Blog J.B.

Archiwum: 'wycieczki' Kategorie

Oj, sypie nam się Schola czyli… pytania retoryczne

Autor: admin o 20. października 2017

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu opisanego niżej wypadu. Aby przekierować się do Galerii Foto, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. SERDECZNIE ZAPRASZAM.


Spokojnie, za chwilę oba człony tytułu zostaną wyjaśnione. Sprawa dotyczy wypadu do Jeleniej Góry [14.10.2017 roku], na który została zaproszona przez „szeryfa” cała Schola. Wyszło „średnio na jeża” – na 15-osobowy skład Scholi kolejny „lightowy spacer górski” zaryzykowała zaledwie 1/3 składu: Werka, Nadia „mała-wielka”, Kasia, Gabrysia i Nadia „juniorka”. Do przewiezienia tej licznej grupy potrzebowaliśmy 2 samochodów – stąd w składzie „ekstremalnych wyczynowców” zaleźli się także kierowcy: niezawodna pani Ania i „szeryf”. Można by więc domniemywać, że wyjazd „nie wypalił”, ale… nie liczy się ilość, tylko jakość. Nasze „wędrowniczki” w obu „krążownikach szos” bardzo szybko wpadły na właściwą orbitę nastrojów i kiedy dojechaliśmy do Jeleniej Góry były „gotowe na wszystko” [choć „wędrówkowe seniorki” (Werka i Nadia) z obawą czekały na komunikat: „Złapałem aktualizację”].

Z tą „gotowością” to może nie tak zupełnie na 100% – kiedy tylko zaczęliśmy podejście pod wieżę widokową Werka stwierdziła, że „wysokości jej nie służą”, ale… dzielnie szła do przodu wraz z innymi. Podczas zwiedzania wieży i podziwiania widoków gdzieś nam się zapodział „szeryf” – głos niby było słychać, ale sylwetki nie dało się zlokalizować („szeryf” poszedł do podziemia, czy jak?). Okazało się, że w czasie naszego pobytu „bliżej Szefa” próbował znaleźć dalszy ciąg trasy „szczytami”.

W końcu, idąc za głosem odnaleźliśmy „szeryfa” dużo niżej – „i my mamy tam zejść?” zapytała pani Ania; „a szeryf dotarł tam na nogach czy innej części ciała?” dodała po chwili. Fakt, zejście było strome, ale bez przesady… cóż to dla naszych „kozic”. Pod nieobecność „szeryfa” coś musiało się na górze zadziać, bo po zejściu doszło do gorszących scen „przemocy rodzinnej” – w rękach pani Ani znalazł się kij, przed którym uchylała się dzielnie Werka [ach tak, to nie „przemoc” tylko słynny kijek w naszych wypraw górskich: „Mój ci on!!!”].

Jak wspomniałem, „weteranki górskich spacerów” niepokoiła tylko możliwość „aktualizacji” – tymczasem komunikat „szeryfa” zabrzmiał na dole zupełnie inaczej: „Dziewczyny, tą trasą idziemy po raz pierwszy /…/ WSZYSTKO SIĘ MOŻE ZDARZYĆ!!!”. „Czy nie lepiej więc od razu wrócić do naszych wygodnych samochodów?” – zapytała Werka. Na odpowiedź zarzućmy miłosierną zasłonę milczenia. Po chwili okazało się, że szlak faktycznie nie został „przetarty” – „szeryf” zafundował nam „trasę przetrwania” (a co, by Obrona Terytorialna jesteśmy?!?!?): wokół chaszcze, ścieżka ledwie widoczna, chwastów co niemiara, i co najgorsze – trasa biegła wokół wieży. Tak więc po kilkuminutowym  „błądzeniu w leśnych ostępach” znaleźliśmy się znowu w punkcie wyjścia. No, ale tu nasz „szeryf” podjął decyzję: „Teraz pójdziemy szlakiem oznakowanym” [Chwała Ci, Najwyższy!!!].

Szlak zielony (bo na ten trafiliśmy) okazał się na początku łatwy i urokliwy. Kolory jesieni, przebieg szlaku między skałami, no i ta cisza… potrafiły człowieka zachwycić. Wkrótce jednak okazało się, że szlak schodzi się (na wysokości mostu kolejowego) ze szlakiem „asfaltowym”. Pomyśleliśmy: „I to już koniec???… ueeeeeee!!!!… a miało być tak ekstremalnie!!!” – i uczyniliśmy to chyba w złą godzinę, bo po kilku minutach pojawił się znacznik zielonego szlaku skierowany… ku górze!!!. „Mamy wędrować do nieba?!?!?!”. Oczywiście, że nie – znacznik po prostu zapraszał do wejścia „lightowymi” schodami leśnymi dosyć ostro do góry. „No nie… na to się nie pisaliśmy!!!”. Ale cóż, sadysta „szeryf” nie zostawił nam „wyjścia alternatywnego” – „Idziemy”… i trzeba było zacząć wspinaczkę [żeby nie było – gdzieś w połowie doszedł nas dziwny dźwięk. Patrzymy na most – żadnego pociągu… no to kto tak sapie?… czyżby nasz „szeryf” lekko się zmęczył???].

