Blog J.B.

Archiwum: 'wycieczki' Kategorie

PROBLEMY DAMSKIEJ TOALETY czyli… MUMINKI Z WŁÓCZYKIJEM W GÓRACH…

Autor: admin o 5. czerwca 2015

czyli… PROCESJA BIS…

czyli… KOLEJNA AKTUALIZACJA… OJEJ, CZESIU ZGUBIŁ SATELITKĘ…

czyli… DOPALACZE W AKCJI (vivat cukierki, kadzidło i… górskie powietrze)…

czyli… SOK Z GUMIJAGÓD…

czyli… HYMN GUMISIÓW…

czyli… TO JA SAMA WEJDĘ DO PRALKI…

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny naszego wypadu. Aby przekierować się do Galerii, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.
Czytających niech nie dziwi ta litania podtytułów. Zazwyczaj wystarczyła moja pamięć, by ogarnąć wielość „budujących treści” z kolejnego wypadu. Tym razem jednak było tyle wątków, że „procesor mi się zawiesił” i musiałem się posiłkować bardziej tradycyjną formą rejestracji – notatkami. Ale dzięki temu nie ominę najciekawszych momentów górskiego wypadu, który odbył się… po zakończeniu procesji Bożego Ciała [!!!] – 04.06.2015 roku. Jako, że pojawi się w opisie zjawisko „nadtlenienia”, być może po części stał się on efektem „przesłonecznienia” podczas procesji.

Tym razem skład nieco się zmienił. Do stałych „wędrowniczków” [Anna, Ryszard i Weronika Skowron, Dominika, Grzegorz i Nadia Szydło oraz Małgorzata Milewska] doszła (dopiero z nami „raczkująca”) „komunistka”, Julia Figurska [tu ukłon i podziękowanie dla Rodziców Julii, że mimo zaskoczenia zgodzili się na jej udział w wypadzie].

Początek trasy przebiegał spokojnie, nic nie zwiastowało „apokalipsy śmiechu”, która nastąpiła na trasie (ale nie uprzedzajmy faktów). Najpierw omówiliśmy wręczoną wczoraj naszym „komunistom” prezentację [przy okazji usłyszałem, że oglądaczy zdziwiła… zbyt mała ilość komentarzy!!!], potem sytuacja zaczęła się ożywiać, kiedy „granatowy krążownik szos” dał nam „powąchać zapach palonej gumy”. Zaczęła się więc swego rodzaju „rywalizacja”, której konsekwencją było „pełne przestrzeganie zasad ruchu drogowego” [dodajmy subiektywnie: z obu stron]. Widząc to nasze Panie [Anna i Małgosia] zaczęły się zastanawiać, czegóż to tam muszą słuchać (muza) [na razie cisza o cudownych cukierkach]. Tak dojechaliśmy do Jeleniej Góry.

Nie byłoby naszych wypadów, gdyby nie zjawisko „aktualizacji” – zmuszające do ciągłej czujności, tym razem wystawiło na próbę wiary Dominiki. Kiedy dowiedziała się na CPN-ie (obowiązkowy „deser” – vide: hot-dog), że nastąpiła zmiana planów – „jedziemy do Karpacza”… „Do Karpacza?!?!?! A miał być Wodospad!!!”… „A ja uwierzyłam…” [no tak, zaczynam obcować z „niewierzącymi”]. Przy okazji okazało się, że szkoda iż „Grześ-Pędziwiatr” nie ma CB radia – wtedy zaskoczenie byłoby mniejsze, choć z drugiej strony… słuchający naszego kanału mogliby dojść do – dla nas katastrofalnych – wniosków…

W Karpaczu okazało się, że „wiara” Dominiki miała swoje konkretne przełożenie na nasze dalsze plany – część uczestników nie dostosowała ciuchów do możliwości przewiana na Równi. Tak więc „Czesiu” zaczął szukać kontaktu z „satelitką”… i znalazł… EUREKA!!! PÓJDZIEMY SZLAKIEM ZIELONYM!!!

Nie jest on wcale taki łatwy. Po pierwsze wciąż pod górkę (i to dosyć stromo); po drugie – wszyscy napotykani turyści (a było ich dzisiaj w Karpaczu mnóstwo)… schodzili w dół… Jak tu się nie stresować, kiedy ci wypoczęci turyści patrzyli na nas „z życzliwością” i serdecznie pozdrawiali (brzmiało to trochę jak „Och, jak nam przykro, że to was spotkało…”). Później, znacznie później, Pani Ania przyznała, że to był właśnie kryzysowy etap jej dzisiejszej wędrówki.

Oczywiście, nie zabrakło pytań Shreka: „Daleko jeszcze???” i prób wykorzystania skałek na… chwilowe siedzisko, ale dorośli (na czele peletonu szli Dominika, Małgosia i Grzegorz) byli nieustępliwi. W tym właśnie momencie dzisiejszej wędrówki Weronika „rozbawiła nas do łez” pytaniem, skierowanym do „szeryfa”: „Dlaczego dzisiaj jest inaczej???… bo ksiądz idzie na końcu, a nie na początku…” – coś w tym musi być. Ta mordęga trwała do momentu dojścia do Doliny Pląsawy, gdzie w końcu mogliśmy na dłuższą chwilę odetchnąć. Pojawiły się myśli i słowa „destrukcyjne”: „Weronika!!! Nie wyskakuj za barierki… nie umiesz fruwać…”, „Ja dalej nie idę…!!!”, etc. Niestety, oprócz dobrego słowa i lekkiego wzmocnienia nie otrzymaliśmy nic więcej [a liczyliśmy na „podwózkę”]. Padło hasło: „Dosyć tego smęcenia… idziemy dalej”.

Nadal w czołówce peletonu był wymieniony wyżej tercet; jednak od pewnego momentu dystans zaczął skracać „szeryf” i wtedy stało się jasne – koniec szlaku jest już blisko. Niestety – dla „szeryfa” – Dominika i Małgosia zorientowały się w podstępnym planie i nie dały się wyprzedzić. Tak więc zwycięzcą byli oni; pozostali zajęli miejsca poza podium [ale przecież tak naprawdę liczył się fakt dojścia do tego miejsca i… zachowania dobrego humoru]. Rzeczywiście, nadal go mieliśmy – szczególnie po małym co nieco na Polanie. Tylko lekkim niepokojem napełniła nas „narada głów klanów”, którzy coś tam, z tajemniczymi uśmiechami, ustalali. „To mi się wcale nie podoba” – solidaryzowaliśmy się z tym oświadczeniem Pani Ani.

