Blog J.B.

CO KROK TO POMYSŁ…

Autor: admin o środa 28. sierpnia 2013

Wypad do Karpacza

Tak można by spuentować atmosferę kolejnego „górskiego dnia”, będącego efektem mojej wczorajszej „samotnej” wędrówki po obrzeżach KPN. „Spacer” miał charakter testu (w końcu dawno nie zaliczałem górskich ścieżek i wertepów): czy dam radę? Skoro okazało się, że tak, dzisiaj postanowiłem nowy szlak zaprezentować naszej „artystycznej trójce”: Martynce, Joasi i Madzi. Było trochę niepewności (u dziewczyn) czy to aby na pewno dobry pomysł, ale… o 10:00 dotarły do „srebrnej strzały”. Niepokoiła nas trochę pogoda – sporo chmur i taka nijaka temperatura (ale moje pasażerki to młódź, więc „gorąca krew” nie pozwoli zmarznąć… prawda Madziu?).

Trasę do Karpacza rozpoczęliśmy konsumpcyjnie – tzw. „zdrową żywnością” (vivat hot-dogi!!!), zaś kolejnym kilometrom towarzyszyły pogaduszki „Jak to będzie” i wspólnie wyśpiewywane kawałki „Mocnych w Duchu”. Atmosfera stała się tak przyjemna, że kiedy padły słowa: „No, drogie Panie, Karpacz za chwileczkę”, usłyszałem odpowiedź: „To może pojedźmy dalej”. Ach ta niecierpliwość i chęć zaznania „górskiego speedu”…

Podobnie jak wczoraj zaparkowaliśmy na ul.Wilczej, przy czym moje pasażerki były nieco zaniepokojone faktem „niedużego” kawałka asfaltu, który trzeba będzie zaliczyć na końcu tej części wycieczki. I tu należy się wyjaśnienie tytułu – jeszcze podczas jazdy wpadłem na ŚWIETNY pomysł urozmaicenia trasy o drugą: w Sosnówce. Kiedy jednak pojawił się pierwszy pot szybko zmieniłem propozycję na „Perłę Zachodu”. Tak przypuszczam, że Dziewczyny zaczęły się w końcu gubić w wielości możliwości spędzenia tego południa (nie zmieniło się tylko jedno – M’C DONALD’s MUSI BYĆ!!!).

O ile w samochodzie rozmowy były zróżnicowane tematycznie, o tyle początek trasy zdominował „problem tempa”. Martynka stwierdziła, że „tempo reguluje najsłabszy”, co ochoczo potwierdziłem (stawiając za przykład „tempo ślimaka” w moim wykonaniu). Było trochę śmiechu, ale faktycznie, tempo zostało dostosowane do większości „traperów”. Po dojściu do mostka na Łomniczce i rozwidlenia Dziewczyny dowiedziały się, że tym razem idziemy „ekstremalną” trasą rowerową, będącą częścią trasy przez Dolinę Wilczego Potoku.

Paradoksalnie ich niepokój nie budziły podejścia pod wzniesienia terenu, ale… jego spadki. „Co nas czeka dalej, skoro teraz schodzimy?” – tych wątpliwości nie zgasiły moje zapewnienia, że trasa jest naprawdę spoko. Na ścieżce pojawił się też element edukacyjny (w końcu za kilka dni zaczyna się szkoła): każda tabliczka informacyjna (począwszy od paśnika) była odczytywana przynajmniej w dwóch językach, zaś określenie typu „lizawka” weszły do słownika „haseł na szlaku”. Tu też przeżyłem totalny szok – pamiętając o wszystkim zapomniałem o najważniejszym… o naładowaniu aparatu… i właśnie w tm momencie odmówił mi posłuszeństwa. Ale siara…!!!

Po około 30 minutach doszliśmy do DW „Irena” (zapisanego we wspomnieniach zimowiskowych jako miejsce „obiadowej zmyłki”). Tu w końcu moje „traperki” zaczęły się orientować w terenie, ale – podobnie jak ja wczoraj – przeżyły szok, widząc normalnego „szutraka” w miejscu „zimowych telewpadek” naszej Oleńki (chodzi o zaliczenie zaspy podczas rozmowy telefonicznej). Minęliśmy także obiekt, który mógłby stanowić „miejsce westchnień” naszych „klombowych czarodziejów” – rozmaitość roślinek zapierała dech. Wreszcie doszliśmy do miejsca „problemów grawitacyjnych” (to podczas zimowiska), ale tym razem nawet Martyna czuła normalną przyczepność. Ekstremalne zejście okazało się więc całkiem proste – niestety, czekało nas jeszcze „łagodne” podejście i tu musiałem zmotywować moje towarzyszki („marchewka” – to jest to). Prawie wbiegły z powrotem na asfalt, ale tu zaczęły się „schody”: „A może ksiądz by tak podszedł i zjechał po nas?”, „Szkoda, że patrzyłam ile przed nami, kiedy jechaliśmy – teraz jestem tego świadoma” i najbardziej popularne: „Moje noooogi!!!”. Było to jednak tylko takie przekomarzanie się, bo do wozu doszliśmy w dobrym czasie, niezłym czasie i świetnej kondycji.

O tym ostatnim świadczy fakt, że na propozycję wyboru kolejności: M’C Dolnald’s i trasa do „Perły Zachodu” dziewczyny wybrały to drugie. OK.