Faktem jest, ten odcinek szlaku „dał nam ostro w kość” – peleton rozbił się na dwie części: czołową (no, może nie liderską) z „szeryfem” i „wieńczącą peleton” (dostojnie kroczące do przodu: pani Ania z Nadią i Werką). Znowu pojawiły się teksty typu: „To mi nie służy” oraz coraz częstsze pytania: „Daleko jeszcze?”; zaczęto także snuć fantasmagorie o „wezwaniu rodziców na pomoc”. W stanie daleko posuniętego wyczerpania nasze dzieciaki „łykały wszystko bez mydła” – nawet żarty o powrocie planowanym na 22:30. Ale nie pozostawały dłużne – jak to stwierdził „szeryf”, na tej trasie było „zero anonimowości”… Nasze wykrzykiwane „Proszę księdza!!!” oznajmiało wszem i wobec, kim jest nasz przewodnik.

Prawdziwy kryzys pojawił się na krzyżówce szlaku ze „szlakiem poetów” – ten drugi biegł w dół, nasz zaś nadal prowadził do góry. Nasze dzieciaki, którym „drukowane często szkodzi” wręcz błagały o pójście „drogą literatury pięknej”. Niestety, starszyzna (pani Ania i trochę wahający się „szeryf”) zdecydowali: „Nie ma lekko, idziemy dalej… kiedyś musi się w końcu zrobić z górki…”. Decyzja była słuszna, bo już po kilku minutach teren się wyrównał i zaczęliśmy iść po równym, a zaraz potem po skosie w dół. Niestety, okazało się, że „zmęczenie materiału” nie pozwoliło niektórym z nas docenić frajdy „jazdy w dół”. Gabrysia i Nadia „juniorka” zaliczyły glebę, do czego dołączyła także Kasia na liściach. Jedyną fajną rzeczą tego odcinka trasy był taras widokowy, z którego mogliśmy podziwiać piękno panoramy Jeleniej Góry i okalających ją lasów „w jesiennej szacie”.

Po kilku „glebach” doszliśmy do elektrowni, przy której weszliśmy z powrotem na szlak prowadzący do „Perły Zachodu”. Było wprawdzie kilka krótkich odcinków „pod górkę”, ale cóż to po tym wszystkim, czego już doświadczyliśmy. W końcu „szeryf” pokazał nam dach „Perły” i dodał: „No to połowę trasy mamy za sobą”… Coooo?!?!?!?!… Dopiero połowa?!?!?!? Zanim jednak wpadłyśmy w traumę pojawiły się stoliki i ławy oraz zaproszenie starszyzny: „Teraz dłuższy postój”.

Odpoczynek był nam potrzebny, ale i groźny. Wiedziałyśmy, że celem finalnym dzisiejszego wypadu miał być jeleniogórski M’c Donald’s – ale kiedy doszły do nas wspaniałe zapachy z „Perły”… po prostu nie mogłyśmy się oprzeć pokusie (przynajmniej niektóre z nas). Fryteczki były rewelacyjne, kawusia także – choć o obie te pozycje trzeba było „zawalczyć jak lwice” [bo ta pani przy ladzie coś nie za bardzo kumała]. Kiedy już trochę się rozleniwiłyśmy padło hasło: „Czas iść dalej” – nie to, żebyśmy były zmęczone, ale… tutaj jest asfalt i droga… nie mógłby „szeryf” po nas podjechać???

Zanim jednak ruszyliśmy dalej, część z nas postanowiła wejść na wieżę „Perły Zachodu” skąd także zobaczyłyśmy fajne widoczki [notabene tych kilka minut wykorzystała pani Ania, która zaanektowała  dla siebie… huśtawkę – oj tak, tak, pani Aniu… przypomniały się „smarkate lata”, prawda?]. Szybko dołączyłyśmy do naszej „szefowej” licząc na jeszcze kilka minut błogostanu. Niestety, trwał on baaaaardzo krótko – „szeryf” zaprosił nas bowiem do „zejścia nieco niżej” w drodze do samochodów. „Nieco niżej” oznaczało kilkadziesiąt stromych schodów, które musiałyśmy zaliczyć… „Czy tu nikt nie słyszał o windzie?!?!? /…/ Po co te schody i to aż w takie ilości?!?!?”.

Po lekkim „skoku kozic” nad „przepaścią” weszłyśmy w las – w sumie fajnie, tylko… kondycja coś nam zaczęła siadać. „Daleko jeszcze?!?” wybrzmiewało coraz częściej – i w tym właśnie pojawiła się myśl Werki, że to pytanie „jest retoryczne”. Dopóki pytały dzieci, to faktycznie takim było, ale kiedy dołączyła do tego pani Ania („ja chyba też trochę pomarudzę”) zrobiło się „groźnie”.

Co więcej, „zmęczenie materiału” wprawdzie wyciszyło najgłośniejsze „kozice”, ale jednocześnie obudziło w nich (szczególnie w Gabrysi) ducha Sherlocka Holmesa: „A ile ksiądz ma lat? /…/ A czemu ksiądz został księdzem? /…/ A dlaczego ksiądz lubi chodzić po górach? /…/, etc”. I tak aż do mostu kolejowego.