Okazało się, że narada dotyczyła dalszego ciągu naszej marszruty – Panowie po dojściu do konsensusu zaproponowali, abyśmy „ruszyli czcigodne członki” i z ambicją ruszyli dalej. Taaaa… z ambicją…!!! „Ja dzwonię po mamę” – odpowiedziała na to Julia, ale w końcu… ambicja okazała się silniejsza.

Początek tej części był nawet lightowy – sporo odcinków z górki i po terenie płaskim. Tylko, że część z nas pamiętała stwierdzenie „szeryfa”: „Skoro jest z górki to znaczy, że zaraz będzie…”. I tak się stało, kiedy ze szlaku turystycznego zeszliśmy na zielony – na tzw. „szlak kozic”. „To znaczy, że ja tu zostanę kozą?” – zapytała Julia. „Nie… to znaczy, że zaraz zaczniesz skakać z kamienia na kamień jak rasowa kozica” – padła odpowiedź.

„Skakanie” okazało się całkiem całkiem – do takiego stopnia, że kiedy spotkaliśmy się z naszymi paparazzi koło Domku Myśliwskiego, zaproponowaliśmy wysłuchanie pierwszej zwrotki „poleczki muminka” [a wywołała ją „saga pieśni dziecięcej” w wykonaniu naszych małolatów: Star Wars, Kubuś Puchatek, „Gdzie strumyk płynie z wolna” (tu tylko nie zgadzał się miesiąc) i innych]. Podobała się z pewnością, tylko próbowaliśmy potem rozgryźć co znaczyło pytanie: „Dziewczyny, co wyście wąchały?”. Ale stawało się coraz weselej.

Dzięki temu dojście do Polany (czyli kółeczko) poszło całkiem sprawnie. Oczywiście czołówka wkrótce zniknęła nam z pola widzenia, ale… to przez tę „damską toaletę” i „włóczykija” [a’propos „włóczykija” dowiedzieliśmy się wkrótce o próbach zdewastowania Karkonoskiego Parku Narodowego… i to przez Panią Dominikę: „Te kije nadają się najlepiej”]. . Nie da się poznać myśli naszych panów, ale… miny mieli nietęgie, kiedy tłumaczyłyśmy, że „to on… to włóczykij… to on prowadził nasze muminki… to wszystko przez niego: ten tłok [„W damskiej toalecie jest zawsze większa kolejka”] i awaria w damskiej toalecie [na szlaku?!?!?!]… i brak papieru toaletowego i wody w spłuczce…”. Mówiłyśmy oczywiście o wiele więcej, ale nasz „rejestrator” nie wziął (Bogu dzięki) dyktafonu. W odpowiedzi powtórzono: „Dziewczyny, co wyście wąchały?… Ano… górskie powietrze”. „Czy to możliwe, żeby to aż tak zadziałało?” – zdawały się pytać zaniepokojone spojrzenia naszych panów.

Wyjście z Polany podzieliło nas trochę na trzy grupy: Pana Grzegorza (który pomknął z „prędkością światła”; Panią Małgosię i „szeryfa” [którzy pozostali przy „prędkości dźwięku”] oraz nas, które hałasowałyśmy niewąsko. Pan Ryszard robił za „łącznika” – przekazując najczęściej informacje o tym, co dzieje się w „szalonych tyłach”. Kiedy więc doszliśmy do Świątyni Wang, nasi Panowie zdołali się trochę pozbierać po szoku i komentując nasze „Tak działa górskie powietrze” zapytali: „To czemu my tak nie mamy”. Chwila zastanowienia i… eureka!!!!!!!!!!!!!… „To przez to kadzidło… tak… z pewnością one jest tu winne… i oczywiście włóczykij…” – ha ha ha!!!!!!!!!!!!

Krótki postój, próba naciągnięcia Rodziców na zakupy i… w końcu wracamy do samochodów. Tym razem niekwestionowanym liderem peletonu okazał się „szeryf”.

Mimo, iż w „muminkowych planach” był jeszcze „dmuchawiec”, nasi kierowcy okazali się „istotami bez serca” i zawieźli nas prosto na rybkę. Cóż… „life is brutal…”.

Zazwyczaj w smażalni zajmujemy się jedzeniem – tym razem jednak było inaczej. Podczas oczekiwania na numery od pierwszego wzwyż [„Kurczę… ten głód rzuca mi się na… pamięć.. był już numer pierwszy?…”] dowiedzieliśmy się przy stole, że:

  • Julia lubi pływać [„Mam teraz ochotę wskoczyć do wody”] J
  • określenie „głupawka” jest zbyt radykalne i nieadekwatne do naszego stanu ducha J
  • Pani Małgosia to tak naprawdę Bunia [„To ona ten sok z gumijagód zrobiła… to ona jest wszystkiemu winna!!!”] – „To jutro sok z gumijagód… i przez płot…” J
  • Muminki muszą mieć siły, aby dociągnąć do Lubania… „włóczykija” J
  • Pan Ryszard jest specjalistą od bajek J
  • „My to Muminki, a oni… to Gumisie” [„Dlatego tak szybko schodzili… – W plecaku mają przecież „soczek gumisiowy”] J
  • Cukierki też mają swoje uboczne działanie („daj jeszcze jednego”) J
  • Są wśród nas „specjaliści od prania”: „Najpierw cię namoczę…” *** „Ale bez wirowania, proszę…” *** „Ja cię kręcę… najpierw zamoczyć mnie chciałeś, a teraz kręcić?!?! – to ja sama wejdę do pralki…” J
  • Przed napisaniem relacji nasz „szeryf” musi wziąć „nocne korepetycje z bajek” 9Bo umknęło mu coś z dzieciństwa) J

 

Podczas konsumpcji powstały także kolejne zwrotki „Hymnu Muminków” – przypomnijmy sobie więc jego melodię i zaśpiewajmy:

 

Muminki z radości skaczą

Gdy księdza Janusza w górach zobaczą

         Muminkiiiiiii ……………….

Ofiary wędrówki

Podeptały wszystkie mrówki

         Muminkiiiiiii ……………….

Czy daleko jeszcze?

