Blog J.B.

Archiwum dla grudzień, 2011

Święta, święta…

Autor: admin o 27. grudnia 2011

„Jest w moim kraju zwyczaj,

że w wieczór wigilijny

przy wejściu pierwszej gwiazdy

wieczornej na niebie

ludzie gniazda wspólnego

łamią chleb biblijny

najtkliwsze przekazując uczucia

w tym chlebie…” (C.K.Norwid)

Po 4-tygodniowym przygotowaniu i ostatecznej organizacji parafii (i chałupy) w końcu przyszedł czas na świętowanie jednego z dwóch najważniejszych wydarzeń naszej wiary i tradycji – Bożego Narodzenia. Od 4 lat obchód tego uroczystego czasu rozpoczyna się w tutejszej parafii nieco wcześniej – tradycję tę zapoczątkowały spotkania wigilijne Scholi Parafialnej i Służby Liturgicznej (do dziś z nostalgią wspominam tę „niepewność” – cóż też zgotuje nam „szeryf”?). Z czasem termin spotkania wigilijnego został przesunięty na styczeń – zmieniła się także jego konwencja (w miejsce spotkań grupowych zaczęliśmy organizować jeden „mega-opłatek” dla wszystkich grup [tu wielki ukłon i podziękowanie dla Dyrekcji Gimnazjum nr 1, która gościnnie udostępnia nam na te spotkania swoją szkołę]).

Od ubiegłego roku do grafiku naszych wigilijnych spotkań doszła wigilia organizowana przez szczególną grupę – Lubańskie Stowarzyszenie Abstynentów ODNOWA. Ci, poranieni przez życie, a jednocześnie tak silni trzeźwą codziennością ludzie, włączyli naszą Scholę (i mnie) do grona osób, z którymi chcą przeżywać radość Narodzenia Pańskiego.

Ubiegłoroczne, pierwsze spotkanie było dla mnie drugą okazją (po lipcowej mszy św.) spotkania z tą grupą. Było więc jeszcze bardzo oficjalnie. Tym razem jednak „zapuściłem już tutaj korzenie” – wakacyjna msza św., udział w obchodach Jubileuszu działalności grupy [podczas której otrzymałem „nominację” na… dziekana], no i wreszcie to spotkanie… Można by rzec, że tym razem (w odróżnieniu od roku minionego) znalazłem się między „swojakami”. Tegoroczne spotkanie 916.12.2011 r.) miało bardzo bogaty przebieg. Siedzibą był oczywiście – jak zawsze gościnny Miejski Dom Kultury w Lubaniu. Wśród Gości znaleźli się reprezentanci władz miasta (z Burmistrzem, p. Arkadiuszem Słowińskim, na czele), powiatu oraz przedstawiciele władz zaprzyjaźnionych miejscowości i gmin, grup abstynenckich z naszego regionu, a także… z Niemiec. W ubiegłym roku gośćmi była także nasza Schola – w tym roku przebieg uroczystości ubogaciła pięknym śpiewem zarębiańska Grupa od Anioła i Chór Parafialny. Piękny, klasyczny i profesjonalny śpiew wprowadziły nas w klimat modlitwy, która rozpoczęła naszą wigilię. Po zakończeniu części oficjalnej (której miałem przyjemność przewodniczyć) rozpoczął się czas „dzielenia opłatkiem i dobrocią”. W wielu instytucjach jest to także praktykowane, ale życzenia… hmmm… często mają charakter „pro forma” – jednak nie tutaj. Ludzie złączeni wspólnym doświadczeniem i „radością zwycięstwa nad słabością” mówili do siebie „na tej samej fali” – życzenia nie były „dopieszczone stylistycznie”, za to (co uważam za dużo ważniejsze) płynęły z samego serca i były po prostu szczere. Mimo, iż byłem osobą niejako z zewnątrz, nie czułem dystansu – nawet nieznajomi zdobywali się wobec „księgińskiego dziekana” na serdeczność i szczere, dobre słowa. W tej chwili opłatek nie był tylko tradycją – stał się elementem trudnej, ale zwycięskiej codzienności.