Tu, ze szlaku leśnego weszliśmy w szlak „bagienny”. Było trochę grząsko i ślisko; no i morze chwastów (te polubiła szczególnie „mała-wielka” Nadia i Kasia), które stwierdziły, że „bardzo lubią mega-pokrzywy”. Nie da się ukryć, że tu już nasze tempo spadło ostro [nawet u „szeryfa”], choć byliśmy zmotywowani: „Do samochodów jeszcze tylko 2345… 2287… 2045,5… 1656… kroków” [wyliczał nam to „szeryf”]. Nasze wędrowanie trwało w sumie nie za długo, ale… widok asfaltu podziałał na nas mobilizująco – parking chyba rzeczywiście już niedaleko. A po kilku minutach podniósł się harmider: „Są, są, są…!!!”.

Oczywiście, tym obrazem zakończyła się pierwsza odsłona dzisiejszego wypadu. Drugą [zgodnie z tradycją jeszcze z „Edenu”] była wizyta w M’c Donald’s i „wielka zdrowa wyżerka”. Nasze dzieciaki oczywiście „zaszalały na maksa” (gdzie to się pomieściło?); Werka popróbowała „ekwilibrystyki tacowej” (zakończonej „tragedią”) – a wszyscy zaczęli się zastanawiać, jaką to niespodziankę przygotował „szeryf” [bo takową zapowiedział]. Skala opinii na ten temat była bardzo szeroka – od podejrzenia chęci powtórzenia trasy do „Perły”, przez basen, po lody. Ta ostatnia opinia okazała się zgodna z prawdą – zostałyśmy zaproszone do Galerii na mega-lody. To „mega” to może przesada, bo po „zdrowej wyżerce” zostało niewiele miejsca na „lodowe łakocie”, ale nie zawiodłyśmy oczekiwań sponsora i zamówiłyśmy po gałce [i każda zupełnie inny smak]. Aby konsumpcja nam się nie dłużyła zatrzymałyśmy się przy scenie konkursu na „najbardziej efektowne indywidua hallowenowskie”. Było zabawnie, choć starszyzna jakoś nie wykazywała podczas oglądania fragmentów specjalnego entuzjazmu.

Trasa powrotna (przynajmniej w „srebrnej strzale 2”) przebiegła w nastroju aktywnego zasypiania. Co chwila dochodziło do „scen łóżkowych” – dziewczyny spały na sobie (dosłownie) i budziły się wzajemnie na zakrętach. Oczywiście towarzyszyły temu salwy śmiechu, co było najlepszym dowodem, że mimo zmęczenia fizycznego kondycja humoru pozostała nienaruszona. W takiej właśnie atmosferze dojechaliśmy do Lubania, kończąc pierwszy od dłuższego czasu wypad scholkowy.

 

Piszący te słowa „szeryf” pragnie podziękować niezawodnej pani Ani (która użyczyła swojego czasu i „bryki”) oraz grupie „dzielnych wędrowniczek” za fajną atmosferę „lightowego spaceru”. Mam jednocześnie nadzieję, że teksty typu „To już ostatni raz” i „Nigdy więcej” były tylko „turystyczną humoreską”.

Napisany w wycieczki | Brak komentarzy »

Wakacyjne motywy

Autor: admin o 15. lipca 2016

Tym razem (w odróżnieniu od lat ubiegłych) nie będzie opisu urlopowego czasu. Postanowiłem natomiast pokazać go na fotografiach – już nie tych, powtarzających się co roku, ale wykorzystujących techniki i sposoby, które poznałem w minionym roku szkolnym (tu ukłon w stronę moich „nauczycieli”: Piotra i p.Norberta). Fotki są prezentowane w stanie surowym, ale – mimo pewnych niedociągnięć – powinny się spodobać. Zapraszam więc…

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu urlopu. Aby przekierować się do Galerii Foto, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

Napisany w wycieczki | Brak komentarzy »