Bo spadają na nas kleszcze

         Muminkiiiiiii ……………….

Wycieczka skończona

Na rybkę już pora

         Muminkiiiiiii ……………….

Nic nie może przecież wiecznie trwać

Do domu pora już wracać

         Muminkiiiiiii ……………….

 

W końcu ruszyliśmy z powrotem. Atmosfera w „srebrnej strzale” po prostu „zadymiasta”. Pan Ryszard i „szeryf” postanowili po powrocie „przetestować” jednak to kadzidło, natomiast kierowcy odmówiono poczęstunku „czarodziejskim cukiereczkiem”. Utrzymaliśmy się na pasie ruchu, ale zagrożenie… było całkiem realne. Do tego rozmowy telefoniczne, z których najpierw wynikło, że skład „granatowego krążownika szos” podążył na… Śnieżkę, a później przekomarzanie się odnośnie cukierków („Zostaw coś dla nas, bo nam już mija… nie zjedz wszystkiego…!!!… rzuć je przez okno w naszą stronę, może złapiemy…”) i „poważnej nocnej rozmowy” (tych tekstów wolę nie cytować). Tuż przed Lubaniem dogonił nas „granatowy” (choć lakier był jakby bledszy – czyżby z wrażenia?). Zaczęło się machanie i powstał jeden problem – w którym momencie zaczynają się Księginki… „bo tu już trzeba będzie zachować odrobinę powagi” [to raczej niemożliwe – uwaga kierowcy].

Jeszcze wysadziliśmy Julię (nie, nie… nie używaliśmy środków pirotechnicznych) i zrobiliśmy mały maraton Pani Marcie, a potem…. Hajda na plac przy kościele. I tutaj dokonał się GRANDE FINALE – odśpiewany i odtańczony „Hymn Muminków”, który został zarejestrowany i… będzie podany do publicznej wiadomości. Wrażenie jest… „porażające” – i dobrze, bo dzisiejsza trasa zwykłą na pewno nie była.

 

Dziękując uczestnikom wypadu pragnę poinformować czytelników, że ewentualne komentarze sprzeczne z powyższą relacją są zwykłą „ściemą” – zwłaszcza te o „oddechu naszej szkapy”, przepisach drogowych i tego typu. Jednocześnie zainteresowanych „czarodziejskimi cukierkami” muszę zmartwić – nasze Panie postanowiły jutro wykupić cały lubański zapas i… zacząć dealować.  🙂

Napisany w wycieczki | 4 komentarze »

DZISIAJ EKSTREMALNIE czyli…

Autor: admin o 18. maja 2015

GPS koniecznie potrzebny…

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu wypadu. Aby przekierować się do Galerii, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

Wczorajszy wypad zaowocował inicjatywą powtórzenia szlaku, w nieco odmiennym składzie – tym razem miał mi towarzyszyć Boguś, zaś zamysłem było „wydłużenie” trasy, która… pozostawiała u dotychczasowych uczestników „pewien niedosyt”. Zamysł zamysłem, a życie… to skutecznie koryguje. Dzisiaj byłem tego naocznym świadkiem.
Wyruszyliśmy oczywiście z parkingu przy „ogrodzie japońskim”. Początek trasy był jak wczoraj, więc nie warto specjalnie go opisywać. „Przygoda” zaczęła się z chwilą minięcia zejścia na szlak żółty. Sądziłem, że dalszy ciąg trasy doprowadzi nas (z pewnym nadrobieniem kilometrażu) do miejsca zejścia ze wspomnianego szlaku. Niestety, tym razem nie poszło tak łatwo. Przede wszystkim zaczęły się rozjazdy i trzeba było wybierać te, które prowadziły (według mojego „wewnętrznego kompasu”) w stronę Wodospadu. Niestety, w tym terenie chyba grawitacja trochę się huśtała”, bo zamiast trafić na oczekiwane zejście doszliśmy do jakiegoś, trochę opuszczonego, locum, którego bronił „ostry pies” (o czym ostrzegała tabliczka).
Mimo chęci poznawczej nie zaryzykowaliśmy i poszliśmy trasą, którą wskazał Boguś [to Jego wina], a którą kiedyś (pewnie w epoce kamienia łupanego) ktoś przejeżdżał, ale… w końcu doszliśmy do potoku Podgórnej i szlak po prostu się skończył. Tu właśnie pojawiło się pytanie: „Gdzie właściwie jesteśmy” i duchowa prośba: „GPS pilnie potrzebny”. Pozostała alternatywa: albo wracamy (a nie da się ukryć, czekała nas wtedy nielicha wspinaczka), albo… idziemy wzdłuż potoku licząc trochę na łut szczęścia.
Początek „śledzenia nurtu potoku” był całkiem zabawny, ale w pewnym momencie doszliśmy do miejsca, gdzie pójście dalej stało się niemożliwe. I wtedy mój „całkiem poważny kolega” Boguś zaproponował: „Przejdźmy na drugą stronę”. OK, kamienie przez potok były, ale… jak mam to zrobić ja, który lubię chodzić, ale z kozicami wziąłem rozbrat w ubiegłym stuleciu. Jak było, tak było – fotek nie ma (więc „obciachu” też). Jakoś przeszedłem na drugi brzeg i podjęliśmy „marsz przetrwania”.
Nie było źle, tylko, że w pewnym momencie znowu stanęliśmy przed „okrutną alternatywą” – idziemy jakimś starym szlakiem w lewo (co nie zgadzało się z moją lokalizacją Wodospadu), albo… znowu dyslokujemy się na drugą stronę potoku (tym razem po zerwanym mostku). Muszę być obiektywny, Boguś z wielkim zaangażowanie sprawdził stabilność mostka i po Jego zapewnieniach postanowiłem… znowu zsunąć się ze skał (proszę bez śmiechu – to nie takie proste, kiedy się ma 18 lat +… i parę kilo nadwagi).
Stary, trochę zarośnięty szlak, był naprawdę piękny. Wprawdzie moje trawniki (regularnie koszone) są moją chlubą, ale towarzysząca nam zieleń po prostu… zapychała dech w piersiach. Boguś stwierdził, że Małżonka (Iwonka – ukłony!!!) tu chciałaby trochę dłużej „popasać” [proszę tego nie kojarzyć ze „zdrową żywnością”].
W tym momencie dotychczasowa niepewność rozwiała się, jako że wkrótce trafiliśmy na szlak, który już znałem i wkrótce dotarliśmy do Wodospadu. Tu Boguś popróbował tzw. „skoków podskałkowych” (co wyglądało bardzo efektownie – patrz fotki)Jako, że pogoda dzisiaj była rewelacyjna, sam widok Wodospadu skłonił nas do nostalgii, którą po kilku minutach przerwał turysta, który postanowił się przejść, aby… się wykąpać. Brrr… woda lodowata, a ten… nawet nie wrzasnął. Liczyliśmy mu czas, ale po 10 minutach spasowałem i zaproponowałem: „Idźmy dalej”.
Samo dojście do momentu wczorajszej drugiej „aktualizacji” minął spokojnie (choć spotkaliśmy potencjalnych kolejnych adeptów „gorących kąpieli” pod Wodospadem). I tu zaczęło się podejście. Nie będę ukrywał – Boguś chyba z grzeczności trochę zwalniał, a i tak po dojściu do asfaltu postanowiliśmy uciąć sobie kilka minut „opalania” na sławetnej (wczoraj) ławeczce. Kilka minut zamieniło się w ponad dziesiątkę, więc w końcu zebrałem się w sobie i rzuciłem: „Albo wstajemy, albo uśniemy… a co pomyślą o dwóch śpiących facetach na ławeczce turyści… o zgrozo!!!”.
Dojście do parkingu (mimo dosyć stromego odcinka) był spokojny – przynajmniej dla mnie [wiedziałem, że kres „udręki” już blisko]. Jako, że pogoda była rewelacyjna, postanowiliśmy w nagrodę za dojście tutaj zażyć „słonecznej kąpieli” i przez prawie 20 minut wołaliśmy do słoneczka: „Kiss me”. Ale nawet to musiało znaleźć swój kres. „Albo wstajemy, albo wrócimy… około północy” – to przemówiło do nas obu. I tak właśnie zakończył się ten „ekstremalny wypad”.
Dzięki Bogusiowi zaznałem, już prawie zapomnianej, frajdy zdobywania „tras kozic”. Za to i za fajna atmosferę wędrówki SERDECZNE DZIĘKI. Jednocześnie spieszę uspokoić – na tę trasę nie pójdziemy z dzieciakami, a jeśli w ogóle… to na wyraźne życzenie „towarzystwa”, po wcześniejszym spisaniu testamentów.