Kiedy w końcu opadły nieco „opłatkowe emocje”, a przy stołach zaczął się „konsumpcyjny ruch”, my zaczęliśmy się przygotowywać do naszego występu kolędowego. O jego charakterze – zdecydowanie innym niż poprzednie tego wieczoru – zdecydowały dwie kwestie: wspomniany wcześniej brak „dystansu” oraz specyfika naszej grupy. Rolę „konferansjera” przyjąłem ja [ku „przerażeniu” moich Scholistek – ale… zgodnie z „przesłaniem” tegorocznych imienin: SZERYF JEST TYLKO JEDEN!!!] – i ku zaskoczeniu grupy zaczęliśmy od… nie, nie od kolęd, ale od wspomnienia ubiegłorocznej mszy św. kończącej Przegląd Piosenki Abstynenckiej. Zaproszeni do „spalenia nadmiaru kalorii” uczestnicy wigilii z ochotą włączyli się w śpiewany dialog „Hej Jezu”. Wyszło nieźle, więc… czas zacząć kolędowanie. Po dwóch pierwszych zaczęła się „jazda” – wpadłszy w odpowiedni nastrój postanowiłem w podobny klimat wprawić pozostałych uczestników i obserwatorów naszego kolędowania. I tak najpierw wielkie i gromkie brawa zebrała Anetka, która – mimo, że nasza najmłodsza gitarzystka – „wymiata” na równi ze starymi wyjadaczami. Po kolejnej kolędzie owację zebrała „połówka” Martynki [połówka – bo „nówka ledwo śmigana” gitarka została w domu], która od tej pory oficjalnie wzmocniła (i tak potężne) siły scholkowego instrumentarium.

Szło nieźle, choć mniej więcej w połowie rozpoczął się swoisty „kryzys” – ustalanie kolejnych punktów koncertu zaczęło przypominać „licytację” {7 zwrotek… nie!!! Pięć… No dobra, niech będzie – sześć!!!}. Co więcej, nasze Dziewuszki musiały co pewien czas „uzupełniać poziom płynów” – zaczęły się więc „sprinty” do stołów i kubeczków. Jako, że zjawisko to zaczęło się nasilać „poprosiliśmy o pomoc” i… STAŁO SIĘ!!! Najpierw dołączyły do nas Panie z Grupy od Anioła i Pani Bożenka, potem z drugiej strony w nasz włączyły się głosy męskie. W miejscu naszego koncertowania zaczęło się robić tłoczno. I wtedy wpadliśmy na „szalony” pomysł – wspólnego pokolędowania z grupą z Goerlitz. Po krótkich ustaleniach otworzyliśmy oryginalny tekst „Cichej Nocy” (czyli w języku niemieckim) i wspólnie zaśpiewaliśmy. Może „szał” to zbyt mocne określenie, ale w tym momencie nasze śpiewania utraciło resztę rangi koncertu – po prostu zaczęliśmy wspólne kolędowanie, pełne radości i bez różnic wiekowych czy językowych.

Trwało to trochę. W końcu musiał przyjść finał – podobnie jak początek „przywłaszczyłem” go sobie. Może to trochę nie ten klimat, ale zaproponowałem wspomnienie tegorocznego Przeglądu Piosenki Abstynenckiej i wspólne odśpiewanie „Przeżyj to sam” (oczywiście, znowu o mało co nie złapałem „choroby morskiej”) i zadedykowałem przeróbkę „Ojca chrzestnego”. Napiszę tak: NAWET GDYBY W RAMACH OSZCZĘDNOŚCI SALA NIE BYŁABY OGRZEWANA, POD KONIEC NASZEGO KOLĘDOWANIA TEMPERATURA SPOTKANIA I TAK „TRĄCIŁA BY” TROPIKAMI.

Życie idzie jednak dalej, a że świąteczny czas zbliżał się coraz szybciej, więc przyszedł czas na ostatnie przygotowania do jego obchodu. Z jednej strony o przygotowanie serc zadbał nasz rekolekcjonista, ks. Adam Konobrodzki [wikariusz dziekańskiej parafii św. Jadwigi Śląskiej w Lubaniu], z drugiej zaś nasza wieloosobowa „grupa dekoratorska” rozpoczęła przygotowania do świątecznej dekoracji kościoła (a w naszym przypadku mikro-szopka to robota dla prawdziwych „macho”).