GÓRSKA SZKOŁA PRZETRWANIA czyli…

Autor: admin o 5. lutego 2016

… GÓRSKI PIONO-MECZYK 4:1

Zaraz wszystko się wyjaśni (jeśli chodzi o tytuł). Jako, że mamy ferie, a po raz kolejny przeżywamy je bez „zadymy zimowiskowej”, więc nic dziwnego, że czwartek (04.02.2016 r.) postanowiliśmy przeżyć aktywnie – czyli w górkach. Tym razem nasz wypad miał charakter kameralny (zaledwie 2 osoby) i „bardzo męski” (p.Ryszard Skowron i piszący te słowa). Skoro tak, postanowiliśmy tym razem zwiedzić karkonoskie wyżyny.
Wiem, że to niezgodne z „regułami trapera”, ale na Kopę… wjechaliśmy wyciągiem (cóż, latka robią swoje – jednym ze skutków jest „wygodnictwo”). Sam wjazd, a raczej oczekiwanie na jego rozpoczęcie było dosyć oryginalne – przypomnieliśmy sobie „stare, nie-dobre czasy kolejek” [do kasy musieliśmy postać z 20 minut, w towarzystwie „międzynarodowym” – z przewagą naszych zachodnich sąsiadów]. No, ale jak się chce wygodnie, to czasem trzeba poczekać.
Sam wjazd był sprawdzianem jakości naszych ciuchów – pojawił się śnieg, do tego porywisty wiatr. Tak więc prawie 20 minut wjazdu kosztowało nas trochę „schłodzonego cierpienia”. Pewnie dlatego zaraz po wjeździe na Kopę „ruszyliśmy z kopyta” – hmmm… planowaliśmy tak ruszyć, bo już pierwsze metry pokazały, że wypad będzie nie tylko interesujący, ale także „ekstremalny” – pod śniegiem bowiem [którego nawiało tak z 30 cm] krył się… czysty lód. No, ale cóż to dla nas…
Wprawdzie pan Ryszard tęsknie zerkał na Śnieżkę, ale na rozwidleniu poszliśmy w stronę „Strzechy Akademickiej” – i chyba dobrze zrobiliśmy [co potwierdził ciąg dalszy trasy]. Na Równi bowiem dorwał nas prawdziwy „halny” [momentami musieliśmy się odwracać do niego tyłem, aby złapać oddech], co w połączeniu z narastającymi opadami śniegu dało efekt „szkoły przetrwania” [stąd pierwsza część tytułu] – tym bardziej więc podziwialiśmy samozaparcie kilku par „biegaczy”, którzy postanowili zdobyć Śnieżkę „w biegu”. Przy drugiej parze padły sakramentalne słowa: „Podziwiam, ale… naśladować nie zamierzam” (a minęły nas jeszcze dwa „biegające duety”).
Po prawdzie, dopóki szliśmy Równią, jedynym elementem utrudniającym marsz był porywisty wiatr. Sytuacja trochę się pokomplikowała z chwilą rozpoczęcia zejścia do „Strzechy”. Początki były rewelacyjne – od wiatru dosyć szybko osłonił nas stok i krzaki; opady śniegu stały się przyjemną odmianą (w porównaniu ze stanem w jakim żegnaliśmy rano Lubań) i nawet gruba warstwa nawianego śniegu nie przeszkadzała (no, może trochę „szeryfowi”, który stwierdził, że w tych warunkach musi zrezygnować z okularów [zaczęły przypominać „szkła spawacza”]. Tempo marszu zdecydowanie wzrosło i po jakichś 30 minutach doszliśmy do „Strzechy”.
„Doszliśmy” – to może przesada. Ostatnie bowiem metry okazały się dla nas prawdziwym wyzwaniem – jak tu utrzymać pion, kiedy pod śniegiem czaiła się czysta tafla lodu. „Górski piono-meczyk” rozpoczął p.Ryszard. „Koziołek” był bardzo okazały i podniósł ciśnienie każdemu z nas. Ale „Strzecha” była w zasięgu wzroku, więc specjalnie tą przygodą się nie przejęliśmy. I to okazało się błędem – tym razem swoją cenę zapłacił „szeryf”, który – dosłownie prawie u drzwi schroniska – zrobił piękne „salto mortadele”. Trzęsienia nie było, ale widok „pokutnego kroku górskiego” [czyli dojście na kolanach do miejsca ze stabilnym podłożem] był… dosyć oryginalny.
Nastroje trochę poprawiła herbata (choć cena lekko zszokowała – 6 zł za sztukę), ale na krótko, bo w minutę po wyjściu stan „meczyku” zmienił się na 2:1 [znowu „pozycję horyzontalną” przyjął „szeryf” – i tym razem wyglądało to groźnie]. Na rozwidleniu szlaków odbyła się krótka narada – w jej efekcie postanowiliśmy pójść szlakiem żółtym. Nie dowiemy się, czy „turystyczny” faktycznie był jeszcze gorzej oblodzony – jest to teraz nieważne, bo i żółtemu nic nie brakowało do miana „szlaku śmierci”. Wystarczy dodać, że „szeryf” podniósł meczowy wynik na 4:1, a p.Ryszard podjął niewdzięczną funkcję „rozminowującego teren”.
Zejście nie było łatwe – praktycznie dopiero niedaleko wyciągu mogliśmy podkręcić tempo; wcześniej wszelkie próby skutecznie hamował lód. Niewiele dawało nawet kierowanie się śladami poprzedników – właśnie w takiej sytuacji „szeryf” dwukrotnie „zglebił”. Tak więc prawdziwy marsz rozpoczął się dopiero… po zejściu koło wodospadu. A że „asekuracyjne schodzenie” kosztowało nas sporo wysiłku, więc ostatnie podejście do samochodu było… hmmm… mało zabawnym doświadczeniem.
Nastroje odtajały trochę przy rybce, ale… świadomość „klęski pionu w górach” rzuciła się cieniem na trasę powrotną.
Jak podsumować dzisiejszy wypad. Był na pewno fajny, choć i „bolesny” [myślę, że w swoim żywiole znalazłyby się tutaj Julka („specjalistka od jazdy na pupie” czy Werka (nasz „pingwin”). Dziewczyny – dzisiaj dołączyłem do Waszego „kółka zjazdów ekstremalnych”]. Po raz kolejny okazało się, że nawet wizualnie niezłe warunki są w górach mylące – po prostu trzeba uważać i… kupić sobie raki. Fakt, „dupniaki” zabolały (i nie chodzi tylko o fizis) – nie znaczy to jednak, że dzisiaj zakończyła się „górska przygoda”. Jak wszystko dobrze pójdzie w niedzielę znowu ruszamy w teren.

Napisany w wycieczki | 2 komentarze »

SCHOLA NAM MŁODNIEJE czyli… zimowy sen Czesia…

Autor: admin o 31. stycznia 2016

czyli… dzisiaj bez aktualizacji?!?!