Napisany w wycieczki | 2 komentarze »

Aktualizacja czyli… depnij pan mocniej w ten pedał…

Autor: admin o 17. maja 2015

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu opisanej niżej wędrówki. Aby przekierować się do Galerii, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

Tytuł brzmi abstrakcyjnie, ale w tekście wszystko się wyjaśni. Najpierw przedstawienie opisywanej sytuacji…
Wyszło na to, że poprzedni opis „samotnej” wyprawy w rejon Wodospadu Podgórnej „podgrzał” atmosferę i dzięki temu już w sobotę było wiadomo, że popróbujemy go w marszu zespołowym. Oczywiście, pewnym problemem była tu pogoda, która nie mogła się zdecydować – niż czy wyż, deszcz czy słoneczko. Jednak już w niedzielne przedpołudnie (17.05.2015 r.) uformowała się grupa osób, chcących wziąć udział w kolejnym niedzielnym „aktywnym wypoczynku”. Było nas w sumie 7 osób – „weterani” [czyli pan Ryszard i „szeryf”]; „dynamiczni sezonowi piechociarze” [panie: Kasia i Małgosia] oraz „nowicjusze” (oczywiście naszych wspólnych wypadów, a nie w ogóle…) [Natalia Łapko, Krystyna i Rafał Wyspiańscy]. Wypad postanowiliśmy rozpocząć o godz. 13:30 – przy czym wiele zależało od pogody i od… naszej determinacji.
Już początek trasy był wskazówką, że będzie ciekawie. Najpierw jazda „żółwim tempem” do Jeleniej (gdzie pogoda poprawiła się zdecydowanie), potem trochę „samochodowego slalomu” ulicami miasta i oto jesteśmy w Podgórnej. Trudno mi opisać teksty i reakcje w „czerwonym rydwanie”, ale znamienne stały się słowa na postoju w CPN: „Kurczę, od tej wolnej jazdy to mi lakier zwiało…”. Co do „srebrnej strzały” jechaliśmy w bardzo „pedagogicznych” nastrojach – przez cała drogę „omawialiśmy” naszą Scholę [ale się naszym biednym dziewuszkom czkało].
W Podgórnej trafiliśmy na rajd, którego trasa kolidowała z naszą. Prowadzący „szeryf” zlekceważył „umundurowaną postać” (dobrze, że to nie kosmita – bo to teraz takie modne), traktując ją jako „stopowicza na przepustce”. Jednak postawa „stróża rajdowego porządku” była na tyle emocjonalna, że… o mało co dwa nasze „krążowniki szos” byłyby się nieco „wycałowały”. Ale, Bogu dzięki, pani Kasia miała refleks (no, i doniosły klakson) – w ten sposób pozostaliśmy w pewnym dystansie od siebie [a’propos… okazało się, że strażnik pilnował nie zakłócania trasy rajdu, ale okazało się, że do zjazdu mamy tak blisko, że zdążymy przed cyklistami].
Piszący te słowa pamiętał, jaki był poprzedni podjazd do „Ogrodu japońskiego” [rodem z Ursusa – i to z lat 60-tych]. Tym razem jednak „srebrna strzała” dała z siebie wszystko i nie było „siary”.
Zaczynamy nasze podejście. Początek trasy miał nas nieco zmiękczyć – nie żeby stromizna, ale jednak cały czas pod górkę. Nikomu to chyba jednak nie przeszkadzało, bo teren był tak urokliwy, że trudno było zajmować się takim „drobiazgiem”, jak kilka stopni podnoszenia terenu. Poza tym… co tu będziemy kryć… byliśmy nakarmieni i wypoczęci…
Tak więc początek był raczej spokojny; nie niepokoił nas nawet zbytnio „wypadowy paparazzi”. Do tego pogoda poprawiła się zdecydowanie – słońce operowało tak intensywnie, że tylko nieliczni cieszyli się z tego faktu.
Było kilka „górek” i sporo „zejść” – co „szeryf” kwitował krótkim: „Wiecie, co to oznacza?… że zaraz będzie pod górkę”. I faktycznie było. Nie to nas jednak martwiło – „szeryf” zaczął napomykać o „aktualizacji”, a weterani doskonale wiedzieli, co to oznacza. Ale nadal było bardzo lightowo.
Dojście do wodospadu i przejście szlakiem tuż nad nim był rewelacją – faktycznie, nasz poprzedni wypad w to miejsce był jednak dużo skromniejszy, jeśli chodzi o doznania estetyczne. Ciekawe widoczki, oczywiście sporo fotek i dzielna postawa wszystkim uczestników – to spowodowało, że u podnóża wodospadu stanęliśmy w doskonałych nastrojach. I nie zmieniła tego dalsza część szlaku [tylko ten niepokojący wyraz twarzy „szeryfa”…].
Już od samego początku grupa podzieliła się na dwie części – na osoby, które szły raczej spacerowo oraz na tzw. „czołówkę”. Jako, że momentami dzieliła nas dosyć spora odległość, „peleton” nie był świadomy, że w momencie dochodzenia do końca podejścia pod wodospad w „czołówce” nastąpił świadomy „zamach stanu” na wolność naszych wyborów. Oto (bez konsultacji czy referendum!!!) „szeryf” skierował nas w lewo, na drogę dojazdową. W „peletonie” nikt się nawet nie domyślił, że to była dzisiejsza pierwsza „aktualizacja”, z której słynie nasz przewodnik. Ale że i nastroje i kondycja dopisywały, więc… tym razem wybaczamy… ale żeby to było przedostatni raz…
