Blog J.B.

Archiwum dla listopad, 2011

„Listopadowe szaleństwa”

Autor: admin o 23. listopada 2011

Niniejszy opis jest kontynuacją pierwszej części, którą można znaleźć w tym miejscu STRONY PARAFIALNEJ . Tam podjąłem się próby oddania klimatu koncertu, który odbył się z racji wspomnienia św. Cecylii. Teraz stoi przede mną dużo trudniejsze wyzwanie – opis spotkania popołudniowego, którego najlepszą kwintesencją będzie określenie „Boże szaleństwo”.
A skoro nawiązuję do opisu mszy i konkursu, to muszę jeszcze dodać, że – poświęcone różnicom między królestwem ziemskim i Bożym – kazanie miało charakter wybitnie integracyjny. Oto podczas spontanicznych odpowiedzi dzieci znalazło się jedno, które można nazwać „bratnią duszą” naszej Pani Beaty – parafialnego autorytetu w kwestii obuwia. To teraz będziemy mówili: „Co 4 buty to nie para”.

Czas na drugą odsłonę łączonej uroczystości patronalno-imieninowej. Podjęcie się opisania jej jest swoistym „szaleństwem” – ale tylko tak rozumując można spróbować opisać „szaleństwo” (bo to określenie – w jego najbardziej pozytywnym znaczeniu – najlepiej pasuje do tego, co działo się po południu na plebanii.

Po koncercie i sumie parafialnej atmosfera nieco się wytonowała. Imieninowi Goście (przedstawiciele Wałbrzycha, Świebodzic, Polkowic i Jeleniej Góry) spokojnie się gościli; ja poznałem „smak posiadania zdecydowanej gosposi” [tu ukłon w stronę Iwonki] – zaczęło być przytulnie, ale…

…już wkrótce przybyła „ekipa balangowa”, która przystąpiła niezwłocznie do czynności przystosowania plebanii do „najazdu” Scholi. Zaczęło się „rzucanie” szkłem, skończyła się „czajnikowa laba”, na stole pojawiło się ciasto – taaaaak… świętowania ciąg dalszy czas zacząć.

Już przed 15:00 na placu zrobiło się gwarno i tłoczno (jak ta trzynastka potrafi zapełnić taki duży plac… rozmnożenie czy jak?) – w końcu ktoś „zdobył się na odwagę” uruchomienia „piekielnego urządzenia stawiającego właściciela na nogi” (czytaj dzwonek). I… stało się…

Główna kanapa zaczęła się uginać pod ciężarem wierzchnich ciuchów, przy stole zaczęło się dużo dziać, ciasta zaczęły dostawać „drgawek” (nie z racji „wieku”, tylko dzięki „młodym konsumentkom”). Na żądanie moich Dziewczyn przyjąłem godność „szeryfa” (ta koszulka jest rewelacyjna: „Szeryf jest JEDEN”). W centrum zainteresowania znalazła się oczywiście tradycyjna mega-pizza – w końcu zanim zaczniemy śpiewać, trzeba zebrać siły.

Nie wiem, czy tak wyszło, czy też nieświadomie to zaplanowałem (sorka za ten logiczny lapsus), ale w jadalni pozostała w tym dniu moja „weteranka” (czyli gitara). Początek drugiego w tym dniu scholkowego koncertu był mimo to spokojny, ale… coś było w atmosferze tego popołudnia, i – po kilkunastu minutach „bawienia” ogółu Gości – w końcu coś „pękło”… wziąłem się za nią. Najbardziej poszkodowanym był chyba pan Krystian, który znalazł się tuż przy niej – tak, tak, nawet na balandze można zostać „męczennikiem”.

Początek koncertowania zdominowały oczywiście – prezentowane podczas pierwszego występu – newsy. Wyszły jeszcze lepiej niż przy ołtarzu [tym bardziej, że tym razem „śpiewacze wygibasy” prezentowało dużo więcej Scholistek]. Każdy utwór był nagradzany brawami reszty Gości, oraz muczeniem „krówki” i chichotem „małpy” (dodam – ta „krówka” to prezent Scholi sprzed 2 lat). Kiedy jednak doszliśmy do „starej” części śpiewnika, powstał dylemat: kończymy, powtarzamy repertuar czy też… lecimy do samego początku. „Szeryf” zdecydował się na to ostatnie, więc cóż – z westchnieniem „rezygnacji” otworzyliśmy zakurzone stronice naszej scholkowej „prehistorii”.

Jako że największa część śpiewnika powstała w pierwszym roku naszego istnienia, więc wkrótce zabrzmiały dźwięki takich „antyk-hitów” jak „Hej Jezu” czy „Tyś jak skała”. Ciągłe jednak korciło nas, aby jeszcze raz wrócić do nowości – i tak, po prawie dwugodzinnym „maratonie” znowu zaczęliśmy śpiew „Zaufaj Panu” i „Chwalę Cię”. Tym razem jednak nie dało się usiedzieć – część z nas zaczęła „pląsać” (starając się tylko oszczędzić „proboszczowską zastawę” – udało się, szkło pozostało całe; trochę gorzej z tymi, którzy nadziali się na stołowe narożniki). Jakoś w tym czasie zaczęli się rozjeżdżać Goście spoza Lubania [oczywiście wierzymy, że to nie efekt „tanecznych popisów”] – dla nas stało się to sygnałem wzmożenia wysiłków taneczno-wokalnych. Nie da się ukryć – mimo dużej kubatury pomieszczenia i wyłączenia ogrzewania w pewnym momencie zaczęło być duszno i gorąco. W końcu trzeba było zwolnić i znowu zająć się… „walką z zawartością stołu” [tu niestety musimy się przyznać do „totalnej klęski” – daliśmy radę tylko jednej (z dwóch zakupionych) pizzy… kurczę, zawsze coś zostawało, ale przeważnie były to… pudełka].

W końcu, gdzieś koło 18:00 zaczęło się „zwijanie żagli” – ktoś wspomniał o nauce; ktoś inny, że trzeba odpocząć… i tak oto dobiegł końca ten wyjątkowy dzień. Na początku tego opisu użyłem słowa „szaleństwo” – jego zwieńczeniem niech staną się inne, użyte przez zaskoczonych ciszą Państwo Jackiewicz: „Tak szybko?!?!?!”.

Już od 3 lat łączymy święto Scholi z moim – zawsze jest ciekawie, ale tym razem… chyba „przeszliśmy samych siebie”. Za wspaniałą atmosferę obu odsłon świętowania dziękuję naszym „Gwiazdom” i „rodzynkowi”, Panu Pawłowi. Dziękuję za wielką pomoc i świetny humor wszystkim Gościom – szczególnie zaś Rodzicom, którzy pomogli zorganizować „stół biesiadny”. Ten dzień wpisał się na trwałe w moją pamięć i za to SERDECZNIE DZIĘKUJĘ!!!


Napisany w moja praca | 3 komentarze »