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu wypadu. Aby przekierować się do Galerii Foto, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

Znowu zbitka bezsensownych haseł??? Absolutnie nie… po prostu to myśli i słowa, które pojawiły się podczas pierwszego w tym roku wypadu górskiego (31.01.2016 r.), w którym (w zamyśle) miała wziąć udział najwytrwalsza część naszych „gwiazdek” ze Scholi. Pech chciał, że wszystkie się… rozchorowały (jestem jak najdalszy od podejrzliwości, ale… znam taką chorobę… ale niech to pozostanie moją słodką tajemnicą…). W związku z tym wyjazd – nie, nie został odwołany, tylko zmieniono skład uczestników. Wzięła w nim udział „starszyzna plemienna” czyli: p. Małgosia, p. Andrzej, p. Ryszard i nasz „szeryf”. Stąd właśnie wziął się początek tytułu opisu: „Schola nam młodnieje”.
Mówią, że wiek to pojęcie względne; nie świadczy o nim wpis w dowodzie, ale… stan ducha. A ten u nas był znakomity. Już sam początek dowodził, że dzisiaj z nami małolaty musiałyby być bardzo ostrożne (chodzi oczywiście o kondycję).
Mimo wstępnych zapowiedzi ostatecznie postanowiliśmy zacząć nasz wypad w… Szklarskiej Porębie. Pogoda była niezła – słoneczko zza chmur napełniało „szeryfa” nadzieją na „dobre ujęcia”, zaś temperatura (ot takie skromne -3 stopnie) gwarantowała, że się nie przegrzejemy. Szło się super – no, może za jednym wyjątkiem: poza p.Małgosią nikt nie wziął „raków”, a te im wyżej tym bardziej stawały się niezbędne. Oblodzone kamulce utrudniały utrzymanie pionu, przypominając o zasadach grawitacji. Cóż to jednak dla nas. Fakt, nadmiar świeżego powietrza działał trochę jak skopolamina – wydobywając z niektórych szczere wyznania typu: „moja kondycja!!!” czy „chyba wszyscy słyszą moje… sapanie!!!”. Zabrakło tylko sakramentalnego „daleko jeszcze?!?!?” – no, ale nie było z nami Werki czy Julki. A szkoda, bo była dobra okazja do poprawiania rekordów w „łapaniu dupniaków”.
O ile podejście było średnio trudne, o tyle zejście stało się traumą dla… „szeryfa”. Tak liczył na ciekawe ujęcia, a tu nic. Była jedna obiecująca sytuacja, ale „raki” p.Małgosi nie dały mu tej „fotosatysfakcji”. Żal nam „szeryfa”, ale gratulujemy p.Małgosi, że zachowała kończyny na swoim miejscu.
Dzisiejszy wypad miał charakter nieco „sentymentalny” (w końcu nasz „szeryf” przecież „młodnieje”) – wspominając jeden z pierwszych rajdów ze Scholą „Eden” postanowiliśmy pójść tamta trasą i odwiedzić w dalszym ciągu… Karpacz. Kilka lat temu nasze „gwiazdy” nie wierzyły, że dadzą radę tam połazić. Wtedy udało się – tym bardziej dzisiaj, kiedy nie towarzyszyły nam tego typu obawy. Zastanawiało nas tylko jedno – łamiąc kilkuletnią tradycję nasz „szeryf” nie wyłapał jeszcze ani jednej „aktualizacji”. Czyżby „Czesio” zasnął???… czyżby „sen zimowy Czesława”???…
Jakby w odpowiedzi usłyszeliśmy zza kierownicy: „Złapałem aktualizację”, ale…sęk w tym, że „szeryf” przyzwyczaił nas do wysokich „standardów aktualizacyjnych” – tak więc takie coś przy kierownicy się nie liczy… choć faktycznie, trasa została zmieniona.
Najpierw byliśmy pewni, że idziemy do Wangu, ale podejście do niego „szeryf” minął, jakby nie istniało. Czyżby trasa do Sosnówki???… ale to trochę daleko… Okazało się, że „aktualizacja” była wprawdzie minimalna, ale jednak zdezorientowała niektórych z nas. Podejście było całkiem całkiem [nawet rozmówczyni p.Małgosi chciała wzywać pogotowie] – nie wszyscy zauważyli, że do głównego szlaku doszliśmy dużo nad świątynią Wang. Tu jednak powstał dylemat – idziemy dalej do Polany czy schodzimy (jako, że słoneczko już zachodziło). Pan Ryszard był zdesperowany [„Idźmy na Śnieżkę!!!”], ale przeważyła obawa przed zbyt gwałtownym przyjęciem pozycji horyzontalnej w razie powrotu po zmroku [jest ona super tylko w jednym przypadku – przy najlepszym przyjacielu człowieka, jakim jest… łóżko].
Tak więc zeszliśmy do świątyni Wang, tam mała sesja foto i po kamulcach [mega śliskich] doczłapaliśmy do samochodu. Tu dowiedzieliśmy się, że zanim zaczniemy rozkoszować się rybką czeka nas jeszcze spotkanie z… „ściegieńskim rekinem”, Robertem. Z tym „rekinem” to może przesada, ale… spotkanie było niestety chorobotwórcze [choroba nosi nazwę „leniwiec”] – ciepełko z kominka usypiało… „Może by tu tak przenocować?”. Senny nie był tylko Robert, który po „skrytykowaniu” nowej „maszynki fototortur” naszego „szeryfa” zażądał, aby zatrudnił „dobrą gosposię”. Temat wracał kilka razy, ale oczywiście chodziło o jedno – o dobrą kawusię dla gości [trzymamy Cię, Robercie, za słowo – wizyta wkrótce].
Atmosfera była tak zajefajowa, że decyzję „szeryfa”: „No to czas na nas” przyjęliśmy z dużym niezadowolenie, ale cóż, jak kierowca jest jeden, to rządzi ten „kto trzyma kluczyki od bryki”. Ale nie ma „tego złego…” – wkrótce zaczęliśmy się raczyć rybką [snując jednocześnie „apokaliptyczne wizje” tego, co by nas czekało, gdyby były z nami małolaty… M’C DONALD’S!!!].
Trasa powrotna niby przebiegła spokojnie, ale któryś składnik rybki lub „robertowego czaju” poruszył emocje naszego kierowcy – do tego stopnia, że p.Małgosia zaczęła się zastanawiać: „Dzisiaj będzie opis czy… gitara???” [jak widać okazało się, że opis]. Do tego pojawiły się znowu „nutki sentymentalne”: poznaliśmy dyskografię jednej z poprzednich scholi naszego „szeryfa”; do tego p.Robert „zaproponował”, aby do „parafialnego dialogu wokalnego” dodać fajny kawałek o Janie Pawle II [oj, z tego się Pan nie wybroni…]. I w takiej atmosferze dojechaliśmy do Lubania.