Odstępy między „peletonem” a „czołówką” oczywiście nie powodowały braku komunikacji – co pewien czas „szeryf” komunikował, że ma dwie wiadomości… „dobrą i złą’. I właśnie po dojściu do mostka pani Kasia usłyszała, że tą dobrą wiadomością jest to, że zaraz zrobi się nizinnie; złą natomiast stało się zaproszenie do „włączenia biegów górskich” (a co to my, „górale” jesteśmy?). Niestety, faktycznie okazało się, że wejście na całkiem lightowy szlak wymagał dosyć ostrego podejścia, ale… wciąż byliśmy w świetnej kondycji (nawet niektórzy zaczęli sugerować, że „albo szlak jest zbyt łatwy, albo ich kondycja jest za dobra”… „no, gdzie to zmęczenie?!?!?”). Upublicznienie tych obaw spowodowało natychmiastową odpowiedź „szeryfa”: „Spokojnie, zaraz poczujecie…” – czyżby jakaś fabryka perfum na trasie???
Niestety, owo „poczujecie” nie dotyczyło zmysłu węchu, a kończyn dolnych, które zostały narażone na solidne przeciążenia. Nikt nie doznał wprawdzie trwałego uszczerbku, ale… pojawił się znajomy oddech „naszej szkapy” (z ostatniego rozdziału). Chwila odpoczynku, jeszcze jeden „świeży oddech” pani Kasi i – zapewnieni, że teraz „to już z górki” – ruszyliśmy przed siebie. Miało być lightowo i „z górki” – przewodnikowi pomyliły się chyba jednak określenia, bo ta lightowa trasa zaowocowała… ciśnieniem, grożącym u niektórych wylewem. Ale trzeba przyznać, że wszyscy doszli w dobrym tempie i po krótkim oddechu przy ogrodzie japońskim wrócił także świetny humor (nie mylić jednak z „głupawą”). I to właśnie tu, na (jak planowaliśmy) końcowym postoju ponownie objawiła się ona… „apokalipsa naszych tras”… AKTUALIZACJA!!!!
W sumie byliśmy z niej zadowoleni, bo trasę zrobiliśmy w dobrym czasie i większość czuła pewien niedosyt. Poinformowany o tym „szeryf” zgodził się, że trzeba coś z tym zrobić i zaproponował… dyslokację do Karpacza. OK… my się zgadzamy…
I właśnie w tym momencie czytelnik tej relacji zrozumie, co oznacza drugi człon tytułu wpisu. Okazało się bowiem, że jadąc do Karpacza trafiliśmy na kolejny etap rajdu, co spowodowało, że przez kilka kilometrów jechaliśmy zaledwie 12 km/h. To właśnie w tym momencie pojawiły się u „szeryfa” pierwsze przebłyski „głupawy” i teksty typu: „No, posuwaj bracie szybciej”. Nie było dobrze, ale nie było też tragicznie – dzielni kolarze pod górkę wprawdzie pełzali, ale za to z górki… próba nadążenia groziła zerwaniem lakieru. I tak, trochę pełzając, trochę z „prędkością światła” dojechaliśmy do Karpacza.
Mimo, że w Karpaczu trudno o bezpłatny parking, znaleźliśmy go bez trudu i padło hasło: „No to w drogę”. Ciekawe, czegóż tutaj doświadczymy…
Początek był frajdą i łatwizną – z górki, dosyć łagodnie i do tego miejsce anomalii magnetycznych. Nogi same chciały pracować. Potem weszliśmy na szlak, który w czasie jednego z poprzednich wypadów został nazwany „odcinkiem głupawy” – to tu pan Ryszard chciał nam pokazać, jak szusować po śniegu. Teraz śniegu nie było, więc nie było też głupawy. Pojawiły się jednak obawy: my jednak wciąż idziemy w dół, a to oznacza, że…
Przy CPN-ie tradycyjny postój na odrobinę kofeiny, tradycyjnego hot-doga i… maleńką wizytę w „miejscu relaksującym”… i ruszamy dalej. „Szeryf” poprowadził nas najpierw do zapory. Fakt, widoczki niezłe, tylko że ważniejszym stały się obawy… „kiedy nastąpi to pod górkę”??? Nie musieliśmy długo czekać. Najpierw krótkie, choć nieco ostre podejście do Centrum Pulmunologii. Tu chwila kontemplowania panoramy Śnieżki i zaproszenie: „Proszę Państwa!!! Ruszamy dalej!!!”. To „dalej” okazało się „morderczą trasą” rodem ze „szkoły przetrwania” – nie dosyć, że cały czas pod górkę, to jeszcze wredne słońce przeniosło się nad Jelenią Górę, zaczęło wiać, a do tego pojawiające się „mobilki” zmuszały nas do szukania ratunku na krawężnikach (co to my, „krawężniki” jesteśmy?!?!?). „Droga przez mękę” trwała prawie 30 minut, ale w końcu zobaczyliśmy „Gołębiewskiego” – niestety, nie wzięliśmy ze sobą strojów, więc nie będzie sauny i tego typu atrakcji.
W tym miejscu nastąpiło pewne zwolnienie tempa i – po konsultacji – trójka „niezwyciężonych” postanowiła samodzielnie zdobyć „karpacki Mount Everest” czyli… podejście do parkingu i stąd zjechać po resztę „wędrowniczej braci”. Piszący te słowa nie miał wprawdzie przy sobie pulsometru, ale tętno przy dojściu do samochodu przypominało… młot pneumatyczny.
Zgodnie z planami zabraliśmy pozostałych pasażerów i… zgodnie z tradycją ruszyliśmy „na rybkę”. Choć apetyty dopisywały okazało się, że „U Rybaka” trzeba zamawiać porcje „mikroskopijne”, żeby dać radę je skonsumować bez brania czegoś na wynos. No, ale większość dała sobie jakoś radę z pyszniutką rybką i – po ponownej „wentylacji płuc” pani Kasi – ruszyliśmy do domu.
Znowu, trudno mi opisać, co się działo w „czerwonym rydwanie”, ale w „srebrnej strzale” atmosfera była bardzo kreatywna. W sumie przez czas podróży zdążyli ułożyć naszej Scholi harmonogram śpiewów i poznawanych tekstów na co najmniej dekadę. Było kreatywnie, ale i nieco sennie – w końcu „rybka działała”… ale uwaga… kierowco… nie ziewamy… nie śpimy…