Początek drugiej części trasy dał mi trochę do myślenia – o ile podczas „górskiego łazikowania” ja musiałem „dociskać hamulce”, o tyle na początku szlaku pieszo-rowerowego im. Mariana Południkiewicza, będącego częścią ścieżki przyrodniczej Parku Krajobrazowego Doliny Bobru, Dziewczynom zaczęło się nagle „spieszyć”. Mimo braku „dopalacza” wykrzesałem z siebie trochę dodatkowej energii, ale jednocześnie zacząłem kombinować, co tu dalej zrobić na trasie powrotnej. No i wpadłem… na pomysł…

… powrotu drugą stroną rzeki Bóbr (o której to trasie tylko słyszałem od Bogusia). W „Perle Zachodu” niestety zastaliśmy zamknięty taras widokowy, zaś zejście do mostu poniżej pokonaliśmy „drepcząc jak gejsze” (schodów było multum, ale jakieś takie wąskie i niepozorne – a zaliczyć tu „dupniaka” nie byłoby zbyt miłą przygodą).

Kiedy w końcu cali i zdrowi (mimo nadmiernego obciążenia mostu – i tu proszę nie patrzeć na mnie) dotarliśmy na drugą stronę rzeki okazało się, że szlaku tak naprawdę nie widać: „No i gdzie ten szlak” – to słowa zdeprymowanej Martynki. Ale trzeba mieć zdolność „spojrzenia przestrzennego” – kilka zaliczonych skałek i nagle szlak pojawił się całkiem wyraźnie. Był bardzo interesujący – zaznaliśmy wszystkiego: poznaliśmy bogactwo rzeczy, które powierzone wodzie (zgodnie z marynarską maksymą) zostaną przez nią zwrócone (ach to bogactwo puszek, siatek, kanap samochodowych, etc.); doświadczyliśmy uroków przedzierania się przez „bagienne ostępy” i wspaniały piaseczek (rodem z polskich plaż); przeżywaliśmy radość traperów, znajdujących zagubiony w chaszczach szlak; do tego nieustanny masaż stóp (za free!!!) i wspaniałe doznania kosmetyczne (takich zapachów nie uświadczysz w „Rossmanie”). To ostatnie (czytaj: oczyszczalnia) spowodowało, że nagle moje towarzyszki doznały „nawrotu pozytywnej energii” – nie, nie chodzi o dotyk, ale o szybszą pracę kończynami dolnymi, przez co ładny kawałek drogi szedłem „czując ich oddechy na plecach”.

Ten końcowy kawałek trasy stał się momentem prawie buntu i utraty jakiegokolwiek zaufania do przewodnika. Mimo, iż widzieliśmy cały czas wieżę widokową (tzw. Grzybek) na Wzgórzu Krzywoustego zaczęły się pojawiać pytania: „Czy my aby nie wylądujemy w centrum Jeleniej Góry?”, „No gdzie ten samochód?” i „Ja chcę do mamy!”. Ale nic to – kiedy zobaczyłem dwa kolejne mostki wiedziałem, że już niedaleko… i faktycznie… 5 minut później „moje Dziewczyny” z niedowierzanie patrzyły na „srebrną strzałę”.

Wprawdzie wsiadając obiecywały sobie, że z wyjściem będzie trudniej, ale M’c Donald’s był pokusą, której nie mogły się oprzeć – i właśnie tu (przynajmniej formalnie) zakończyliśmy dzisiejszy spacer.

Oczywiście pozostała jeszcze trasa powrotna, podczas której Joasia i Madzia liczyły pełny koszt mandatów (które by mi wlepiły, gdyby były „mundurowymi”) i „rozwalały” mnie ziewaniem, zaś Martyna czule tuliła się do szyby. No, ale dałem radę… dojechaliśmy cało i zdrowo… i z przytupem, bo tuż przed parafią trafiliśmy na bardzo interesujący utwór, który postanowiliśmy maksymalnie nagłośnić, aby wszyscy wiedzieli… SZERYF WRÓCIŁ!!!

 

Dziewczyny! Serdeczne dzięki za wspólnie spędzony czas i – o ile pogoda pozwoli – zapraszam na wypad w niedzielę… I OCZYWIŚCIE – CZEKAM NA WPISY..

 

3 komentarze do “CO KROK TO POMYSŁ…”

  1. Dominika napisał(a):

    Jak tak czytam te Księdza wpisy o „spacerkach górskich” to dochodzę do wniosku, że na niedzielę muszę cały plecak jedzenia naszykować-co bym po drodze nie „zasłabła” 😉 No i mam nadzieję, że po spaleniu tyyyylu kalorii, będzie mnie jeszcze widać 😉

  2. Martynka napisał(a):

    Jak zwykle wszystko dokładnie opisane, nic dodać, nic ująć 😉 Trasa baaaardzo fajna, niezbyt ciężka, dosyć urozmaicona. Miłe towarzystwo, dostateczna pogoda, obiad w Mc’Donaldzie, czego chcieć więcej? 😀 Podsumowując, wycieczka jak najbardziej udana! Jeszcze raz DZIĘKUJEMY 🙂

  3. Magda napisał(a):

    Dokładnie Martynko – nic dodać, nic ująć 🙂 . Bardzo przyjemny spacer. Może nie zdobywaliśmy górskich szczytów, ale również trasa była pełna emocji, szczególnie część powrotna z „Pełry” (modyfikacja Martynki), kiedy zamiast na szlaku, znaleźliśmy się w jakiś „krzaczorach”, a po wyjściu z nich zobaczyliśmy Castoramę. Tu wcale nie nazwałabym naszego tempa „spacerowym”, ale teraz uważam, że to dobrze, ponieważ na tym odcinku spaliliśmy tyle kalorii, że spokojnie mogliśmy pozwolić sobie na obiad w Mc’Donaldzie! 🙂

    Bardzo dziękuuuuuuuujemy! 😀

Zostaw komentarz

XHTML: Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>