Początek roku 2016 był fartowny i jednocześnie pechowy. Fartowny, bo wypad był [przynajmniej w moim odczuciu (pewnie lekko sprzecznym z „niespełnieniem” p.Ryszarda)] udaną inauguracją naszych wypadów. Pechowy zaś, bo do „pełni szczęścia” zabrakło nam naszych dzieciaków, które potrafią być na szlaku baaaaaaaardzo kreatywne. No, ale… „co się odwlecze to nie uciecze”… prawda???
Serdeczne dzięki wszystkim uczestnikom i wielki szacun za atmosferę. Zaś tym, którzy to czytają dedykuję DO ZOBACZYSKA… NA TRASIE…

Napisany w wycieczki | 4 komentarze »

„Dziecko, trzymam cię mocno” czyli… z aktualizacją da się przeżyć

Autor: admin o 20. czerwca 2015

Z przyjemnością informuję, że w Galerii Foto można znaleźć zapis fotograficzny przebiegu naszego spaceru. Aby przekierować się do Galerii, wystarczy wcisnąć TEN NAPIS. Górna ikonka daje możliwość pobrania fotografii, niżej została umieszczona prezentacja. SERDECZNIE ZAPRASZAM.

Zdaję sobie sprawę, że podtytuł już samym słowem „aktualizacja” budzi w niektórych ambiwalentne emocje (od niepokoju i paniki po rezygnację), ale… bez tej postawy ciągłego szukania „lepszego” szlaku nie byłoby przynajmniej części frajdy naszego „górskiego szaleństwa”. Oczywiście, jak zwykle w tego typu wpisach pojawi się nasz „wędrówkowy” żargon, nawiązujący do tego, co dane nam było przeżyć podczas kolejnego górskiego wypadu, który odbył się w sobotę (20.06.2015 roku). Miał on mieć charakter nieco odmienny od kilku ostatnich – zaplanowany został bowiem jako wyjazd całej Scholi „Dzieciaki z Bożej Paki”. Okazało się jednak, że poranna pogoda spowodowała, że wymiękli prawie wszyscy – z naszych „gwiazd” pozostały tylko Weronika, Julia i Klaudiusz oraz Państwo Anna i Ryszard (plus osoba piszącego tę relację). Była także „nowicjuszka” naszych wędrówek – pani Joasia. Mizerny odzew reszty dzieciaków oczywiście nas rozczarował, ale… patrzymy zawsze na jakość, nie na ilość.
Już sam wyjazd napawał pewnym niepokojem. W górach miało padać, do tego pewne wydarzenie parafialne (i nie chodziło o fascynację pewnym „gabinetem ludzkiej ulgi”) opóźniło wyjazd prawie o godzinę. W końcu jednak ruszyliśmy.
Naszym pierwszym celem stał się wodospad Kamieńczyk w Szklarskiej Porębie (a raczej miał się stać… ale o tym za chwilę). Jechaliśmy GPS-ową „drogą najszybszą” (czyli przez Mirsk) i tu p.Ryszard podjął funkcję „rzecznika medialnego prezesowej Anny”: „Czy my dobrze jedziemy? /…/ A dlaczego tak?, etc – to pytania, na które musiał od razu udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi. I tak robił. Fakt, trasa była trochę „niepokojąca” (z racji ciągłego deszczu), ale jechaliśmy do przodu.
Do Szklarskiej wjechaliśmy jak do „krainy deszczowców” – w strugach „łez z nieba”. Dojechaliśmy do parkingu i tu Kadra zaczęła naradę… co dalej?… w tych strugach deszczu daleko przecież nie zajdziemy… W końcu „szeryf znalazł satelitkę” (to z Czesia) i padła propozycja: spróbujmy w Karpaczu. OK – my wytrzymamy, tylko oby potem w komentarzach nie pojawiły się wpisy, że „bolały mnie inne niż normalnie części ciała”.
Wyjazd ze Szklarskiej przebiegł bez przygód, choć wciąż ten deszcz… budził prawdziwy niepokój jak to będzie z dzisiejszym wędrowaniem. Okazał się on nietrwały – zaczął znikać wraz ze stopniową poprawą pogody. Szybko jednak wrócił, kiedy w Piechowicach zaczęliśmy trochę błądzić na objazdach – pojawiło się „czarnowidztwo” w postaci stwierdzenia: „Coś nam się dzisiaj nie układa”. I wtedy właśnie „Czesiu” znowu „znalazł satelitkę”: „Mam aktualizację!!!… Wiem, gdzie pojedziemy…” – zaniepokojony wzrok to najdelikatniejsze określenie reakcji pilota „srebrnej strzały”. Podobnie zachowała się zresztą, kierująca „dziecięcą karetką” pani Ania. Wprawdzie posłusznie włączyła za nami kierunkowskaz i pojechała „w las”, ale komentarz wskazywał na potrzebę wykonania telefonu do „instancji domózgowych”.