Czas na podsumowanie. „Aktualizacje” stały się swoistą tradycją naszych wypadów. Dzięki znajomości szlaków tego rejonu mogę je w ostatniej chwili zmieniać i wydaje mi się, że dodaje to naszym wypadom atrakcyjności. Cieszę się, że na dzisiejszy wypad zdecydowało się tyle osób, a tym, którzy „zwątpili” powiem jedno… ŻAŁUJCIE!!! Dziękują za wspaniałą, pełną humoru i dobrego luzu atmosferę i oczywiście… zapraszam za tydzień – tym razem na Równię.

Pozdrawiam   ks. Janusz

Napisany w wycieczki | 2 komentarze »

JAK OŻYWIĆ „LENIWCA” czyli… nowa trasa przetarta!!!

Autor: admin o 10. maja 2015

Kolejny wypad był wprawdzie jednoosobowy, ale tytułu… proszę nie wiązać z osobami, które dotąd towarzyszyły mi w górskich wypadach. Dzień dzisiejszy miał szczególny wymiar, więc… tym razem im daruję. Przysłowiowy „leniwiec” to mój stan ducha pod koniec „niedzielnego dnia uświęcającej pracy”. Nie będę ukrywał… wyjazd wcale mnie nie „rajcował” – z drugiej jednak strony wciąż nie rozwiązanym pozostał szlak koło wodospadu Podgórnej [jak to zrobić, by znów nie wyjść na czyjejś posiadłości].
Po obfitym obiadku [Gosiu!!!… dzięki za pyszny rosołek!!!] postanowiłem jednak wyruszyć w trasę. Nie będę ukrywał – momentami „załamki” były: ul. Leśna [wyjazd ode mnie] oraz Gryfów. Jednak po jego przejechaniu decyzja stawała się z każdym kilometrem coraz bardziej stabilna.
Dojazd do Podgórnej był już tylko konsekwencją wcześniejszej decyzji [tym bardziej, że tu – w odróżnieniu od Lubania – pogoda była całkiem, całkiem. Pojawił się tylko dylemat – albo ruszyć starą trasą, albo… szukać nowej…
Groziło to „kraksą”, ale dzięki zrozumieniu „braci zmotoryzowanej” udało się nakręcić na zjazd do „ogrodu japońskiego” i… po kilku minutach znalazłem miejsce na całkiem niezłym parkingu. Tu krótki dylemat… szukać „newsów” czy wracać?… i decyzja… idę do przodu.
Najpierw trafiłem na szlak czarny, ale bardzo szybko zmieniłem „kolorystykę” na bardziej kontrastową – szlak żółty wydawał się bardziej przyjazny. Po kilku udanych i nieudanych wejściach na ścieżki trafiłem na ten właściwy szlak… i od tej pory wszystko już szło we właściwej kolejności. Przede wszystkim – prawie cała trasa „z górki” [to informacja dla tych, którzy zdecydują o powtórzeniu trasy]; poza tym „ekstremalne” widoczki na wodospad, no i zejście do Podgórnej. Tu jednak kończyła się „łatwizna”.
Po dojściu do naszego dotychczasowego miejsca parkowania trzeba było zebrać się w sobie i zrobić „ostatnie podejście” [które u mnie zmieniło puls z 44 na 69] – nie żebym straszył. Podejście do „ogrodu japońskiego” jest dosyć proste – ma tylko jeden mankament: cały czas po górkę. No, ale patrząc na moje „Dzieciaki” wierzę, że to dla nich „mały pryszcz”.
Po dojściu do parkingu postanowiłem rozejrzeć się za cennikiem „ogrodu japońskiego” – drodzy przyszli „wędrowcy”… cena dla dorosłego to 15 zł, a dla dzieciaków… 10 zł…
Zapraszam więc… i proszę… bez „mydlenia oczu” tekstami „Niepewna pogoda” – „twardym trzeba być…”.

