ruszyliśmy w dół. Trwało to bardzo krótko, bo nasz przewodnik oczywiście znowu trochę zamieszał w planach proponując zaliczenie Drogi Bronka Czecha (a cóż to takiego???) – miało być ciekawie i trochę „na skróty”; okazało się… nieco inaczej. To, że zaliczyliśmy parę ładnych górokilometrów, to było do przewidzenia, ale nikt nie obiecywał nam… „górskich wyścigów”!!! Tak, tak… pod koniec trasy [kiedy my mieliśmy już pewne „regeneracyjne” problemy nasza Nadia dostała nagłego powera i jak Pershing  wyrwała, jakby była na Olimpiadzie. Bodyguard Grześ doznał przez to lekkiego uszkodzenia prawej ręki (naciągnięcie tak około 10 cm) , my zaś zaczęliśmy przeżywać „traumę porzuconych” [oj, Pani Beato! Gdyby Pani to widziała, nie byłoby tego zatroskanego pytania telefonicznego: „I jak tam się ma nasze biedactwo?” – te „biedactwa” to tak naprawdę my!!!]. Okazją do lekkiego oddechu stał się krótki postój przy Dolinie Pląsawy, ale dalszy ciąg trasy niestety przebiegł w podobnym rytmie [narzuconym przez „biedną i nieszczęśliwą” Nadię] – dodam, że tylko dwa razy udało mi się zbliżyć do naszej liderki na wyciągnięcie ręki, ale w odpowiedzi następowało za każdym razem gwałtowne przyspieszenie i „dostawałem po okularach kamykami z butów” (dobrze, że Nadia jest jeszcze mała, to i kamyki były proporcjonalnie niewielkie – ale co będzie, jak nam toto wyrośnie na „osiemnastkę”? – dostanę po oczach „tonowym kamulcem”?!?).

Nadia nie odpuściła do samego asfaltu, potem jakby nieco wytonowała, ale to podobno dlatego, że „już jej się nie chciało” [tu przyszły mi na myśl słowa piosenki: „Nie wierz nigdy kobiecie”] – w każdym razie do samochodu jako pierwszy doszły „gąsiory” (czyli my dwaj). Nasze „gąski” doczłapały po chwili.

Nie wiem, czy „Srebrna Strzała” wyczuła „fluidy konania” – w każdym razie aż ugięła się, kiedy padliśmy na jej wygodne siedzenia. „Teraz jeszcze tylko bezpiecznie dojechać do domu” powiedziałem i… jedziemy… ale nie do Lubania…

To była kolejna niespodzianka dzisiejszego wypadu. Już na szlaku ustaliłem, że wpadamy na kawusię i herbatkę do Roberta w Ściegnach. Wizyta dała okazję rozgrzania się, a dla Dominiki i Grzegorza – do zaplanowania samodzielnego wypadu górskiego z noclegiem. Nadia mogła podziwiać „mini-rekiny” czyli rzeczne pstrągi, których kilkanaście pływało i czekało na „coś dla brzusia”. Ale podziwianie podziwianiem, a tu już prawie 20:00 – a przed nami jeszcze jakieś „zdrowe jedzonko”. Początkowo była alternatywa: smażalnia albo M’c Donald’s, ale kiedy w Sosnówce „pocałowaliśmy furtkę” alternatywa zmieniła swą postać – (używając formuły Dominiki) trzeba było wybrać: M’c Donald’s albo M’c Donald’s. Nie zgadzam się jednak, że wybraliśmy to drugie. Będę się upierał – wybór padł na to pierwsze!!! Ale nieważne – grunt, że jedzonko było pyszne, choć kosztowne /?!!?!?!/… kosztowało sporo nerwów, bo obsługiwał nas gościu, przy którym leniwiec czy miś Koala to jedna wielka eksplozja mobilności i tempa życia. Za dowód niech posłuży fakt, że kiedy czekałem na realizację zamówienia cała pozostała trójka (oczywiście nie nabijając się ze mnie) zgadywała, czy już złożyłem zamówienie czy jeszcze nie [gratulacje dla sieci!!! Znaleźć takiego oryginała to MEGASUKCES!!!].

Trasa powrotna była już spokojna; momentami aż za bardzo – Grzegorz („przyklejony” do szyby „słuchał słów piosenek”; Nadia „szukała świateł reflektorów” a Dominika – mruczała razem z „Mocnymi w Duchu”). I byłoby super, gdyby nie to zaraźliwe… ZIEEEWAAAANIEEEEE!!!!

 

Dobrze!!! Tyle gwoli wypadu. Fajnie, że są jeszcze ludziska, dla których wałęsanie si po górkach jest przyjemnością. Nie będę ukrywał – kosztowną (bo coś jakby teraz „strzykało” w kościach), ale… dla tych widoczków i dobrego towarzystwa warto znieść nawet konsekwencje (i proszę nie naśladować mojego Taty, który przed każdym wyjściem w góry każe mi zerknąć na dowód osobisty [rubryka: data urodzenia] i wagę –oj tam, oj tam… takie szczególarstwo]. Dzięki za fajowy dzień i oczywiście… LICZĘ NA CIĄG DALSZY!!!

 

1 Komentarz do “„Szły sobie kaczuchy trzy…””

  1. Dominika napisał(a):

    Sprawozdania „podobne”…ale podsumowanie to samo- było SUPER ;-D Muszę przyznać jednak – Szeryf jest lepszy w pisaniu:-) Kolejna wyprawa przed nami – kanapki tym razem ja szykuję;-) Będzie wiadomo co w nich jest 😉

Zostaw komentarz

XHTML: Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>