W tym rytmie przygotowań nie mogło oczywiście zabraknąć wigilijnych spotkań szkolnych. Dla mnie pierwszym były jasełka w szkole, w której uczę – w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych nr 2. Szkoła ma swoją specyfikę (przede wszystkim brać uczniowską stanowi młodzież), która daje się zauważyć także w klimacie prezentacji jasełek. Są dosyć luźne (choć jak się wsłuchać, to znajdzie się to i owo do przemyślenia). Podobnie, jak w przypadku Święta Niepodległości, dużą niespodziankę sprawiły nam dziewczęta z „klas policyjnych”, które zadbały o oprawę wokalną i ciekawe teksty przybliżające nam taj historię, jak i zwyczaje i tradycje świąteczne.

Ostatni przedświąteczny dzień „nauki” był bardzo pracowity i napięty czasowo. Zaraz po zakończeniu jasełek szkolnych w ZSP nr 2 odwiedziłem „moje” Gimnazjum nr 1 – szkołę o wieloletniej tradycji „aktorskiej”. Tu jasełka miały charakter poważniejszy, dostarczając wielu treści do przemyślenia. Uczniowie (jak zawsze) stanęli na wysokości zadania, prezentując bardzo wysoki poziom „warsztatu artystycznego”.

Można powiedzieć, że „w biegu” zdążyłem „na styk” na kolejną wigilię – znowu w ZSP nr 2, ale tym razem w gronie Nauczycieli, Obsługi i Emerytów uczelni. Jak zwykle niezawodna „Matka Przełożona”, Pani Ewa, odczytała fragment Ewangelii; wszyscy włączyli się w część modlitewną oraz wysłuchali ciepłych życzeń naszego Burmistrza, który zaszczycił nas swoją obecnością. Utkwił mi szczególnie w pamięci cytat: „Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które dech zapierają” – można je spokojnie potraktować jako przesłanie na te święta.

W końcu nadeszły święta. Pasterkę przeżyliśmy w bardzo ciepłej atmosferze (i w przenośni, i dosłownie – „tylko” 14 stopni) – ciekawym zjawiskiem towarzyszącym nocnej modlitwie stało się „szukanie szatni”. Od zakończenia Ewangelii co rusz ktoś szukał miejsca na złożenie „doczesnych szczątków… zimowych ciuchów”. Nie będę wytykał nikomu ziewania (bo i sam miałem „momenty słabości”) – choć magdzine określenie „atmosfera pogrzebowa” trąci sporą przesadą. Było po prostu spokojnie. Tegoroczna Pasterka miała zabarwienie nostalgiczne i wspomnieniowe – jako, że przeżywająca „drewniany jubileusz” [to moja piąta w tej parafii], stała się okazją do „powrotu do korzeni”… czyli włączenia w rozważanie śpiewu „Znak pokoju” (tu wielkie dzięki dla grupy Scholistek, które wsparły mnie podczas śpiewu). Dodam jeszcze, że na atmosferę pasterskiego czuwania duży wpływ wywarła także dekoracja kościoła – wewnątrz wystarczył nam blask rozświetlonych choinek, zaś na zewnątrz „bił w oczy” wielki neon głoszący chwałę Nowonarodzonego.

Dni świąteczne stały się okazją do spotkania z ciepłej atmosferze, ale… podczas mszy św. z udziałem dzieciaków… także do stwierdzenia, że niewielu spożyło naprawdę 12 potraw (ze mną włącznie – „parafialny barszcz z uszkami” wystarczył mi całkowicie) – śpiew był na poziomie „niemowlaków” (być może chodziło o to, że w tych dnia sprawdzała się zasada: „Usta milczą… żołądek śpiewa” – o to nie te tonacje, o które chodziło).

W pierwszym roku pobytu na parafii zostałem zaskoczony tradycją, z którą do tej pory (przynajmniej w taki sposób) nie miałem do czynienia – chodzi o KOLĘDNIKÓW. Byli oczywiście wcześniej śpiewacy, którzy zakolędowali przy drzwiach, ale KSIĘGIŃSCY KOLĘDNICY – to już „inna bajka”. Pierwsze dwa spotkania były dosyć skromne – przy plebanii kolędowały Natalia, Magda i Kasia (w drugim, bardzo mroźnym, roku dały się nawet „skusić” na herbatkę). Jednak od 2009 roku kolędująca grupa zaczęła nabierać charakteru grupowego – i do parafialnej tradycji weszło goszczenie się na plebanii w wieczór drugiego dnia Świąt.