Napisany w wycieczki | 3 komentarze »

„GDZIE JEST MOJE DZIECKO?!?!” czyli… WIZYTA W KRAINIE DESZCZOWCÓW…

Autor: admin o 27. kwietnia 2015

Wbrew pierwszemu wrażeniu wywołanemu przez tytuł nie będzie o tragedii lub anomaliach pogodowych. Po prostu są to dwa momenty z wielu, charakterystyczne dla przebiegu kolejnego wypadu plenerowego, który odbył się w niedzielne popołudnie (26.04.2015 roku). Tym razem wzięła w nim udział imponująca grupa. Było nas 14 osób. Stali uczestnicy to Dominika, Grzegorz i Nadia Szydło, Aneta i Ryszard Piekarscy oraz Anna, Ryszard i Weronika Skowron (po raz kolejny przyznaję Wam tytuł „karkonoskiego skoczka skałkowego”). Po raz pierwszy „zaryzykowali” Jadwiga, Mariusz i Aleksander Nowak; Małgosia Tomaszewska i (tym razem nie obciążona „powizytacyjnymi skutkami”) Julia. Czyli razem ze mną 14 osób (tym razem rezygnuję z żartu, że „jest nas dwóch”…).
Nie da się ukryć, że prognozy długoterminowe, jak i pogoda z niedzielnego poranka nie nastawiała nas optymistycznie. Silne zachmurzenie i duchota potwierdzały ostrzeżenia o możliwych opadach. Jednak w trakcie ostatniej mszy pogoda się wyklarowała i o godz. 13:00 na „placu boju” stawiła się cała ekipa.
Tym razem jechaliśmy w prawie pełnych auto-kompletach (czyli w wozy po 5 pasażerów i tylko krwisto-srebrna „strzała” Mariusza miała trochę luziku). Nie mogę opisać, co się działo w innych pojazdach, ale w moim działo się to i owo. Małgosia i Julia najpierw „dołożyły mi” za brak płyty z ostatniego koncertu, a potem zażyczyły sobie… „kawałków, które znamy”. OK… życzeniu stało się zadość – był jednak warunek: dajcie przy muzie czadu. Jakoś to dziewczyn nie zniechęciło. Tak więc pozostali pasażerowie mieli okazję słuchać pełnego stereo (że o decybelach nie wspomnę) [Cieszyło, że Julia – mimo „muzycznej kontuzji” (po bliskich spotkaniach z tamburyno) nie straciła werwy i chęci śpiewania]. W takiej atmosferze droga nam się raczej nie dłużyła, choć… nie było tak spokojnie, jak zazwyczaj.
Najpierw „granatowy krążownik szos” pokazał nam „dymiącą kitę” (było o mikrony od prędkości światła); potem „srebrno-krwista strzała” chciała się uściskać z „szeryfowskim dyliżansem”; wreszcie w Sosnówce musieliśmy szukać „dzikich szlaków” wypchnięci z trasy przez kolarzy. Trochę to wydłużyło czas jazdy, ale nie to było najgorsze…
… Oto bowiem nagle zaczęło siąpić (stąd właśnie drugi człon tytułu). My jednak się deszczu nie boimy i nikt nie zaproponował rezygnacji z dalszej części wypadu.
Trasa do Wodospadu Podgórnej i dalej daje wycisk właściwie tylko na początku, kiedy trzeba podejść „ligtowym krokiem” nieco pod górkę. Nasze dzieciaki twardo tonowały tempo „szeryfa” nie pozwalając mu wejść na „bieg górski”. A reszta… zajęła się tym, po co tu przybyli. Grzegorz skutecznie konkurował z „szeryfem” na płaszczyźnie foto. Aneta i Ryszard pilnowali synchroniczności kroków z kijkami. A reszta… po prostu świetnie się bawiła.
Sama trasa nie była dla większości specjalnym novum – i jak zwykle doszliśmy do „punktu decyzyjnego” czyli… jak idziemy dalej?. Tradycji stało się zadość… po krótkiej dyskusji (nie żebyśmy potrzebowali chwili odpoczynku), przy jednym głosie sprzeciwu [Panie Ryszardzie – żyjemy w demokracji – więc rządzi większość] zdecydowaliśmy się skorzystać z „szlaku szkoły przetrwania”, którego początek zasygnalizowały okrzyki: „Uwaga!!! Bagna!!!” [spieszę sprostować, że osoba krzycząca pomyliła „bagna” z „wiewiórczymi bobkami” – ale to szczegół].
Odniosłem takie wrażenie, że chwila wędrówki przez chaszcze nadwątliła nieco zaufanie dzieciaków do „szeryfowskiego kompasu” – wkrótce jednak pojawiła się polana, a zaraz potem dom… i wszystko wróciło do normy. Ten etap wędrówki za każdym razem jednak budził mój niepokój – idąc „szlakiem przetrwania” wchodziliśmy bowiem na teren prywatny, którego pilnuje pies, który „dobiega w 10 sekund” [„A ty???”]. Do tej pory nie napotykaliśmy tu gospodarzy – dzisiaj jednak było inaczej. Okazali się jednak bardzo gościnni i wyrozumiali. Powitani gromkimi „dzień dobry” gospodarze stwierdzili, że trzeba będzie otworzyć nowy szlak i odświeżyć basen (oj, co prawda to prawda) – i życzyli nam zabawnego dalszego ciągu spaceru.
Oczywiście przez cały czas „niebo płakało” nad naszym losem – może nie był to „potok łez”, ale jednak cały czas siąpiło (w „Krainie Deszczowców” co jest chorobą regionalną???… Reumatyzm!!!). Niestety, nie wpłynęło to na zmianę decyzji przewodnika, który postanowił, że dzisiaj zrobimy „ósemkę” (chodzi o kształt trasy, nie o kilometraż) – więc pomimo tęsknych westchnień w stronę zaparkowanych nieopodal samochodów przeszliśmy na drugą stronę potoku Podgórna. Tu szlak był spokojny, choć niebezpieczny – pojawiły się bowiem pierwsze objawy „górskiej głupawy” [a to zaraźliwe – choć na dłuższą metę nieszkodliwe]. Nie zabrakło okazji do uwiecznienia się na „słit fociach” [za które zebrał od Pani Ani i Dominiki nasz „szeryf” – pełne „świętego gniewu”: „A my?!?!?” i pokorne „O kurczę, sorka”. Tak, tak, działo się…
Radocha (przynajmniej u dzieciaków) nieco przygasła, kiedy dowiedziały się, że są dwie wiadomości: dobra i zła – będzie pod górkę, ale… nie aż tak stromo. No, ale skoro transport został z tyłu, trzeba iść przed siebie.