Okazało się jednak, że aktualizacja była potrzebna – widok chwiejących się Dzieciaków (spokojnie, to nie cukierki czy kadzidło, ale… przyśnięcie w wygodnej „bryce”) spowodował, że nam, „traperom” zagotowała się krew i padło hasło: „Do boju!!!… to znaczy… sorka… do przodu!!!”. Trasa była widoczna, choć jakby wąska i nierówna (Klaudiusz próbował trafić w jakiś kamień „na śpiąco”, ale te… jakby usuwał się sprzed jego buciorów – nie zaliczył więc zapowiadanej „gleby”). Trasa do Cichej Doliny i żółtym szlakiem przez skałki nie była oczywiście zasadniczym celem dzisiejszej wędrówki – po prostu trzeba było rozprostować kości i trochę się wybudzić. Udało się to znakomicie – 800 metrów (tyle wyliczył GPS pana Ryszarda) to nie maraton, ale… spać już się nie dało. I o to chodziło.
Po dojściu do parkingu ruszyliśmy do Karpacza, cały czas obserwując zmiany pogody – niektórzy podjęli się nawet roli meteo: „Dzisiaj nie będzie już padało” – stwierdziła pani Joasia [no, może nie była to 100%-owa przepowiednia /bo jednak trochę popadało/, ale dodało nam to odwagi].
Odwaga byłą potrzebna, bo zaparkowaliśmy w miejsce, z którego rozpoczęliśmy w ubiegłym roku naszą pierwszą „lightową” (wtedy po raz ostatni uwierzyliśmy z podstawowe znaczenie tego słowa) wędrówkę górską. Pamiętając o zakwasach, „etapie bólu” i „fazie rezygnacji” pani Ania stwierdziła, że ona „schodzi w drugą stronę” (czyli na dół), a Julia, Weronika i Klaudiusz zaczęli się „stroić” na „foszki”. Okazało się jednak, że i dzisiaj udało się nas zaskoczyć – może niewiele, ale jednak…
Wydawało się, że najpierw dojdziemy do zerwanego mostku, a tymczasem, puszczając dzieciaki nieco przodem „szeryf” skręcił w prawo. Narrrmalnie… totalne zaskoczenie – czy my aby znamy ten szlak? Okazało się, ze owszem, ale… z drugiej strony – dawniej staczaliśmy się po nim (tracąc „kontakt z grawitacją” – vide Martynka), teraz trzeba było wejść… ale nie do nas z takimi surprisami… Podeszliśmy w całkiem niezłym tempie. Potem stwierdziliśmy, że nasz „szeryf” potrzebuje resetu „twardego dysku” [jak można pamiętać szczegóły z wypadu sprzed 7 miesięcy?!?!?!] – pan Ryszard stwierdził jednak, że według zasad informatyki to nieetyczne i odmówił „przyłożenia do tego ręki”.
Tak więc Weronika, Julka i Klaudiusz przypominali sobie fragmenty trasy na zasadzie: „Pamiętacie…??? Krok pingwina??? Zjazd pingwinów??? I oczywiście rekordy „kontaktów trzeciego stopnia ze śnieżnym podłożem” naszej Julci???. Nie brakowało zmyłek, ale uczestnicy wędrówki uczyli się bardzo szybko – trójca „młodych duchem” pozostała w bezpiecznym oddaleniu (unikając przez to konieczności dokonywania poprawek w marszrucie), zaś „młodzież”… zaczęła odczytywać sugestie „szeryfa” na wspak (prawie zawsze odkrywając ukryty w nich podstęp)
Jako, że ta część trasy nie zaowocowała jakimś „górskim dramatem”, stąd trasa została wydłużona – o „niewielki kawałek z górki na pazurki” [a poważniej na całkiem solidny górski kilometraż pod górkę, do wysokości skoczni narciarskiej]. Ta część naszego wypadu została kiedyś nazwana „trasą rozklejonego trampka” – nie brakowało więc wspomnień o Sebastianie i dramacie poszukiwań „taśmy Mc Gavera”. Tu właśnie w pewnym momencie Werka sapnęła do pani Ani „Trzymaj mnie, Mamo” i w odpowiedzi padły słowa zacytowane w tytule wpisu. Było „słodko”… do momentu ostatniego podejścia do skoczni. Tu pani Ania przypomniała sobie, że tu potrzebowała „holownika” i dopychała do asfaltu Weronikę. „A może dzisiaj popchniemy szeryfa” – no nie wiem, co miały znaczyć te słowa [tym bardziej, że w pobliżu nie było „cudownych cukiereczków” ani „kadzidła”]. Do tego padły słowa „samokrytyki”: „Teraz rozumiem co czuliście, gdy komplementowałem Was z przodu” – to oczywiście słowa „szeryfa” wypowiedziane na „szarżę Joasi”, która minęła nas z „prędkością lawiny” (tylko od kiedy lawiny schodzą… pod górkę?!?!?).