Kolędnicy 2011

Naciskając tę ikonkę można wejść w galerię ze zdjęciami do pobrania.
Tak było i w tym roku – tym razem grupa kolędników liczyła 12 osób (norrrrrmalnie… apostolska liczba). Po kilkakrotnym niecierpliwym dzwonku (to chyba „nosiło” Pawła) gospodarza (tym razem w 100% przygotowanego) powitała radosna „kolęda plenerowa”. Trwała jednak krótko, bo w tym roku niebo wciąż „płakało” – zaproszeni Goście nie dali się więc prosić, aby kontynuować kolędowanie w proboszczowskim zaciszu. Nasze „ochroniarki” [p.Małgosia i p.Bożenka] zadbały o przygotowanie stołu, przy którym tymczasem rozpoczęło się przekomarzanie „co zaśpiewamy” – inauguracja „kolędowego szaleństwa” odbyła się w języku… chyba hiszpańskim /!!!/. Później zdecydowano się na formułę „świątecznej szansy na sukces” – każdy typował losowo numerek ze śpiewnika i… śpiewaliśmy to, co pod nim było [forma „my” jest nieco na wyrost, bo ja akurat robiłem za… „świątecznego paparazzi”]. Mimo ilości typów repertuar nie został wyczerpany – w odróżnieniu od stanu części wykonawców… ale czemu się dziwić: „renifery” [Joasia, Kasia i Paweł] wolą śnieg (a nie prawie 20 stopni w cieniu); kołysanie w ramionach Martynki uśpiło nie tylko naszą małpkę, a chowające się za kartami śpiewnika „wesołe duchy” (nasza „ochrona”) straciły więcej sił na łapanie „śmiechooddechu” niż na kolędy. Do tego doszedł jeszcze – uprawiający świeczkowe „czary-mary” Paweł i zasypiający po każdej półnucie Michał oraz trzymająca naprzeciw dzielnie pion Gabrysia i nasz „generał”.

Nie brakowało oczywiście „dramatów” – gitara Magdy okazała się… wampirem – spuszczając swojej właścicielce trochę krwi [auauauau….!!!], zaś Pan Paweł i Pani Halina dzielnie walczyli z opadającymi na oczy „czapeczkami krasnali z czarodziejskiego lasu”. To wszystko było oczywiście rejestrowane, co „pozytywnie” wpływało na luzik atmosfery – szczytem luzu stała się… 3-minutowa idealna cisza (najpierw nakręcona, ale potem skasowana na rzecz ciekawszych ujęć) zakończona w końcu tekstem Magdy: „Ale nudno na tej plebanii” (nudno czy nie, ale Was przetrzymałem – paparazzi górą!!!!!).

Każdy śpiewnik ma swoją ostatnią stronę – nasz scholkowy nie jest tu wyjątkiem. Odśpiewanie ostatniej kolędy nie oznacza jednak, że zapadło milczenie. Nic z tych rzeczy – wtedy, kiedy zaczęła mi się kończyć rejestrująca spotkanie pamięć, rozpoczęło się najciekawsze. Niepoświęcona jeszcze „gitara-wampir” zaczęła wydawać dziwne dźwięki, przy stole zaczęły powstawać mega-składanki… jakby nieco nieświąteczne (Ale miłe dla ucha), a kiedy Kolędnicy zdecydowali, że już pora wracać do domu… śpiewy przeniosły się na ulicę. Trwając dzielnie przy drzwiach słyszałem zamierające echo… hmmm… śpiewów… jeszcze z 10 minut po zakończeniu kolędowego spotkania.

Jeśli ktoś czytający ten tekst nabierze jakichś podejrzeń czy wątpliwości, śpieszę je uspokoić – spotkanie było super i mieściło się w konwencji, a że proboszcza „przemianowano” w listopadzie na „szeryfa”… to skutki – westernowska wersja dostojnej tradycji kolędowej. Pozostaje mieć nadzieję, że rozpoczynająca się dzisiaj kolęda parafialna będzie miała bardziej standardową formę. Z tą nadzieję pozdrawiam serdecznie, dziękuję za uwagę i gratuluję… ale tylko tym, którzy zaczęli od początku (a nie jak mój znajomy – od ostatniego rozdziału).

Napisany w moja praca | 5 komentarzy »