Swoistym apogeum atmosfery spaceru stała się sesja foto przy zespole skalnym, na którym Dominika, Weronika i Nadia postanowiły zdobyć tytuł „karkonoskich kozic”, zaś Pan Ryszard – „górskiego ciężarowca” (to nie od wagi, tylko od podnoszenia ciężarów). Mówią, że im wyżej, tym bardziej wieje – nie dziwiły więc „ekscesy” podczas zejścia/zeskoku ze skały [tylko częściowo uwiecznione na zdjęciach – choć obaj paparazzi pracowali bez wytchnienia].
Od tego momentu poprawiły się nie tylko nastroje, ale także tempo marszu – nic dziwnego, asfalcik schodził w dół, do parkingu. Tu niestety pojawił się znowu problem „niebiańskich łez” – tym razem nasilających się dosyć ostro. To spowodowało rozłam w grupie – kilka osób podjęło próbę podejścia do „ogrodu japońskiego SIRUWIA”, reszta „odważnie” schroniła się w „granatowym krążowniku”. Próba okazał się pomysłem chybionym, jak, że sprzeciwiły się temu „siły wyższe” robiąc nam Dyngusa (Co to ma być!!! Lany Poniedziałek nie trwa miesiąc!!!).
Powstał dylemat – co dalej? Na powrót… trochę za wcześnie, ale z drugiej strony pogoda… niezbyt przyjazna. Po wymianie propozycji „szeryf” zaproponował: „Dobra… jedziemy dalej… za mną”. Trasa przypominała rajd Dakar – te zakręty i „pisk opon”. Po drodze towarzyszyło nam pytanie: co też nasz przewodnik znowu wymyślił? Na krótko zjechaliśmy z trasy, choć z dojścia do kaplicy św. Anny nie doszło [totalnie „zapakowany” parking] – w końcu pokazała się tablica „Karpacz” [strzelam: podczas zjazdu, na wysokości „Gołębiewskiego” u niektórych pojawiła się pewnie myśl: „Basen? A ja nie wzięłam/wziąłem stroju!!!”].
Tu nastąpiła chwilowa dekoncentracja kierujących i zerwanie „łączności wzrokowej” (tak to jest, jak się nie ma CB radia) i w efekcie do Ściegien (dokąd się kierował „szeryf”) dojechała zawartość dwóch pojazdów, a trzeci… zaginał. I w tym momencie, po zaparkowaniu na „rancho Roberta”, padły z ust Pani Ani sakramentalne słowa: „Gdzie jest moje dziecko?” [zaraz potem z dodatkowym wyjaśnieniem… ale to nie nadaje się do publikacji (no, chyba że Pani Ania postanowi to upublicznić w komentarzu korygującym)]. A co do „zaginionych” – odnaleźli się… na rondzie koło Podgórzyna. Krótka rozmowa telefoniczna i… w 10 minut później znowu byliśmy razem.
„Rancho Roberta” wyzwoliło u niektórych starannie skrywane umiejętności. Pani Ania postanowiło złowić pstrąga; Pan Rysiu [P.] znalazł na to najlepszy sposób („Zdejmujemy skarpety”); dzieciaki były zafascynowane „grami wojennymi” toczonymi przez rybki podczas ich karmienia; zaś nasze niewiasty… omawiały problemy egzystencjalne [Czy warto zgubić dziecko przed I Komunią św.?]. W końcu gospodarz pogonił nas do chałupy, gdzie czekał wrzątek. Kiedy obserwowałem „dantejskie sceny” przy stole jakoś tak pojawiło się paralelne wspomnienie tych z łowiska. Tyle, że tutaj była nie karma, ale… „wypasione” słodycze (kurczę, chyba wydoiliśmy Robciowi cały zapas) – dodam, w „akcie gastronomicznego wandalizmu” wzięła też czynny udział dorosła część grupy. W tym momencie pojawiły się także… pogróżki – ich adresatem stał się Alek: „Jeśli się nie zresetujesz, i to szybko, to wiesz, co będzie na egzaminie?” [była to reakcja na upublicznienie przez Roberta skrywanych dotąd momentów przeszłości „szeryfa” – norrrrrmalnie… zgroza!!!].
Wydawało by się, że po „łyknięciu” tylu kalorii nie pozostanie nic innego, jak dowlec się do domu. Nic bardziej mylnego – „Jedziemy na rybkę”. OK – pilotowani tym razem przez Grzegorza (którego bryka otrzymała chyba „doładowanie” – czyżby dziecięce „jeeeeeeść!!!”) bardzo szybko zajechaliśmy z fasonem na plac przy smażalni „U Rybaka”… i zaczęło się… [od razu, w nawiązaniu do komentarza z poprzedniego wypadu, całkowicie legalnie znalazłem się na początku kolejki, z numerem 14.]. Dzieciaki stwierdziły, że jednak „rybka musi… mieć trochę miejsca” [wiem, że już mieliście w tym momencie inne skojarzenia], więc postanowiły spalić trochę „tłuszczyku” na placu zabaw; Pan Ryszard wybrał się na krótki rekonesans „zakupowy” [„Tamten staw to bym kupił”]; Dominika i „szeryf” szukali najbardziej ekspozycyjnych dla UV miejsc [„Kiss me… słoneczko!!!”]; Pani Jadzia zajęła się podglądanie „harców w naturze” [oj, te wróble… co one wyczyniają]… a kiedy pojawiły się zapowiedzi naszych numerów… zaczęła się „zawzięta walka” na noże i widelce {co na talerzu, to mój wróg…]. Dzieciaki doprowadziły lokal na skraj bankructwa [ketchup, rozumiem – ale hektolitry?!?!?]; część z nas przy „późnym obiedzie” zaczęli snuć refleksje na temat „wczesnej kolacji”, no a swoistym finałem stała się mantra: „Nic nie może się zmarnować…”.
W tym momencie znowu dochodzę do miejsca, od którego mogę się skoncentrować na opisie trasy powrotnej tylko „srebrnej strzały”. Jula i Małgosia okazały się niezniszczalne i do samego Lubania skutecznie konkurowały z „strzałowym systemem nagłośnieniowym”. Nie wiem, jak jutro będziemy słyszeli otoczenie, ale balansowaliśmy na granicy „utraty słuchu”. W ten sposób, w ciągu godziny, nasze dziewczyny prześpiewały scholkowy repertuar oraz przygotowały się do nauczenia reszty Scholi kilku nowych „kawałków”.

Tak właśnie dzisiejszy wypad przebiegał. Bardzo dziękuję wszystkim Uczestnikom, którzy zdecydowali się poświęcić „domowe pielesze” na rzecz aktywnego wypoczynku. To nasz trzeci wypad w tym roku i na pewno na tym się nie skończy – można nawet powiedzieć, że rodzi się pewna TRADYCJA. A więc… serdecznie dzięki i do zobaczenia wkrótce na szlaku.   „szeryf”

Napisany w wycieczki | 6 komentarzy »