Ufff… doszliśmy i ku naszemu „zdziwku” poszliśmy nie w górę, ale… w dół… Wszystko byłoby OK, tylko że wciąż pamiętaliśmy „mądrość Ducha Gór”: „Jeśli idziemy w dół to znaczy, że… zaraz zaczniemy się wspinać” – a że zejście było spore już teraz z niepokojem myśleliśmy, co nas czeka przy „fazie wznoszenia”. Nie było może aż tak strasznie – wprawdzie nie biegliśmy (jak podczas jednego z wypadów „górska kozica Dominika”), ale tempo było całkiem całkiem… Trohę zziajani doszliśmy do schroniska, gdzie z tyłu padło sakramentalne „pod górkę” pana Ryszarda. Niestety, „szeryf” chyba dał się ubłagać „mrugającym powiekom” Werki i zdecydował pójść „na kreskę” (czyli skrótem). Z jednej strony to dobrze, z drugiej… pani Ania nastawiała się najpierw na „zmęczenie”, a tu… nic… Ponowne zejście do Wilczej Polany i… tu zaczął się „etap osła” – nie, nie… nie żebym dogadywał naszym dziewuszkom, ale… zaczęły mnie „brać na przetrzymanie”: „Daleko jeszcze???” – spróbujcie to wytrzymać non stop przez kilka minut… „Droga przez mękę” skruszyła chyba serca dorosłych, bo w końcu „spacyfikowali pytające osiołki” – „No to nie będzie basenu”… i cud… dalszych pytań nie było (widzę, że jeszcze muszę się trochę poduczyć „pedagogiki stosowanej”).
Oczywiście, nawet nie myśleliśmy o rezygnacji z odwiedzin „Gołębiewskiego” – to za duża frajda. Tego, co tam się działo nie trzeba opisywać – wie o tym chyba każdy rodzic, który zaprowadzi tam swoją pociechę. Poza tym czas minął bardzo szybko… jaka szkoda (używając ulubionego epitetu mojego kolegi, ks. Piotra)…
Tyle tylko, że nasza „młódź” podczas wodnych harców dojrzała do walki o kolejne ustępstwo – o odwiedzenie Mc Donald’s-a. Niby jedzenie nie najzdrowsze, ale… niedawno był Dzień Dziecka – OK… tym razem ustępujemy… ale żeby to było… przedostatni raz!!! Efekty… po dojechaniu do Jeleniej pan Ryszard wyskoczył z wozu małżonki jak „oparzony” i stwierdził: „Dalej jadę z księdzem” – po czym pani Ania dodała… „Ja też” (chyba tylko my zrozumiemy, co to znaczyło) – norrrrmalnie… „sodomja i gomorja”…
Sama „obiadokolacja” zszokowała nas totalnie – wydawało się, że największą porcję – ze zrozumiałych, choć z gruntu fałszywych przesłanek – zamówi „szeryf”. Tymczasem rekord „zawartości tacy” ustanowiła… Julka. Na widok tego, co przyniosła do stolika zrozumieliśmy, że określenie „Je jak wróbelek” nie jest wcale komplementem. No, a potem „szeryf” stwierdził, że zamówienie jest wyrazem fascynacji (zapewniam – wizualnej) „lilipucimi gabarytami szeryfa” i że Julka chce zmienić „transzę klasyfikacji z wagi muszej na wagę… sumo”. Taaaaaaaaaaaa… działo się…
Sam powrót w „srebrnej strzale” przebiegał w atmosferze „refleksyjno-technicznych dysput”, ale co działa się w „karetce małolata”… tego nie wiem… Wystarczy tylko fakt, że na zakończenie wypadu pani Ania podjechała pod plebanię z jedną prośbą: „Potrzebuję trochę kadzidła”.

Jak łatwo zauważyć było super, mimo niesprzyjającej pogody. To zasługa stałego zespołu „męczenników gór” i osób towarzyszących. W sumie dzisiaj przeszliśmy prawie 6 km – co w przeliczeniu z „licznika górskiego” na nizinny daje nam… ile, panie Ryszardzie…??? Wszystkim uczestnikom dzisiejszego wypadu gorąco dziękuje za wspaniałą atmosferę… i oczywiście zapraszam na kolejny szlak – pewnie już niedługo.        „szeryf”

Napisany w wycieczki | 2 komentarze »